„Sąsiad próbował podstępem zaciągnąć mnie do łóżka. Kiedy przychodził pożyczyć sól, potrafił rozbierać mnie wzrokiem”

Kobieta, która uwodzi sąsiad fot. Adobe Stock, Kaspars Grinvalds
„Przy powitaniu ze mną Grześkowy buziak w policzek był zbyt serdeczny, w trakcie rozmów siadał za blisko mnie. Kiedy Ania wyjeżdżała nagle gubił garnki, a wszystkie przyprawy z mieszkania jakimś cudem się kończyły. Potem doszły jeszcze te obrzydliwe smsy...”.
/ 23.11.2021 14:27
Kobieta, która uwodzi sąsiad fot. Adobe Stock, Kaspars Grinvalds

Z klatki schodowej od wczesnego rana dobiegały odgłosy szurania, trzaskających drzwi i pokrzykujących ludzi – mieszkanie naprzeciwko mojego miało po długiej przerwie znaleźć nowych lokatorów. Nie czułam się z tym komfortowo. Od feralnych wydarzeń upłynęło już sporo czasu, a ja wciąż nie zdążyłam się pozbierać…

Wszystko zaczęło się prawie dwa lata temu. Wtedy zaprzyjaźnieni sąsiedzi z vis-à-vis wyprowadzili się do domu pod miastem, a ich mieszkanie zostało sprzedane. Człowiek, który je kupił, przeznaczył je na wynajem i po szybkim remoncie zamieścił ogłoszenie na paru popularnych portalach. Mniej więcej po tygodniu nowi lokatorzy podpisali umowę najmu. Młoda para, oboje pracujący, bezdzietni („na razie”, jak to ujął właściciel mieszkania, dodając do tego porozumiewawczy uśmiech), bez zwierząt.

Nie brzmiało to najgorzej i byłam ciekawa naszego pierwszego spotkania. Nie musiałam czekać długo. Już następnego dnia po ich przeprowadzce, pod wieczór, usłyszałam dzwonek do drzwi.
Oderwałam się od komputera, otworzyłam i zobaczyłam młodą dziewczynę, która szeroko się uśmiechała, a w rękach trzymała talerz z wielkim kawałem jakiegoś ciasta.

– Dzień dobry! A może już dobry wieczór? Jestem Ania i wczoraj sprowadziłam się tu z mężem, Grześkiem. W ramach przełamywania lodów przyniosłam kawałek pierwszej szarlotki, którą upiekłam w nowym mieszkaniu.

– Dzień dobry, jak miło! Magda jestem. Uwielbiam szarlotkę! Pech chce, że mam właśnie pilną robotę do skończenia na komputerze i obawiam się, że trochę mi to zajmie. Może jutro przed południem wypijemy razem kawę?

– Jasne, rozumiem. Około jedenastej?

– Pasuje! Będę czekać. Miłego wieczoru!

– Wzajemnie i do jutra!

Z uśmiechem zamknęłam drzwi i powąchałam ciasto. Pachniało i wyglądało wspaniale, więc zanim usiadłam z powrotem do komputera, zaparzyłam kawy i zjadłam ze smakiem tę szarlotkę. Pyszna!
Następnego dnia punkt jedenasta Ania zapukała do moich drzwi. Już po krótkiej rozmowie przekonałam się, że nowa sąsiadka faktycznie jest tak sympatyczna jak na pierwszy rzut oka.

Grześka nie poznałam – dużo pracował i dużo wyjeżdżał jako przedstawiciel handlowy fabryki słodyczy; teraz też był w trasie. Ania pracowała zdalnie – opracowywała projekty graficzne na zlecenie różnych firm jako wolny strzelec.

