„Sądziłam, że w pracy zdobyłam przyjaciół na śmierć i życie. Gdy wyleciałam na bruk, pokazali swoje prawdziwe oblicze”

Kobieta w biurze fot. iStock by Getty Images, PixelsEffect
„Twierdzili, że w życiu nie dotarło do nich, żeby ktokolwiek mnie chwalił. Wręcz odwrotnie, szefowa non stop musiała mnie zaganiać do roboty. Krótko mówiąc, byłam dla nich jak piąte koło u wozu, zakała, której trzeba było czym prędzej się pozbyć”.
/ 01.08.2024 07:15
Kobieta w biurze fot. iStock by Getty Images, PixelsEffect

Przez sześć długich lat pracowałam jako reprezentantka działu sprzedaży dla uznanej firmy z branży farmaceutycznej. Od samego rana aż do wieczora biegałam po różnych placówkach medycznych, takich jak szpitale i przychodnie. Starałam się przekonywać doktorów, aby przepisywali swoim pacjentom najnowocześniejsze medykamenty.

Osiągałam świetne rezultaty, co bardzo cieszyło moją przełożoną. Dostawałam od niej same pozytywne opinie, wyróżnienia, a także dodatkowe wynagrodzenie. Jednak któregoś dnia zachorowałam – coś złego działo się z moimi nerkami. Przeszłam serię standardowych badań, które wykazały, że nie pracują one prawidłowo. Musiałam trafić do szpitala na zabieg chirurgiczny, a potem czekać na wyniki analiz. Towarzyszyła mi wtedy niepewność i przerażenie… Był to naprawdę trudny okres w moim życiu.

Jakimś cudem udało mi się wyjść z tego cało. Miesiąc później, gdy skończyłam terapię, mogłam wreszcie wrócić do pracy. Rany, ale się ucieszyłam! Z uśmiechem na twarzy i w świetnym humorze przekroczyłam próg biura. Nawet nie zdążyłam się dobrze rozejrzeć dookoła, a już dostałam wezwanie do gabinetu szefowej.

– Przykro mi, ale musimy się pożegnać. Nie mamy funduszy na opłacanie ludzi, którzy nie traktują poważnie swoich zadań – oznajmiła kobieta, podając mi dokument z wypowiedzeniem.

Na wieść o wypowiedzeniu byli zbulwersowani

Oniemiałam z wrażenia. Kurczowo trzymałam zwolnienie lekarskie i głowiłam się, o co tu może chodzić. Przecież nie lekceważyłam swoich zadań. Nie zapadłam się pod ziemię, nie pojechałam na wakacje na Riwierę. Po prostu rozchorowałam się! Dzwoniłam i informowałam, co się ze mną dzieje. Szefowa reagowała na to ze stoickim spokojem, przesyłała życzenia powrotu do zdrowia. Więc czemu teraz wyrzuca mnie z pracy? Próbowałam poznać przyczynę, ale w ogóle nie chciała gadać ze mną na ten temat.

Sprawa zamknięta. Pamiętaj, żeby oddać firmowy telefon i komputer – pokazała mi wyjście.

Kiedy wróciłam do mieszkania, zalałam się łzami niczym małe dziecko. Szlochałam przez pół dnia. Dopiero mój mąż był w stanie powstrzymać tę fontannę. Słysząc, co mnie spotkało, zrobił się cały czerwony ze złości.

– Cholerne dranie! Harując jak wół, oddawałaś im całą siebie, a teraz traktują cię jak zbędny odpad! Nie pozwolę im tak postępować! – wydarł się.

– I co zamierzasz zrobić? – pociągnęłam nosem.

– Opłacę ci prawnika i złożysz pozew w sądzie pracy. Z tego, co mi wiadomo, pracodawca nie ma prawa wyrzucić kogoś na bruk tylko dlatego, że podupada na zdrowiu – odpowiedział.

Zgodnie z deklaracją, spełnił swoje słowo. Zorganizował mi wizytę. Parę dni potem byłam w biurze prawniczym i opowiadałam adwokatowi, co dokładnie miało miejsce.

Sytuacja jest klarowna, ale dobrze by było, gdyby znaleźli się ludzie mogący zaświadczyć, że rzetelnie wywiązywała się pani ze swoich zadań. Jest może ktoś, kogo dałoby się powołać? – padło z jego ust w którymś momencie.

