Otworzyłem ją i zajrzałem do środka. Nie była zapełniona nawet w jednej trzeciej. Na wieszakach wisiały trzy garnitury oraz pięć koszul, na półce obok leżał stosik skarpetek i majtek. Na dole – dwie pary skórzanych butów. Chcąc nie chcąc, przypomniałem sobie szafę z mojego domu.
„Mojego domu” – dobre sobie
Już nie był mój, teraz mieszkałem tutaj, w niedużym wprawdzie, ale świetnie położonym i nowoczesnym apartamencie. A więc tamta szafa, ta z poprzedniego życia, niemal pękała w szwach od nadmiaru niepotrzebnych ubrań, starych i zapomnianych butów, fasonów i wzorów pamiętających jeszcze ubiegłe stulecie. Większości tych ciuchów Iwona nie pozwalała mi nosić nawet w domu. Uwielbiały tę szafę moje dzieci. Justysia chętnie się w niej zamykała i potrafiła tam tkwić nawet przez pół godziny.
– Córeczko, czemu wysiadujesz w ciemnym i zalatującym naftaliną miejscu? – spytałem ją pewnego razu. – Nie boisz się?
– No coś ty, tato! Tutaj zawsze można trafić na coś ciekawego – odpowiedziała moja rezolutna czterolatka. – O, zobacz… Na przykład te buty z pięcioma palcami. Hi, hi. Takie mogliby nosić hobbici.
Spojrzałem wtedy na wyciągniętą przez dziecko sportową parę wzrokiem pełnym zdumienia. Do licha! Skąd w moich gratach biorą się takie rzeczy? Nie miałem pojęcia, że w ogóle mam coś takiego! Dopiero po chwili namysłu przypomniałem sobie, że parę lat temu, pod wpływem jakiejś reklamy czy artykułu zawieszonego w internecie, kupiłem sobie do biegania coś takiego. Buty miały pobudzać sensorykę stopy czy jakoś tak. Ale wyszedłem w nich na jogging ze dwa, trzy razy i porzuciłem. A tu proszę. Hobbici! Stojąc kilka lat później i gapiąc się na podświetloną taśmami LED pustkę wypełnioną niezagospodarowanymi, aluminiowymi wieszakami i drucianymi półkami, poczułem ukłucie żalu. Ciekawe, czy w takiej szafie chciałaby się schować przed światem Justysia? Bardzo w to wątpiłem. I nagle, kątem oka, dostrzegłem swoje odbicie w lustrze, którym były wyklejone od wewnątrz drzwi mebla. Nie spodziewałem się tego, nie zdążyłem więc wcisnąć na twarz maski zadowolonego z siebie człowieka sukcesu, którą obnosiłem na co dzień. Ujrzałem za to starzejącego się, zrezygnowanego i smętnego faceta w średnim wieku.
– Nie stój, musisz się spakować. Jutro rano musisz być na lotnisku – oznajmiłem swemu odbiciu, a ono w odpowiedzi podjęło desperacką próbę wygładzenia głębokich bruzd przecinających czoło i wygięcia ust w coś na kształt zwycięskiego uśmiechu.
Spakować. Śmieszne
Choćbym wrzucił do swojej wielkiej jak czołg walizki wszystko, nie zapełniłbym jej nawet w połowie. Mój szept musiał chyba obudzić Sonię, bo leżące w łóżku długonogie, niespełna trzydziestoletnie ciało poruszyło się, przeciągnęło, aż wreszcie oparło głowę, z której spływała burza bujnych włosów, na zgięciu łokcia.
– Hej, twardzielu! – zawołała seksownym głosem, a ja poczułem, że mam ochotę natychmiast stąd uciec. – Jesteś mi potrzebny… – dodała, unosząc kołdrę i prezentując w ten sposób wklęsły brzuch i gładkie uda.
Pewnie powinienem w odpowiedzi uśmiechnąć się jak Matt Damon, ciepnąć za siebie wieszaki i bezzwłocznie skorzystać z zaproszenia. Zamiast tego poczułem, jak narasta we mnie złość.