Zakumplowałam się z Anią, Grześka też polubiłam

Byli faktycznie „młodą parą”, raptem dwa miesiące po ślubie. Wcześniej pomieszkiwali u jego rodziców i choć miejsca im nie brakowało, bo rodzice mają willę na przedmieściu, to – po pierwsze, chcieli być na swoim, a po drugie, tęsknili za „cywilizacją”. Kina, teatry, knajpki i inne lokale były im, a może głównie jej, potrzebne do życia jak powietrze – tak się wyraziła Ania, śmiejąc się sympatycznie. W ogóle dużo się śmiała i miała w sobie jakiś dziecięcy wdzięk, trudno było jej nie polubić. No i polubiłam od razu, i byłam bardzo ciekawa jej męża – komu to się tak dobrze trafiło?

Poznałam go wkrótce, bo już w następnym tygodniu Ania urządziła dla nas trojga kolacyjkę zapoznawczą. Grzesiek okazał się całkowitym przeciwieństwem swojej żony – poważny, zasadniczy, zamknięty w sobie. Miły, pewnie, ale na dystans.

– On zawsze był taki dziki, całe szczęście, że się tym nie przejmujesz – mówiła Ania, patrząc na mnie z uśmiechem i jakby z lekkim podziwem nawet.

– A czym tu się przejmować? Przecież nie wszyscy mają te same potrzeby towarzyskie. A my dzięki temu możemy gadać o babskich sprawach bez krępacji. Dobrze jest!

I było. Życie jest jednak pełne niespodzianek i któregoś dnia postanowiło mi pokazać swoją nieprzewidywalność. Ania stanęła do konkursu na projekt graficzny nowej na rynku firmy z kosmetykami bio. Widoki na zwycięstwo były dobre, trzeba było jeszcze tylko odbyć spotkanie z członkami zarządu i przekonać ich do siebie i swoich pomysłów. Grube ryby uparły się, jak powiedziała Ania, żeby z wybraną trójką kandydatów przeprowadzić rozmowy osobiście, w głównej siedzibie firmy, na drugim końcu Polski. Podobno zwycięzca mógł liczyć na dłuższą współpracę. Ania bardzo się tym denerwowała, więc mocno trzymałam za nią kciuki.

I właśnie w trakcie jej nieobecności stało się coś, co powinno mnie było zaniepokoić. To było późnym wieczorem. Leżałam już w łóżku i czytałam książkę, kiedy usłyszałam na korytarzu jakiś rumor. Podeszłam do drzwi i przez wizjer zobaczyłam Grześka, który kiwał się pod swoimi drzwiami w sposób niepozostawiający złudzeń co do przyczyny.

Oj, będzie cię jutro głowa boleć, oj będzie! – pomyślałam i wróciłam do łóżka. Niedługo jednak poleżałam, bo już po chwili usłyszałam głośne pukanie. W wizjerze Grzesiek. Hm, cóż robić? Nie będę świnia, może czegoś mu potrzeba. Otworzyłam drzwi, a sąsiad prawie wpadł do środka. Wyglądał jak nieboskie stworzenie – rozchełstany, potargany, w jednej ręce jakaś flaszka nie do końca opróżniona.

– Szszołem, sssąsiadka! Napijemy się? – wybełkotał, ledwo stojąc na nogach.

– Nie, Grzesiek, nie napijemy. Jest późno, a ja już prawie śpię – powiedziałam, wskazując na swoją piżamę.

– Saaama? Chłechłe, a nie smutno ćsi? – wybełkotał i zrobił krok naprzód.

Straciłam nagle i rezerwę, i cierpliwość – chwyciłam go mocno za ramiona i wypchnęłam za, na szczęście wciąż otwarte, drzwi.

Mocno je zaryglowałam, zamknęłam też te od sypialni i starałam się nie zwracać uwagi na Grześka, który oczywiście nie dawał tak łatwo za wygraną i z iście pijackim uporem przez ładnych parę minut próbował jeszcze a to szarpać za klamkę, a to łomotać. W końcu jakieś inne drzwi się otworzyły, ktoś ostro krzyknął: „Proszę o spokój!” i wszystko ucichło. Reszta nocy przebiegła spokojnie, a ja, wkurzona na ten pijacki wybryk, pomyślałam ze zdumieniem: „cicha woda”…

Następnego dnia, około południa, ktoś zadzwonił do drzwi. Nawet nie spojrzałam przez wizjer, bo wiedziałam, czego się spodziewać. A jakże! Skacowany, zapuchnięty Grzesiek, we wczorajszych oparach, z bukietem róż.