Przez chwilę myślałam. W pracy miałam grono bliskich kumpli. Anię, Dominika, Karinę, Jacka... Stanowiliśmy zgrane grono. Kiedy usłyszeli, że wręczono mi wypowiedzenie, byli zszokowani i pełni oburzenia: „Niemożliwe! Przecież do momentu choroby radziłaś sobie najlepiej z nas wszystkich! Czyżby oszaleli?” – jeden przekrzykiwał drugiego. Może faktycznie oni?

– Wykonam parę telefonów, dopytam i przekażę panu odpowiedź – odparłam.

Tego samego dnia nawiązałam z nimi kontakt. Reakcja każdego z nich była identyczna. Okazywali mi współczucie, dopytywali, czy doszłam już do siebie i twierdzili, że zostałam potraktowana niesprawiedliwie. Kiedy tylko wspominałam jednak o możliwości wezwania ich na świadków, od razu zmieniali nastawienie. Rozpoczynali tłumaczenie, że nie mają ochoty pakować się w kłopoty i radzili, abym poszukała innych osób. Poczułam się dotknięta, ale potrafiłam to zrozumieć. W następnej kolejności wykonałam telefon do prawnika.

Nikt z firmy nie zgodzi się zeznawać. Obawiają się utraty posady – oznajmiłam z nieskrywanym żalem.

– Damy radę nawet bez zeznań świadków. Całe szczęście, że dysponujemy papierami potwierdzającymi pani doskonałe osiągnięcia zawodowe – padła odpowiedź.

– Jaki jest kolejny krok? – dociekałam.

– Wnosimy pozew i pozostaje nam czekać.

Oni kontra ja? Trudno mi było w to uwierzyć...

Po sześciu miesiącach od złożenia pozwu sąd nareszcie ustalił datę pierwszej rozprawy. Umówiłam się na spotkanie z moim prawnikiem.

– Druga strona dostarczyła właśnie odpowiedź na nasze roszczenia – oznajmił, kładąc przede mną gruby plik dokumentów.

– Naprawdę? I co tam napisali? – rzuciłam okiem na papiery.

– Pokrótce mówiąc, twierdzą, że nie dopełniała pani swoich powinności pracowniczych i z tego powodu obstają przy decyzji o rozwiązaniu umowy.

– Nic dziwnego, tego się właśnie spodziewałam – parsknęłam z niesmakiem.

– Owszem, ale powołali świadków, którzy poprą ich wersję wydarzeń.

– Serio? Kogo takiego?

– Proszę bardzo, lista nazwisk – przerzucił parę stron.

– Kierowniczka? Nic dziwnego, kto inny mógłby to być! Ta młoda z personalnego? Skąd ona może cokolwiek wiedzieć o tym, jak pracuję? – byłam zaskoczona.

Jednak kiedy dotarłam do trzeciego nazwiska, zaniemówiłam. Ania? Dominik? Karina? Jacek?

– Niemożliwe... To są przecież moi bliscy znajomi – z trudem wydusiłam z siebie.

– Czy pracowaliście razem? – drążył temat prawnik.

– Oczywiście, jesteśmy ze sobą bardzo zżyci. Kiedy mnie wyrzucili, wszyscy twierdzili, że to skandal i kompletna niesprawiedliwość, a oskarżenia wobec mojej osoby są całkowicie wyssane z palca – odpowiedziałam.

– Doprawdy? Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że identyczne zeznania złożą przed sądem.

– Bez wątpienia, w końcu taka jest prawda! – zapewniłam go.

– W takim razie wszystko gra – poklepał mnie uspokajająco po dłoni.

Po wyjściu z jego biura od razu sięgnęłam po telefon. Po kolei wykręcałam numery do moich znajomych – Anki, Dominika, Kariny i Jacka. Pragnęłam ich jedynie zapytać, czy będą zeznawać zgodnie z prawdą przed sądem. Nic poza tym. Niestety, nikt nie odpowiedział na moje połączenia. Później wielokrotnie ponawiałam próby skontaktowania się z nimi, wysyłałam wiadomości SMS i e-maile z prośbą o oddzwonienie. Bezskutecznie. „Eee, to pewnie nic poważnego. Być może po prostu nie chcą ze mną gadać przed rozprawą, żeby nie być posądzonymi o jakieś niezdrowe sympatie wobec mnie” – próbowałam się pocieszać. Ale byłam naiwna...

Podczas trzeciej rozprawy zeznania składali Anka, Karina, Dominik oraz Jacek. Doskonale pamiętam moment, gdy weszłam do budynku sądu. Stali przed drzwiami do sali, chichotali i o czymś dyskutowali. Kiedy jednak mnie dostrzegli, od razu umilkli i odwrócili się do mnie tyłem. Zupełnie jakbyśmy się nie znali. Poczułam wtedy smutek. Dotarło do mnie, dlaczego mój adwokat miał taką markotną minę podczas naszego spotkania w kancelarii. Prowadził już wiele takich spraw i przeczuwał, że moi rzekomi „przyjaciele” będą mijać się z prawdą.