„Plastikowa lala” – pomyślałem, wbrew woli przypominając sobie niedoskonałe, nieco sfatygowane trzema ciążami i porodami ciało Iwony.
Znałem je tak dobrze! Mały, śmieszny pieprzyk pod lewą piersią, dwie fałdki na jej brzuszku, które mnie wydawały się urocze i bardzo seksi.
– Daj mi spokój – odpowiedziałem idealnemu ciału Soni, z którą spotykałem się od trzech tygodni; a więc, jak na moje obecne standardy, niezwykle długo. – Muszę się pakować.
– No, skoro twoja wypasiona waliza jest ważniejsza ode mnie… – teatralnie zawiesiła głos, licząc najwyraźniej na to, że zaprzeczę, wycofam się, przeproszę. – Skoro tak, to pójdę do siebie. Może nie zauważyłeś, ale na korytarzach naszej firmy jest cała masa facetów, dla których dwukrotne zbliżenie w ciągu jednej nocy to nie jest ani Everest ani powód do dąsów – dogryzła mi.
Nie zatrzymywałem jej
Wściekle zwijając skarpetki i bokserki, a potem wrzucając je zamaszyście do srebrzystej walizki, udałem, że nie widzę, jak powoli wstaje, wciąga rajstopy, zapina biustonosz i sięga po sukienkę. Poznałem ją w naszej korporacji. Była jakąś starszą specjalistką czy jakoś tak. Zagadnąłem do niej, kiedy odbijała coś na ksero, a już nazajutrz wieczorem miałem ją u siebie w domu. Jeszcze rok wcześniej nie wyobrażałem sobie, że może to być takie łatwe. I tak powierzchowne. Zakazany przez ponad dwadzieścia lat wcześniejszego życia owoc okazał się pięknie opakowaną gumą do żucia, która po kilku mlaśnięciach bezpowrotnie traci smak. Trzasnęły drzwi, a ja wciąż udawałem że zapełniam swój bagaż, choć dobrze wiedziałem, że spakowanie się na tygodniowy, służbowy wyjazd do Chin zajmie najwyżej pięć minut. Tak, na pierwszy rzut oka byłem człowiekiem sukcesu. W sile wieku, owszem, ale na dobrej posadzie, niezależny finansowo i – od niedawna – emocjonalnie. Wciąż jeszcze przystojny, zadbany tą dbałością, którą daje karnet VIP bez limitu wejść do fitness klubu, w którym osobisty trener ustawia ci ćwiczenia na brzuch, tricepsy i klatę.
Takie właśnie było moje życie. Szybkie, nasycone przyjemnościami i zawodowymi wyzwaniami. Nazajutrz wyjeżdżałem do Szanghaju negocjować wraz z kilkoma innymi topmenadżerami naszej firmy milionowy kontrakt. Co będzie po powrocie? Weekend w Pradze z kolejną starszą specjalistką? Całonocne pijaństwo w klubie dla dżentelmenów, w którym szklanka soku kosztowała 20 złotych? A może kolacja z szefem w Sheratonie albo Hiltonie, za którą zapłacimy służbową kartą… Byłem wolny i niezależny. W każdej chwili mogłem zmienić plany na weekend, dowolnego dnia umówić się do knajpy. Nic mnie już nie ograniczało – rodzina, żona, dzieci czy jakieś domowe obowiązki. Do licha!
Przecież właśnie tego chciałem!