– Magda, chciałem cię przeprosić. Byłem zalany, wiadomo, ale jednak… Przepraszam za wczoraj, nawet nie wiesz, jak mi głupio – powiedział; rzeczywiście wyglądał jak skruszony uczniak, co natychmiast sprawiło, że moja rezerwa opadła.

– W porządku, przeprosiny przyjęte. Wejdziesz na kawę?

– Chętnie. Z cytryną. I podwójną aspiryną – zaśmiał się z widoczną ulgą.

– Okej, to właź. Tylko chuchaj w inną stronę, jeśli łaska – nie darowałam sobie.

I tak lody zostały przełamane. Ania wróciła z tarczą i we trójkę świętowaliśmy jej sukces. Nie powiedziałam jej o tym zajściu, bo i po co? Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nigdy nie zrobił nic głupiego po pijaku – myślałam i faktycznie puściłam ten incydent w niepamięć. Zrobiłam to z przyjemnością, bo teraz zaczęliśmy częściej spotykać się w trójkę. Grzesiek już nie uciekał przed spotkaniami ze mną, grywaliśmy razem w planszówki lub oglądaliśmy filmy w internecie. Było miło, a Ania nawet kiedyś rzuciła żartem: „No, no, robisz człowieka z mojego mruka, kto by się spodziewał?”.

Faktycznie, Grzesiek zmieniał się w oczach. Ze zdziwieniem patrzyłam, jak kręci się w kuchni, jak dogaduje żartem, kiedy rozmawiamy o jakichś babskich sprawach. Inny człowiek! To było, owszem, miłe, a jednak… dość dziwne.

Coś mi nie pasowało, coś mnie kłuło

To były drobnostki – przy powitaniu ze mną Grześkowy buziak w policzek był odrobinę zbyt serdeczny, w trakcie rozmów siadał czasem zbyt blisko mnie, często też przyłapywałam go na wpatrywaniu się we mnie. Bzdury, bujna wyobraźnia – zaklinałam siebie.

Nowy pracodawca Ani był bardzo wymagający, ale potrafił też być szczodry, kiedy trzeba było docenić dobrą robotę. Ania jak zawsze pracowała z domu, może dlatego na szkolenia, wyjazdy, spotkania na łonie natury itp. jeździła z przyjemnością. Najczęściej na dwa, trzy dni, ale zdarzały się też dłuższe wyjazdy.

Dość szybko znielubiłam okresy jej nieobecności. Dlaczego? Ano z powodu Grześka, który jakoś o dziwo zawsze wtedy a to soli nie umiał znaleźć, a to końcówki do miksera. Praktycznie codziennie po coś po sąsiedzku wpadał, a ja coraz bardziej czułam, że to tylko pretekst. Wpadał niby po sól, a za chwilę już siedział na kanapie i patrzył mi badawczo w oczy. Kiedy kupił pelargonie na balkon, dla mnie też przyniósł skrzynkę pełną pięknych, różowych kwiatów. Kiedy upiekł sernik, przynosił mi kawałek, na pięknym talerzyku, ze srebrnym widelczykiem do kompletu, a wtedy nie wypadało wziąć ciasta i zamknąć mu drzwi przed nosem, więc kończyło się pogadanką u mnie w salonie.

Czułam się z tym coraz bardziej niezręcznie, ale nie miałam dość odwagi, żeby postawić sprawę jasno. Poza tym ciągle gdzieś w tyle głowy miałam myśl: „a co, jeśli się mylisz?”. Był zresztą moment, kiedy byłam pewna, że to tylko moja wyobraźnia. Któregoś wieczora dostałam esemesa: „Miłej nocy, moja piękna, śnij o mnie”. Numer był nieznany i natychmiast zakwalifikowałam wiadomość jako pomyłkę, jednocześnie ją wykasowując.

