„Sama zaprzepaściłam wielką miłość. Pogodziłam się z losem staruchy z kotami, jednak życie miało na mnie inny plan”

Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Iryna
„Po zerwaniu z Poldkiem czułam się jeszcze gorzej niż po rozstaniu z ojcem mojej córki. To koty pomogły mi się jakoś pozbierać. Czuły, że byłam nieszczęśliwa, tuliły się do mnie, spały ze mną i lizały mnie po dłoniach, zupełnie jakby wiedziały, że poświęciłam dla nich coś ważnego”.
/ 03.07.2022 07:15
Kobieta, która odnalazła miłość fot. Adobe Stock, Iryna

Koziołka adoptowałam, kiedy miał już siedem lat. Nikt nie chciał dorosłego, półślepego kota z połową ogona. Nazwałam go „Koziołek”, bo w większości był czarny, miejscami wyleniały, a na głowie miał białe łatki od czoła po czubki uszu, które wyglądały przez to jak rogi.

To się zaczęło ponad 15 lat temu

Oprócz niego miałam Robsona, Pyśkę i Księcia. Każdy z moich kotów był chory, kaleki albo bardzo stary. Tak naprawdę tylko raz w życiu miałam zwierzaka, którego sobie wybrałam, i kot ten odszedł za Tęczowy Most wiele lat temu. Cała reszta wybrała mnie.

Cierpiałam po odejściu partnera i wyjeździe córki do innego miasta. Czułam się niepotrzebna, odrzucona, miałam wrażenie, że moje życie się skończyło, chociaż przecież byłam wtedy w średnim wieku.

Któregoś dnia zobaczyłam, jak chłopcy pod śmietnikiem dręczą kota, i nagle wylał się ze mnie cały gniew, jaki w sobie nosiłam, odkąd Jerzy znalazł sobie kogoś na moje miejsce. Zwyzywałam tych chłopaków w takich słowach, że potem sama się zastanawiałam, skąd je znałam.

A rannego, przerażonego kota zabrałam do domu, wyleczyłam i nazwałam Dyzio.

Kilka miesięcy później moja znajoma szukała domu dla swojej kotki, bo wyjeżdżała za granicę na stałe. Kotka miała jedenaście lat i nawet nie była ładna, więc nikt jej nie chciał.

Dobro do mnie kiedyś wróci?

– Nie wiem, co zrobić… – żaliła się Renata. – Chyba zadzwonię do jakiejś fundacji, żeby ją zabrali. Wiedziałaś, że weterynarze dzisiaj nie chcą usypiać zwierząt, które nie są chore?

Byłam zszokowana. Jak w ogóle mogła o to pytać w klinice?!

– Wezmę ją – niemal wycedziłam, bo znajoma zaczęła napawać mnie obrzydzeniem przez swój egoizm i bezduszność. – Dyzio będzie miał towarzystwo.

W ciągu kolejnych lat co i rusz na mojej drodze stawał jakiś zaniedbany, zabiedzony, pokryty strupami albo zwyczajnie bardzo stary kot.

A to znalazłam takiego w piwnicy, kiedy poszłam po rower, a to córka dowiedziała się o jakiejś kocicy wycieńczonej kilkunastoma ciążami, do których zmuszono ją w pseudohodowli, a to poszłam z Dyziem do weterynarza, a pani doktor właśnie składała i zszywała jakiegoś buraska, którego ktoś jej podrzucił pod drzwi.

Tym buraskiem był Robson, a kilka miesięcy później ta sama pani weterynarz zadzwoniła z pytaniem, czy nie znam kogoś, kto przygarnąłby starego, półślepego kota po amputacji ogona. Znałam. Siebie.

Nigdy nie robiłam tego, żeby coś zyskać

Jasne, pani doktor i ci, którym zdejmowałam ciężar z barków, mówili mi, że dobro do mnie wróci, ale to było dla mnie tylko takie gadanie.

Aż dosłownie tydzień po adoptowaniu Koziołka poznałam Poldka. Był kucharzem w restauracji, do której zabrała mnie córka, która przyjechała akurat do Polski.

