„Sąsiad na nasz widok toczył pianę z pyska jak pies. Gdy wzięłam się za dziada, zaczął skomleć jak szczeniak”

wścibski sąsiad fot. iStock, Koldunova_Anna
„Karmiłam go, dopóki nie stanął na nogi, potem zostawiłam go w spokoju. Nawet mi nie podziękował. Cóż, trudno było polubić tego człowieka”.
/ 25.07.2023 07:45
wścibski sąsiad fot. iStock, Koldunova_Anna

Dopóki żyła Jadwiga, Zygmunt nikomu nie wadził. Z nikim się nie przyjaźnił, ale budził we wsi szacunek podszyty strachem, a to z powodu wiecznie nachmurzonej twarzy, niechęci do spoufalania się i silnej pięści. Traf chciał, że zostaliśmy sąsiadami. Po ślubie osiedliśmy z Pawłem na gospodarstwie, które przepisał na niego ojciec. Dom Zygmunta widziałam z kuchennego okna.

– Uważaj na niego – teściowa wysunęła brodę, celując w chałupę sąsiada. – Pożarł się z nami o kawałek sadu, płot bezprawnie przesunął i zagarnął kawał terenu. Twierdzi, że swoje odebrał. Sprawa jest w sądzie, ale wlecze się tak, że prędzej niebiańskiej sprawiedliwości się doczekamy. Zygmunt zawsze był dziwny, ale jak Jadźka żyła, mocno trzymała go w garści.

– Będę go omijała – obiecałam.

Zygmunta spotkałam następnego dnia w sklepie. Chciałam go wyminąć, ale wyciągnął bezczelnie nogę i zagrodził wyjście.

– Żona Pawła? Powiedz swoim, że ze mną nie wygrają.

– Ten wasz wróg wygląda strasznie – opowiadałam mężowi o spotkaniu. – Mógłby się trochę ogarnąć, wziąć prysznic, włożyć czyste ciuchy. Okropnie się zapuścił, chyba mu nie zależy, co ludzie o nim pomyślą.

– Od śmierci Jadwigi całkiem zszedł na psy – zgodził się Paweł. – Rozumu używa wyłącznie do tego, by nam dokuczyć. Taki piękny kawałek sadu zawłaszczył, złodziej jeden! Chciałem zebrać chłopaków i zniszczyć to ogrodzenie, ale zagroził, że nas spali. Jest do tego zdolny, całkiem mu odbiło. Nawet teraz nie jestem pewien, czy ognia nie zaprószy. Co wieczór obchodzę zabudowania, a w nocy pies pilnuje. Zygmunt nie wejdzie na nasze podwórko, możesz spać spokojnie.

A jak na mnie nawrzeszczy?

Zaczęłam i ja obserwować ruchy nieobliczalnego sąsiada. Przeważnie kręcił się po obejściu albo siedział godzinami bez ruchu na ławce pod domem. Rzadko znikał w środku, cały dzień spędzał na dworze. Jakiś czas później uświadomiłam sobie, że przestałam go widywać.

– Zygmunt gdzieś wyjechał? – spytałam.

Teściowa spojrzała na mnie zdziwiona.

– A gdzie miałby się podziać? Zawsze tutaj jest.

– Nie widuję go ostatnio.

– E tam, nie zaprzątaj sobie nim głowy. Jakby umarł, to pies by wył.

Trudno było z tym dyskutować, ale wzmianka o nagłym odejściu kazała mi pomyśleć o innej ewentualności. Zygmunt mógł się przewrócić, złamać rękę, nogę. Może leży bezwładny, czekając na pomoc. Pies sąsiada był uwiązany, więc weszłam śmiało na podwórko.

– Jest tam kto? – zawołałam.

Odpowiedział mi jedynie pies, zachłystując się szczekaniem. Powinnam zajrzeć do domu, ale przestraszyłam się. Jeśli Zygmunt jest w formie i przyłapie mnie na buszowaniu po jego obejściu, może stać się bardzo niemiły.

– Czego tu szukasz? – okno się uchyliło, głos był przytłumiony, ale całkiem żwawy.

– Uff, myślałam, że pan potrzebuje pomocy, ale widzę, że wszystko w porządku – powiedziałam ze sztuczną wesołością.

Musiałam go zaskoczyć, bo nic nie odpowiedział, co mnie ośmieliło.

– Co pan się tak chowa? – pozwoliłam sobie i podeszłam do okna.

Zygmunt okutany w półkożuszek i szalik wyglądał jak ofiara syberyjskiego mrozu.

– Zimno panu? Pewnie ma pan gorączkę. Niech mnie pan wpuści – zażądałam.

– Otwarte – dobiegło w odpowiedzi.

Miał ciężką grypę z wysoką gorączką, ale najgorsze było to, że chyba od dawna nic nie jadł. Lodówka była pusta, garnki też. Nawet chleba nie znalazłam.

– Nie rządź mi się tu, wynocha – chrypiał mi nad uchem Zygmunt.

– Chętnie bym stąd poszła, ale nie mogę. Zaraz wrócę, a jak zamknie pan drzwi, to pożałuje – zagroziłam.

Świetnie się porozumieliśmy, bo jak wracałam z jedzeniem, weszłam bez przeszkód. Zjadł, co przyniosłam, lekarza nie chciał, nie próbował mnie też wyrzucać, a to już był duży postęp.

Przestałam się go bać, przynajmniej do czasu, aż wyzdrowieje. Teściowa i Paweł najpierw sarkali, a potem śmiali się z moich samarytańskich zapędów, ale nikt nie przeszkadzał mi w wizytach u Zygmunta. Karmiłam go, dopóki nie stanął na nogi, potem zostawiłam go w spokoju. Nawet mi nie podziękował. Cóż, trudno było polubić tego człowieka. Teściowa wstawała najwcześniej i to ona przyszła mnie obudzić.

Trzeba wierzyć w ludzi

– Marta, chodź szybko. Nie uwierzysz – zaciągnęła mnie do kuchennego okna. – Popatrz.

– Ale na co? – spytałam zdezorientowana.

– Nie widzisz? Twój podopieczny rozbiera płot. W życiu bym nie przypuszczała, że coś takiego zobaczę – zaśmiała się. – Oddaje nam zawłaszczony kawałek sadu, chyba postanowił ci się odwdzięczyć za opiekę. Nie wierzę w to, co widzę.

– Niech mama się nie przyzwyczaja, bo u Zygmunta dziś jest tak, a jutro odwrotnie – Paweł stanął za nami. – Ale na razie idzie ku dobremu, kto by pomyślał.

– Normalka. Trzeba wierzyć w ludzi – odparłam przekornie i pomyślałam, że może ten wyświechtany frazes jest prawdziwy. Kto wie.

Czytaj także:
„Mama zamiast oglądać seriale, podgląda sąsiadów. Ten jej osiedlowy monitoring zdał egzamin. Uratowała kobietę"
„Mój mąż jest niewiele młodszy od mojego ojca. Rodzice go nie akceptują, bo miał żonę, gdy zaczęliśmy się spotykać”
„Zawistna koleżanka nasłała na mnie skarbówkę, bo za grosze szyłam ciuchy sąsiadom. Dzięki niej mam dziś dużą firmę”

Redakcja poleca

REKLAMA