Następnego wieczoru przyszedł kolejny, a potem co wieczór przychodziły następne. Początkowo miłe i nic nieznaczące, potem coraz bardziej intymne, aż w końcu wulgarne. Numery przychodzące były różne – niektóre się powtarzały, inne nie. Ignorowałam te wiadomości, rzecz jasna, szybko zaczęłam też blokować numery, ale to było na nic – nadawca (nie miałam wątpliwości, że to ta sama osoba). Męczyło mnie już to, ale ciągle miałam nadzieję, że wobec braku odpowiedzi ten ktoś w końcu zrezygnuje.

Nawet Ani kiedyś wspomniałam, że jakiś psychopata się do mnie przyczepił, a ona po swojemu chichotała, węsząc w tym jakąś bardzo romantyczną historię. Musiała też powiedzieć o tym Grześkowi, bo któregoś ranka, kiedy Ani nie było, zapukał do mnie pod pretekstem braku w domu syropu na kaszel. Niechętnie wpuściłam go do środka, pokazując szafkę z lekarstwami w łazience. Otworzył ją i rzucił w moją stronę:

– No no, podobno masz wielbiciela, Anka mi powiedziała. Uważaj, bo z takimi nic nie wiadomo! – zaśmiał się głucho i zlustrował mnie spojrzeniem tak, jakby potrafiło rozbierać.

Te słowa, a jeszcze bardziej to jego czujne spojrzenie, podniosły mi ciśnienie, więc rzuciłam tylko oschle:

– I na takich są sposoby, a sprawa już jest zgłoszona – zablefowałam. – A teraz, jeśli pozwolisz, muszę się szykować do pracy.

Odwrócił się do mnie, popatrzył jeszcze raz i wyszedł. Bez syropu. Od tej pory esemesy przestały przychodzić, a ja postanowiłam być bardziej czujna. Nie przyjmowałam zaproszeń na scrabble ani filmy i nie zapraszałam sąsiadów do siebie pod pozorem nawału obowiązków. Zresztą w domu też bywałam rzadziej i jakoś naturalnie nasze sąsiedzkie więzi lekko osłabły. Ania pytała czasem, czy wszystko w porządku, a ja łgałam jak najęta, bo po prostu nie znajdowałam odwagi, żeby powiedzieć jej prosto z mostu, że podejrzewam jej męża o niezdrową fascynację.

Sam Grzesiek zresztą wrócił do swojego poprzedniego zachowania – kiedy parę razy nie otworzyłam mu drzwi, udając, że nikogo nie ma w domu, w końcu przestał wpadać pod byle pretekstem, a kiedy mijaliśmy się na korytarzu, rzucał szybkie „cześć” i znikał czym prędzej.

Aż nadszedł feralny wieczór

Wróciłam do domu skonana i z pękającą z bólu głową. Miałam ciężki dzień, w pracy istny sajgon, do tego sprzeczka z koleżanką z działu. Ledwo weszłam do mieszkania, usłyszałam otwierające się drzwi u sąsiadów. Za chwilę już Grzesiek stał w progu i prosił, żeby do niego zajrzeć – pierwszy raz zabrał się za pieczenie chleba i zupełnie nie wiedział, czy bochenek już wyrósł i może iść do pieca, czy jeszcze nie. Próbowałam się wymówić zmęczeniem, ale chodziło przecież o jeden rzut oka, a ja stałam jeszcze w progu, w pełnym rynsztunku.

Odstawiłam więc torebkę i zakupy na podłogę i poszłam z Grześkiem naprzeciwko.

– Ania na wyjeździe? – zagaiłam, idąc w stronę kuchni.

– Tak. I wróci dopiero po weekendzie – odpowiedział, a potem usłyszałam szczęk zamykanej zasuwy w drzwiach.

