Nie mam pojęcia, z jakiego powodu ta starsza pani tak mnie nie lubiła. Czy miała do mnie żal, że zajęłam mieszkanie jej wieloletniej przyjaciółki? No cóż, te dwa pokoje w starej kamienicy dostałam w spadku po babci. Pani Laura była przez lata babciną sąsiadką, wiem, że się przyjaźniły. To właśnie ona powiadomiła pogotowie, kiedy babcia zasłabła. Zmarła w szpitalu, nie pożegnawszy się z sąsiadką, może więc dlatego na mój widok pani Laura zareagowała takim krzywym uśmiechem. Nie wiem. Nie lubiła mnie i nawet się z tym nie kryła. Kiedy po przeprowadzce zapukałam do niej, żeby zaprosić ją na herbatę – zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Raz chciałam jej pomóc wnieść zakupy na piętro, ale tak na mnie spojrzała, że aż mi się zimno zrobiło.
Dałam więc spokój, choć było mi jej szkoda
Pani Laura miała już ponad 80 lat, chodziła powoli, z namysłem, ze wzrokiem wbitym w ziemię, jakby bała się potknąć i upaść. No i była samotna – nikt do niej nie przychodził. Okna miała brudne – po dwóch latach mieszkania naprzeciwko nie widziałam, by choć raz je umyła. Zrobiłabym to za nią, ale z pewnością nie wpuściłaby mnie do mieszkania…
Jakiś czas temu widziałam reportaż o starszych ludziach w Szwecji, tym raju społecznym. Okazuje się, że każdy raj stworzony przez człowieka ma swoje wady. Samotność ludzi doprowadzona jest tam do granic wyobrażenia. Podobno co czwarty staruszek umiera w swoim mieszkaniu, sam. Inni dowiadują się o tym, gdy na koncie nie ma już pieniędzy, które system bankowy automatycznie pobiera, by opłacić rachunki. Albo gdy smród dobiegający z mieszkania zaczyna przeszkadzać sąsiadom. Ten reportaż wstrząsnął mną do głębi. Pamiętam, że gdy wyłączyłam komputer, od razu pomyślałam o swojej wiekowej sąsiadce. Od tamtej pory starałam się orientować, kiedy i czy w ogóle wychodzi z mieszkania, i czy zapala światło wieczorem. Przecież mogłaby zasłabnąć albo i umrzeć i nikt by o tym nie wiedział… No więc tak mieszkałyśmy blisko siebie, ale zarazem obce i dalekie.
Studiowałam we Wrocławiu ekonomię, zakuwałam więc mocno. Miałam kilka przyjaciółek, z którymi widywałam się raz w tygodniu, i żadnego chłopaka. Moje życie było nudne – gdy nie studiowałam, siedziałam w domu i się uczyłam. Kiedyś jedna z koleżanek spytała, czy nie zaopiekowałabym się tygodniowym kotkiem, do czasu, gdy ona znajdzie mu dom. Dowiedziałam się wtedy, że istnieje sieć ludzi dobrej woli, którzy przyjmują dopiero co urodzone kocięta lub szczeniaki na miesiąc, dwa, tworzą im taki dom tymczasowy. Albo gdy ktoś musi wyjechać i szuka opiekuna na kilka dni. Lubię zwierzęta, a zwłaszcza takie małe, śmieszne. Więc zgodziłam się. Nie wiedziałam, na co się piszę – opieka nad takim oseskiem to nic łatwego. Trzeba go było odpowiednio karmić, na początku z butelki. Oporządzać, bo się brudzi i robi pod siebie. Pilnować, bo włazi w każdą dziurę. I pieścić, by nie był nieszczęśliwy.
To zabierało czas, angażowało emocje
Ale najgorsze było rozstanie, kiedy po miesiącu czy dwóch trzeba było oddać takie stworzonko, które człowiek już prawie pokochał. W ciągu pół roku opiekowałam się dwoma kotami i jednym psem. I za każdym razem dostawałam burę od pani Laury. Że koty śmierdzą i miauczą, a pies szczeka i nie daje jej spać.
– Ależ proszę pani, to są dwutygodniowe zwierzęta, ledwie je słychać – protestowałam.
– Jak się ma słuch zepsuty wrzaskliwą muzyką, to się nie słyszy – syczała wściekle. – Ale ja mam dobry słuch. I węch. Nie palę.
– Ja też nie – broniłam się, ale niepotrzebnie, bo sąsiadka już odwracała się na pięcie i podpierając się laską, wchodziła do swojego mieszkania.