A właściwie nie kucharzem, tylko sushimasterem, czyli mistrzem od robienia sushi. Luiza wybrała modne miejsce na nasz obiad i można było tam patrzeć, jak kucharze zwijają ruloniki z ryżu i surowej ryby.

– Mamo, możesz być bardziej dyskretna? – zaśmiała się, kiedy po raz kolejny zerknęłam w stronę przystojnego mężczyzny w czarnym fartuchu.

Cóż, bardzo chciałam się powstrzymywać od tego zerkania, ale po prostu się nie dało! Sushimaster, który przygotował nasze wspaniałe sashimi i futomaki, najwyraźniej także nie mógł się powstrzymać i nieustannie spoglądał w stronę naszego stolika.

Ostatecznie wyszłam stamtąd zakłopotana własnym zachowaniem. Przecież zbliżałam się do pięćdziesiątki, nie mogłam tak sobie gapić się na przystojnych mężczyzn – karciłam sama siebie w duchu.

W ten sposób zaczął się nasz związek

Ale może coś jest w tym mówieniu, że okazane dobro wraca do człowieka. W moim przypadku szczęście objawiło się w kolejce na tomografię w szpitalu. Niezwykłym zrządzeniem losu na krześle obok mnie usiadł… mój przystojny kucharz! Tak, taki przypadek!

Poldek był o dwa lata młodszy ode mnie i jeszcze parę lat wcześniej pracował w korporacji.

– Wypaliłem się zawodowo i poszedłem na kurs robienia sushi – opowiadał. – Tak się wciągnąłem, że robiłem kolejne szkolenia, aż w końcu zdobyłem certyfikat, a potem wygrałem w konkursie wyjazd do Japonii, żeby uczyć się od prawdziwych mistrzów.

Zakochaliśmy się w sobie. Nie zamieszkaliśmy razem, ale spędzaliśmy razem czas niemal codziennie. Moje koty też uwielbiały Leopolda. Nic dziwnego, skoro przynosił im resztki ryb z restauracji.

– Jesteś niesamowita – mówił, głaszcząc moje mruczki. – Nigdy nie znałem kogoś o tak wielkim sercu! Ty kochasz cały świat!

Planowaliśmy razem przyszłość

Poldek marzył o otworzeniu własnej „susharni”, ja odziedziczyłam wtedy mieszkanie po ojczymie i zastanawiałam się, czy nie otworzyć tam pensjonatu dla kotów.

– Mogłabym w ten sposób zarabiać – cieszyłam się. – Ludzie co chwila wyjeżdżają i nie mają co zrobić z kotem. Zobacz, tu można wstawić ścianki… – rysowałam na kartce plan mieszkania, żeby pokazać Poldkowi swój projekt.

Dopiero potem uświadomiłam sobie, że starał się mnie zniechęcić do tego pomysłu. Sugerował, że może lepiej sprzedać to mieszkanie, bo przecież „może zechcemy kupić coś wspólnego”.

– Kupić coś razem? – byłam zdumiona. – Przecież możemy zamieszkać razem u ciebie albo u mnie.

– Myślałem raczej o… – urwał i wziął mnie za ręce, jakby to było coś naprawdę ważnego. I, cholera, było! – Krysia, dostałem propozycję pracy…

– To wspaniale!

– … w Meksyku.

W pierwszej chwili się roześmiałam.

–To oni jedzą tam sushi?

– Widać jedzą – Poldek nie był rozbawiony. – Dostałem ofertę od dużego sieciowego hotelu. Meksykanie najwyraźniej są słabymi sushimasterami, a Japończycy nie chcą mieszkać w Meksyku. Więc postawili na kogoś z Europy. Ktoś mnie zarekomendował i jeśli się zdecyduję, mam pracę od przyszłego miesiąca. To dla mnie duża szansa, chciałbym jechać… No i zawsze chciałem mieszkać gdzieś, gdzie rosną palmy.

Skończmy to, bo oboje cierpimy

W kontrakcie Poldka było zaznaczone, że nie może wypowiedzieć umowy wcześniej niż za dwa lata. Hotel oferował mu pokój i wszelką opiekę. Byłoby głupotą, gdyby nie pojechał.

