„Sądziłam, że sąsiadka to zgorzkniała baba, która dla zabawy robi mi na złość. Dopiero po 20 latach odkryłam jej tajemnicę”

Zgorzkniała kobieta fot. Adobe Stock, Photographee.eu
„Na początku, kiedy jej włosy nie były jeszcze siwe, próbowałam się przebić przez mur jej obojętności. Ale przeszło mi dość szybko, gdy wciąż odbijałam się jak piłka od ściany. Uśmiechałam się, zagadywałam – a ta… zupełnie nic. Nie reagowała! Aż robiło się nieprzyjemnie i niezręcznie. W końcu nikt nie lubi być ignorowany”.
/ 16.11.2022 07:15
Zgorzkniała kobieta fot. Adobe Stock, Photographee.eu

Od dwudziestu już lat mieszkamy w tym samym miejscu, w tym samym bloku, na tym samym osiedlu. Ale wszystko wokół nieustannie się zmienia, więc i blok już nie taki sam, i dzieci podrosły. Ja się postarzałam, moim sąsiedzi też. I tylko pewne układy nigdy się nie zmieniły… Kiedy moje dzieci były małe, sporo czasu spędzałam na placu zabaw za blokiem. Miałam wtedy doskonałą okazję poznać – przynajmniej z widzenia – niemal wszystkich sąsiadów.

Ponieważ w wieżowcu jest sto dwadzieścia osiem mieszkań, więc było kogo poznawać. Z niektórymi dzieliłam się uwagami na temat pogody, polityki, wychowywania dzieci czy hodowli kwiatów na balkonie, a z nielicznymi znałam się na tyle dobrze, aby poruszać bez skrępowania także kwestie bardziej osobiste.

Tylko z jedną sąsiadką nigdy nie udało mi się zamienić choćby jednego zdania – krępą, mrukliwą kobietą z czwartego piętra. Na co dzień nosiła się po męsku: spodnie, luźne koszule, buty na płaskim obcasie, siwe włosy obcięte na jeża. Już ten maskujący wszelkie oznaki kobiecości wygląd zdecydowanie mnie odstręczał. Na dokładkę zawsze sprawiała wrażenie dziwnie nieobecnej, jakby oddzielała ją od świata jakaś niewidzialna zasłona.

Na początku, czyli te dwadzieścia lat temu, kiedy jej włosy nie były jeszcze siwe, a mój entuzjazm jeszcze nie osłabł, próbowałam się przebić przez mur jej obojętności. Ale przeszło mi dość szybko, gdy wciąż odbijałam się jak piłka od ściany. Uśmiechałam się, zagadywałam – a ta… zupełnie nic. Nie reagowała! Aż robiło się nieprzyjemnie i niezręcznie. W końcu nikt nie lubi być ignorowany.

Odwracała się ode mnie ostentacyjnie

Kiedyś wracała z pobliskiego sklepu i spotkałyśmy się przy windzie. Ona miała obie ręce zajęte siatkami z zakupami, więc uprzejmie otworzyłam drzwi windy i wcisnęłam za nią guzik czwartego piętra. Burknęła coś niezrozumiale. Uznałam, że od biedy można to uznać za „dziękuję”, i odparłam:

– Proszę bardzo.

W duchu pomyślałam sobie, że to jakaś wyjątkowo nieużyta, gburowata baba. Wprawdzie miała psa, a ja kocham zwierzęta, ale… ten jej pies był taki sam jak ona. Pokraczny, z ogonem obciętym bez sensu, podejrzliwy i wredny. Prawie w ogóle nie szczekał, za to kiedy raz chciałam go pogłaskać – w ramach kolejnej próby nawiązania stosunków dobrosąsiedzkich – bez ostrzeżenia wystartował do mnie z zębami.

Odskoczyłam w ostatniej chwili, strach i zmieszanie pokrywając śmiechem. Może nie powinnam głaskać cudzego psa bez pytania, ale mogła mnie chyba uprzedzić, że to jej bydlę jest wściekłe. A przynajmniej może być mocno niezadowolone z przyjaznego gestu. A jak ona zareagowała już po fakcie? Jakieś wyjaśnienie, przepraszający uśmiech? Gdzie tam! Coś warknęła w tym swoim narzeczu, czego za diabła nie mogłam zrozumieć, i czym prędzej odeszła, ciągnąc za sobą czworonożne podstępne brzydactwo.