W takich chwilach miałam ochotę iść do schroniska i wziąć ze dwa wrzaskliwe koty albo najlepiej ujadającego nieustannie pekińczyka. Tyle że ja też musiałabym tego słuchać. A słuch miałam normalny. Wiedziałam, że ze strony sąsiadki to czysta złośliwość – ona widziała, jak przynoszą mi klatkę ze zwierzakiem i nie mogła się opanować. Chyba nie znosiła zwierząt. Tamtej zimy, siedem lat temu, miałam okazję zająć się tygodniowym kotkiem. Podrzuciła mi go pracownica schroniska. Akurat była przerwa międzysemestralna, moja ostatnia, bo już kończyłam studia, pisałam pracę magisterską i niemal nie wychodziłam z domu, więc mogłam zaopiekować się kociakiem. Był brzydki. Strasznie. Mały jak moja dłoń, chudy i jakiś taki pokraczny. Nie wiem dlaczego, ale na swój użytek nazywałam go, jedynym imieniem, jakie przyszło mi do głowy było – Ośleworek. Miał być u mnie trzy miesiące, a potem wrócić do schroniska. Patrząc na niego, czułam, że w tym schronisku chyba już zostanie, bo nie wygra z puchatymi, słodkimi kulkami, które zaraz znajdą nowe domy. A szkoda, myślałam tydzień później. Bo choć kociak wciąż był brzydki i jeszcze bardziej pokraczny, to był jednocześnie sprytny i przedziwnie słodki
Szybciej się do niego przywiązałam niż do innych
Tamtego wieczora, kiedy leżałam na fotelu przed telewizorem, a Ośleworek zasypiał ułożony na moim obojczyku, po raz pierwszy pomyślałam, że warto byłoby go zatrzymać. Nie wiem, jaką podjęłabym decyzję. Los zadecydował po swojemu. Gdzieś koło trzeciej obudził mnie straszny ból brzucha. Miałam zawroty głowy, musiałam zwymiotować. Trzęsłam się od gorączki. Zadzwoniłam na pogotowie, przyszykowałam torbę z dokumentami i telefonem. A potem dostrzegłam Ośleworka, który stał wyprostowany na moim kapciu, nie większy od dużej myszy, i patrzył na mnie wielkimi oczkami. Cały drżał, bidulek. Musiałam coś z nim zrobić. I nie miałam wielkiego wyboru. Wzięłam kotka i zgięta wpół doszłam pod drzwi sąsiadki i zaczęłam alarmować dzwonkiem. Zawołałam słabym głosem, że to ja. Po całej wieczności otworzyła drzwi. Słyszałam, że karetka już przyjechała.
– Pani Lauro – powiedziałam i wsadziłam jej kotka w ręce. – Idę do szpitala. Musi się pani nim zaopiekować. Ma na imię Ośleworek. Tu są klucze do mojego mieszkania. W kuchni jest jedzenie dla kotka.
– Absolutnie nie! – zaskrzeczała i chciała oddać mi kota, ale ja już osuwałam się na podłogę; ostatnie co słyszałam, to wołania sanitariuszy.
W szpitalu spędziłam dwa tygodnie. Moi rodzice przyjechali, zaopiekowali się mną. Kiedy wróciłam do domu, od razu poszłam zapukać do pani Laury. Otworzyła drzwi i na mój widok zachmurzyła się.
– Po pierwsze – zaczęła, zanim się odezwałam – głupie imię mu nadałaś. Po drugie…
Wtedy go zauważyłam. Wyszedł z kuchni, już o wiele większy, ale wciąż chudy i pokraczny. Na szyi miał zawiązaną czerwoną tasiemkę. Podszedł do nogi staruszki i otarł się o nią. Pani Laura drgnęła i spojrzała w dół.
– Mówiłam ci, żebyś siedział w kuchni – zamruczała czule. – Jeszcze nie załatwiłam, żebyś został.
Ośleworek został oczywiście u starszej pani
Wyrósł na bardzo brzydkiego kota, ale niezwykle inteligentnego i słodkiego. Dzięki niemu i ja zyskałam przyjazną (no w miarę) sąsiadkę, która wydawała się całkiem inną kobietą niż wcześniej. Zwłaszcza kiedy patrzyła na kota, prawie się uśmiechała. Była szczęśliwa. Cztery lata później obudziło mnie w nocy przeraźliwe miauczenie Ośleworka. Zerwałam się z łóżka, wzięłam zapasowe klucze do mieszkania pani Laury (dała mi je na wszelki wypadek) i weszłam do środka. Jeszcze żyła. Leżała na łóżku i z trudem oddychała. Ośleworek na mój widok przestać miauczeć i położył się przy głowie swojej pani. Chciałam zadzwonić na pogotowie, ale mi zabroniła. Chwyciła mnie za dłoń, uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Nie umarła samotnie.
Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”