Ale ja nie mogłam jechać z nim. Miałam pod opieką cztery koty, które poza mną nie miały nikogo innego. Nikt ich nie chciał, nikt by się nimi nie zaopiekował. A w luksusowym hotelu przy plaży nie było dla nich miejsca.

Oczywiście zrobiłam wielki wysiłek i szukałam domów dla moich podopiecznych. Ale chyba tylko ja byłam taką wariatką, która brała kocich emerytów. Fundacje nie miały ani jednego wolnego miejsca, same ledwo dawały sobie radę.

– Nie mogę z tobą pojechać – oznajmiłam w końcu Poldkowi.

Poleciał więc do Meksyku sam. Na początku dzwonił, pisaliśmy do siebie długie e-maile. Pisząc i rozmawiając z nim przez ocean, tęskniłam coraz bardziej, w końcu postanowiłam uciąć tę sprawę.

– Jeśli kiedyś ty wrócisz albo ja nie będę mieć zobowiązań, to zaczniemy od nowa – powiedziałam podczas naszej ostatniej rozmowy przez Skype’a. – Ale teraz to tylko sprawia nam obojgu ból…

Nigdy nie pomyślałam o moich kotach jako o przeszkodzie na drodze do szczęścia. Nie były winne temu, że wybrałam sobie mężczyznę, który z kolei wybrał karierę i życie w tropikach. Kochałam je i wiedziałam, że byłam jedyną istotą, na którą mogły liczyć.

Po zerwaniu z Poldkiem czułam się jeszcze gorzej niż po rozstaniu z ojcem mojej córki. To koty pomogły mi się jakoś pozbierać. Czuły, że byłam nieszczęśliwa, tuliły się do mnie, spały ze mną i lizały mnie po dłoniach, zupełnie jakby wiedziały, że poświęciłam dla nich coś ważnego.

Mój koci pensjonat zrobił się popularny, zadowoleni klienci polecali mnie kolejnym i zawsze miałam komplet czworonożnych gości. Zrezygnowałam z pracy zawodowej, bo mogłam utrzymać się z pensjonatu. O Poldku starałam się nie myśleć. Miałam nadzieję, że powodzi mu się za granicą.

Jestem pewna, że tak musiało być

Kiedy jednak napisał do mnie rok temu, zrozumiałam, że nigdy nie przestałam mieć nadziei na to, że do siebie wrócimy.

„Kocham Meksyk i chciałbym kupić tu dom – napisał. – Nieruchomości są tu dużo tańsze niż w Polsce, klimat jest fantastyczny i wszyscy uwielbiają tu koty, przy każdym domu jest ich po kilka. Przyjeżdżam do Polski na urlop. Proszę, spotkajmy się…”.

Nie mogłam się nie zgodzić. Kiedy do mnie przyszedł, Koziołek go poznał, chociaż minęło siedem lat. Dwa tygodnie później ustaliliśmy, że zamieszkamy razem w Meksyku. To wielki krok, ale chcę go zrobić.

Poldek zapewnił mnie, że koty da się przewieźć przez ocean, a w domu, który chce kupić, będą miały jak w raju. Kiedy tylko będzie to możliwe, Poldek przyleci po mnie i moje koty, a potem zaczniemy nowy rozdział życia.

Wiem, że straciliśmy dużo czasu podczas rozłąki, ale jestem pewna, że tak musiało być. Poldek powiedział kiedyś, że to, co we mnie podziwia najbardziej, to to, że potrafię kochać nie tylko jego. Może więc to prawda, że kto daje miłość, ten ma w niej szczęście? Ja mam i jestem za to wdzięczna!

Czytaj także:
„Po wypadku Zosia straciła wiarę w siebie. Stwierdziła, że przez niepełnosprawność nie jest warta miłości”
„Dałam kosza koledze z pracy. Zamiast podkulić ogon pod siebie i zrobić w tył zwrot, ten maniak się na mnie uwziął”
„Ojciec był zgorzkniałym mrukiem, który wprowadzał w domu wojskowy dryl. Narodziny wnuczki zmieniły go w miłego dziadzia”

Redakcja poleca

REKLAMA