W następnej chwili był już przy mnie. Zwalił mnie na ziemię, usiadł na mnie i jedną ręką zatkał mi usta, podczas kiedy drugą próbował zedrzeć ze mnie spodnie. Przez pierwsze sekundy byłam jak sparaliżowana, ale już po chwili adrenalina wystrzeliła mi do krwi. W uszach mi szumiało, a w głowie miałam tylko jedną myśl – ratować się! Ratować za wszelką cenę! Szarpałam się i rzucałam, próbowałam też bezskutecznie krzyczeć, a Grzesiek zdzierał ze mnie spodnie, sapiąc i klnąc.

– W końcu dostaniesz to, co ci się należy!

W trakcie szarpaniny oderwał na chwilę rękę od moich ust, a ja natychmiast zaczęłam wrzeszczeć w niebogłosy. Uderzył mnie, mocno, a ja wierzgałam przerażona tak bardzo, że w końcu z pobliskiego stołu spadł jakiś garnek. To był moment – chwyciłam go w prawą rękę i z całej siły zamachnęłam się do tyłu. Usłyszałam odgłos uderzenia i jakiś trzask, a potem Grzesiek ześlizgnął się ze mnie. Wtedy, nie oglądając się nawet na niego, popędziłam do drzwi i kiedy już udało mi się je odryglować trzęsącymi się rękami, wpadłam do swojego mieszkania, zamknęłam je na cztery spusty i chwyciłam telefon z torebki.

Do przyjazdu policji i karetki siedziałam na podłodze oparta o drzwi i trzęsłam się jak osika, szlochając rozpaczliwie. Nawet nie próbowałam zbierać myśli. To zrobiłam dużo później, kiedy wyszłam z komisariatu w towarzystwie siostry, po którą zadzwoniłam i która bez wahania zawiozła mnie do domu, pomogła spakować najpotrzebniejsze rzeczy i wywiozła do siebie, pod Warszawę.
Tam powoli dochodziłam do siebie, otoczona czułą opieką siostry i szwagra. To Gosia znalazła mi niemal natychmiast świetną psycholożkę, która spotkała się ze mną pierwszy raz już następnego dnia, a potem widywałyśmy się regularnie przez parę miesięcy.

A Ania? Jeszcze tego strasznego wieczoru dzwoniła do mnie, ale nie byłam w stanie odebrać. Dopiero parę dni później zadzwoniłam do niej w obecności pani psycholog i powiedziałam zwięźle, że po pierwsze, mają tydzień na wyprowadzkę (to znaczy ona, bo Grzesiek raczej będzie teraz „mieszkał” gdzie indziej), a po drugie, że sama chyba rozumie, że nie mogę się teraz z nią kontaktować. I nie wiem, czy i kiedy będę mogła. Uszanowała to.

Długo torturowałam się myśleniem, co zrobiłam nie tak? Czy gdybym od razu podzieliła się z Anią swoimi obawami, do tej sytuacji nigdy by nie doszło? Wielu godzin rozmów z psychologiem i z Gośką potrzebowałam na to, żeby zrozumieć i poczuć, że ani ja nie jestem niczemu winna, ani też nie ponoszę odpowiedzialności za czyjeś zachowanie. Kiedy trochę okrzepłam, wróciłam do swojego mieszkania, upewniwszy się najpierw, że to naprzeciwko jest puste. Tak było przez parę miesięcy, do tej pory w zasadzie nie wiem, dlaczego.

Może właściciel coś usłyszał, może przyczynił się też do tego kryzys na rynku; faktem jest, że miałam spokój. Aż do dziś. Wiem, że nie mam się już czego bać, ale wiem też, że tym razem żadnych ciastek ani scrabbli z sąsiadami nie będzie. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Czytaj także:
„Wolę żyć bez matki niż ją przeprosić. Chce poznać wnuki? Sama powinna wyciągnąć do mnie rękę”
„Byłam starą panną. Tylko dlatego zgodziłam się pójść na wesele Elki z facetem, który już kiedyś mnie wystawił”
„Marzyłam o dziecku, ale facet nie był mi potrzebny. Zaszłam w ciążę z kolesiem z łapanki”

Redakcja poleca

REKLAMA