– Jaki pan, taki kram – rzuciłam złośliwie do jej pleców.

Nawet się nie odwróciła.

– Podobno psy upodabniają się do właścicieli. Albo na odwrót – perorowałam coraz głośniej.

Żadnej reakcji, więc dałam za wygraną i poszłam w swoją stronę. Uznałam to za wypowiedzenie wojny i mogłam się nieuprzejmej sąsiadce odwdzięczyć tym samym. Milcząca niechęcią. Od tej pory, gdy tylko zdarzało mi się ją spotkać na osiedlu, odwracałam głowę. Gdy jechałyśmy razem windą, atmosfera gęstniała. Nawet mój mąż – choć faceci raczej nie są wyczuleni na podobne niuanse – zauważył, że na jej widok rysy twarzy mi tężeją, a potok słów zamiera na ustach.

Lata mijały. Jedni sąsiedzi się wyprowadzali, inni wprowadzali, nowe mieszało się ze starym. Tylko jedno się nie zmieniało: mój nieprzychylny stosunek do sąsiadki z czwartego piętra.
Próbowałam na jej temat porozmawiać z innymi, ale wszyscy mieli podobne odczucia.

Odkryłam jej tajemnicę

– Niemiła osoba – skomentowała sąsiadka, mieszkająca piętro niżej.

– Chyba zawsze taka była – dodałam, a ona tylko wzruszyła ramionami.

– Taka natura człowieka, nic nie poradzimy – skwitowała.

Przez chwilę podumałyśmy w milczeniu nad ludzką naturą w kontekście niemiłej sąsiadki. I obie byłyśmy zgodne. I obie bardzo się myliłyśmy… Prawdę odkryłam przypadkiem, podczas rozmowy w sklepie z ekspedientką, która chwilę wcześniej obsługiwała niemiłą sąsiadkę. O dziwo, była dla niej uprzejma, mówiła głośno i powoli, doradzała i odradzała. Kiedy przyszła moja kolej, nie wytrzymałam i wypaliłam:

– Lubi ją pani?

– Oczywiście – odpowiedziała, nie wahając się ani chwili.

– Przecież… ona jest taka nieuprzejma – brnęłam. – Z nikim nie rozmawia ani nic…

– Ona nie jest nieuprzejma – wyjaśniła spokojnie ekspedientka. – Ona jest po prostu głuchoniema.

Zbaraniałam. A potem zrozumiałam ze wstydem, skąd niechęć sąsiadki do pogawędek i swoista aura wyobcowania, która ją otaczała. Zrozumiałam też tę dumę, skrywaną za maską arogancji, która powstrzymywała ją od obnoszenia się ze swoim kalectwem. Nawet przez chwilę miałam wyrzuty sumienia, że tak się do niej uprzedziłam.

Niemniej kompletnie nie pojmowałam, czemu ona nadal odnosi się do mnie tak wrogo. Nic jej nie zrobiłam – poza tym, że próbowałam być miła i nie zauważyłam od razu jej niepełnosprawności. Powinna się właściwie z tego cieszyć. A ona traktowała mnie jak trędowatą. Albo jak nowego, niczego nieświadomego mieszkańca.

Innym „starym” sąsiadom czasami jeszcze odpowiadała skinieniem głowy na powitanie. Mojego wzroku unikała, a w windzie ostentacyjnie odwracała się tyłem. Przez nią czułam się jak osoba nietolerancyjna i niewrażliwa. Nic dziwnego, że nie wzbudzała mojej sympatii. I jeszcze ten jej pies! Teraz już staruszek, ledwie nogami powłóczył, ale gdy patrzył na mnie spode łba i obnażał kły, niemal słyszałam warkliwe: „nie lubimy cię, więc uważaj sobie”.