Fakt, mieli gadane jak mało kto. Bez cienia zawahania sypali jak z rękawa, że latami spóźniałam się do roboty, ściemniałam w papierach, przesiadywałam w domu, zamiast jeździć po lekarzach. I podobno nigdy nie słyszeli, żebym dostawała jakieś gratulacje czy pochwały. Akurat! Szefowa ciągle musiała mnie poganiać, żebym w ogóle ruszyła tyłek. No, krótko mówiąc – byłam dla nich jak kula u nogi, której trzeba było się czym prędzej pozbyć dla świętego spokoju całej firmy.

Świat jest okrutny? Nie tylko...

– Czemu mówicie nieprawdę? Ktoś was do tego zmusił? – dopytywałam każdą z tych osób. – No przyznajcie się! W końcu byliśmy przyjaciółmi…

Spoglądali na mnie ze zdziwieniem, po czym zeznawali przed sądem, że nikt nie wywierał na nich żadnej presji, że mówią zgodnie z prawdą. Z poczucia bezradności miałam ochotę krzyczeć. Niestety, nie mogłam nic poradzić w tej sytuacji. Byłam sama, a oni tworzyli zgodną grupę. Ich zeznania przeciwko moim.

Kiedy skończyła się rozprawa, miałam w sobie tyle smutku, żalu i gniewu, że potrzebowałam spaceru na świeżym powietrzu. Obawiałam się, że jeśli od razu wejdę do auta, to roztrzaskam się na najbliższej latarni. Spacerowałam więc bez celu, starając się dojść do siebie i poukładać to wszystko w głowie. Nagle ich dostrzegłam. Cała czwórka siedziała w kafejce nieopodal, sącząc spokojnie kawę. Bez chwili wahania wkroczyłam do lokalu. Machinalnie uruchomiłam nagrywanie na dyktafonie w telefonie.

– Coście sobie wyobrażali, mówiąc takie bezczelne kłamstwa?! W waszych zeznaniach nie było nawet krztyny prawdy! Ktoś wam wyprał mózgi czy jak?! – stanęłam nad nimi, a oni zamilkli i spuścili wzrok.

– Wiesz, jak jest… Chcieliśmy pokazać firmie naszą lojalność – wydukał wreszcie Dominik.

– I dlatego gadaliście dokładnie to, co oni chcieli usłyszeć? Nie wierzę, że zniżyliście się do takiego poziomu! Sami to wszystko zmyśliliście czy mieliście jakieś przeszkolenie pt. „jak wkopać Agatę”? – spytałam kpiąco.

Popatrzyli na siebie wymownie.

– O co ci chodzi? Nie mamy zamiaru wylecieć z roboty! To nie przez nas ten świat jest taki okrutny i parszywy – Dominik tylko wzniósł ramiona.

Przysunęłam się bliżej stolika.

– Nie świat jest parszywy i okrutny, ale wy. Ty, ty, ty i ty – wycedziłam, celując w każdego z osobna paluchem.

Potem wykonałam w tył zwrot i opuściłam lokal. Poczułam się znacznie lepiej...

Ciężko mi powiedzieć, jaki finał będzie miała cała ta historia. Mecenas jest jednak optymistycznie nastawiony. Szczególnie odkąd pokazałam mu zapis rozmowy z kafejki.

– Oho, mam przeczucie, że szybciej wróci pani do pracy, niż pani przypuszcza – zacierał ręce z zadowolenia.

Chyba powinnam się z tego cieszyć, ale coś mi to nie wychodzi. Bo chyba nie mam już ochoty być zatrudniona w korporacji, gdzie oczekując wierności, zmusza się pracowników do mijania się z prawdą. A oni tak po prostu na to przystają...

Agata, 38 lat

Czytaj także:
„Zdradziłam męża i co z tego? To tylko jednorazowy numerek w delegacji. Każda kobieta potrzebuje się odprężyć”
„W biurze zaczęły ginąć przedmioty. Zaczaiłam się na amatora cudzych własności i przypadkiem odkryłam wstydliwy sekret”
„Małżeński kryzys rozwiązałem w łóżku szwagierki. Wygrałem nowe życie i szczęście, ale straciłem coś równie cennego”

Redakcja poleca

REKLAMA