Tak trwał ten nasz pat sąsiedzki

Jej duma i moje uprzedzenie dzieliły nas niczym przepaść, nie rokując szans na pogodzenie. Do czasu, gdy w moim życiu pojawiła się pewna łaciata suczka rasy beagle… Nie, nie zgłupiałam na stare lata. Po prostu nasi znajomi sprawili sobie psa, szczeniaka, ale okazało się, że ich dziecko ma alergię na sierść. Spytali, czy nie chcielibyśmy przygarnąć suczki, a ja po krótkim wahaniu zgodziłam się, bo najnormalniej w świecie brakowało mi pretekstu do spacerów. Dzieci były już za duże, a mąż wolał siedzieć przed telewizorem.

Jako dziecko miałam psa i wiedziałam, że to oznacza dużo radości i trochę obowiązków. Zaczęłam od obowiązków – zaraz po przywiezieniu Doksi do domu ustaliłam, że tylko ja wychodzę z nią na spacery, no chyba że będę obłożnie chora. Sprzeciwu w rodzinie nikt nie zgłaszał, więc ubrałam się i poszłam.

Psiak, początkowo nieco zestresowany, na trawniku za blokiem rozkręcił się i zaczął węszyć, a kiedy zabrałam ją na pobliskie pola, wręcz oszalała z zachwytu. W ramach testu dwa razy spuściłam Doksię ze smyczy i przywabiałam głośnym wołaniem oraz smakołykiem. Przybiegała, bo chęć na psi przysmak była silniejsza niż pęd ku wolności. Po godzinie zdecydowałam się na powrót do domu. Psinka wyraźnie się zmęczyła. Bałam się, że będę musiała ją nieść na rękach, ale jakoś doczłapałyśmy się do naszego bloku.

A przed windą… stała ona. Sąsiadka z czwartego piętra. Doksia zaczęła obwąchiwać nogawki jej spodni. Ja cała się zjeżyłam i chciałam odciągnąć suczkę, ale nagle pomyślałam sobie – jak nie teraz, to już chyba nigdy.

Widocznie sąsiadka pomyślała to samo, bo uśmiechnęła się szeroko, potem schyliła się i zaczęła delikatnie tarmosić mojego psa za sierść na karku, mrucząc coś po swojemu. Doksia stała jak sparaliżowana, być może ze zmęczenia, a może dlatego, że niespodziewana pieszczota sprawiała jej dużą przyjemność.

Dotarło też do mnie, jaką byłam idiotką

Kiedy winda przyjechała i drzwi się otworzyły, nawet nie drgnęłam. Starsza pani wstała, weszła do środka, a mój piesek podreptał za nią. No to ja też… Wewnątrz windy sąsiadka znów kucnęła, a Doksia natychmiast się do niej zbliżyła w nadziei na dalszą porcję pieszczot. Nie zawiodła się, sąsiadka zaczęła swój magiczny rytuał. W pewnym momencie podniosła głowę, spojrzała na mnie i… powiedziała:

– Czuje psa. Pani ma. Fajnie…

I rozjaśniła się w uśmiechu od ucha do ucha, wprawiając mnie w totalne osłupienie. Nie sądziłam, że tak umie – uśmiechać się i mówić. Wprawdzie dziwnie, niewyraźnie, ale ją zrozumiałam.

Dotarło też do mnie, jaką byłam idiotką. Kiedyś tam uznałyśmy się nawzajem za niesympatyczne. Ja się zraziłam i uprzedziłam, ona uniosła się dumą i honorem. Między nami wyrósł lodowiec niechęci i twardniał przez lata. Ale wystarczył mały łaciaty piesek, żeby lody stopniały, jakby ich nigdy nie było.

Teraz już zawsze witamy się z sąsiadką z daleka, wymieniamy szczere uśmiechy i pozdrowienia. Porozumienie kwitnie. Bez słów. Gdy znikają duma i uprzedzenie, nawet one mogą się stać zbędne.

Czytaj także:
„Opiekowałam się dziewczynką, której mama trafiła do szpitala. Ojciec nie chciał się nią zająć, bo... była owocem romansu”
„Mąż to szczeniak, który nie dorósł do bycia ojcem. Mówi, że chce dziecka, a potem ryzykuje życiem na motorze”
„Złodzieje wyczyścili mi konto, a bank twierdzi, że sama jestem sobie winna. Nie zamierzam się poddać, będę walczyć o swoje”

Redakcja poleca

REKLAMA