Czemu więc teraz stałem przed tą cholerną szafą, udając, że nie widzę w lustrze łez cieknących po moich opalonych na solarium policzkach? Pamiętam, że podobny smutek, choć sto tysięcy razy mniejszy, dopadł mnie, kiedy sprzedawałem swój ulubiony samochód. Auto było wygodne, szybkie i dobrze wyposażone. Świetnie się w nim czułem. Ale po dwóch latach producent wprowadził już nowy model. Mój wóz, choć niezawodny i luksusowy, stał się nagle przestarzały. Znajomi pytali:
– Heniu, kiedy wreszcie wymienisz go na nowy? Tamten ma piętnaście niutonometrów więcej i inny, bardziej czadowy kształt reflektorów…
Idiotyczna sprawa, ale mniej więcej tak samo było z moim małżeństwem. Znaliśmy się z Iwoną jak łyse konie, rozumieliśmy bez słów. Odchowaliśmy dwójkę dziś już nastoletnich dzieci – Leoś przygotowywał się do matury, Justysia szła do gimnazjum. Spłaciliśmy niejeden kredyt, wyszliśmy cało z niejednej życiowej burzy. Aż tu nagle, trzy lata temu, okazało się że... niespodzianka. Trzecia ciąża, trzecie dziecko. I to w wieku 44 lat.
– Myślałam, że mam już menopauzę – Iwona zdawała się nie mniej ogłuszona ode mnie. – Sam wiesz… Rzadko krwawiłam, a jeśli nawet, to mój doktor i tak mówił, że wszystkie cykle są bezowulacyjne.
– To niech teraz doktor przychodzi do nas zmieniać pieluchy – warknąłem, nim ugryzłem się w język.
Spojrzała wtedy na mnie nie tyle urażona, co zaskoczona. Dotąd byliśmy jednością, dzieliliśmy się wszystkimi problemami. A teraz oboje wyczuliśmy, że w tym monolicie pojawiła się rysa… Kiedy cienka jak włos rysa zamieniła się w pęknięcie? Nawet nie umiem tego powiedzieć, tak szybko to poszło. Cholera, byłem wściekły że na ulicy ludzie będą mnie komplementować, jakiego mam ślicznego wnusia. Że znów czekają nas bezsenne noce, targanie wrzeszczącego niemowlaka na rękach, potem odwożenie do przedszkola i szkoły, idiotyczne wywiadówki. I te przeklęte pieluchy! Kurczę, za stary na to byłem! Byłoby oczywiście uproszczeniem powiedzieć, że nagle zapragnąłem wymienić Iwonę na „nowszy model”. Albo że uległem podszeptom kolegów kuszących niedostępnymi dla żonatych urokami życia. Ale coś było na rzeczy. Z miesiąca na miesiąc jej brzuch rósł, a ja coraz bardziej czułem się wykorzystywany, niedoceniany, znudzony i przytłoczony monotonią codziennej rutyny. A po narodzinach dziecka miało być jeszcze gorzej! Znów zaczną się telefony do pracy: „O której wracasz? Bo trzeba zrobić zakupy, a ja z małym u cycka nie mogę ruszyć się z domu. No i nasza dzidzia bardzo już tęskni za tatusiem!”…
Tatuś. Tfu!
Odpluwałem to słowo, jak wypluwa się muchę, która niespodziewanie wpadła ci między zęby. Zacząłem nawet podejrzewać, że padłem ofiarą podstępu. Że Iwona wrobiła mnie w kolejne dziecko, bo jeszcze raz chciała zostać mamusią. Czy nie wspominała czegoś w tym stylu podczas ostatnich świąt? Nie robiła jakichś aluzji latem, kiedy była rocznica naszego ślubu? Byłem coraz bardziej wkurzony, zły. Narastało we mnie poczucie krzywdy. Przez swoją nonszalancję, nieuwagę lub egoizm – albo to wszystko razem – żona odbierała mi najlepszą połowę życia, kiedy mogłem wreszcie skupić się na swoich pasjach, karierze i korzystaniu z uroków życia! W sumie to nie miałem zamiaru odchodzić. Ale wybuchła jakaś kolejna kłótnia, w której jedno z nas użyło słowa „rozwód”. No i to słowo jak nasiono wyjątkowo agresywnego chwastu zaczęło kiełkować. Myślałem jeszcze, że żona przestraszy się, spuści z tonu, obieca, że weźmie na siebie główny ciężar opieki nad dzieckiem. Ale ona patrzyła na mnie hardo i punktowała: Kto przez te wszystkie lata zajmował się domem? Kto niańczył dzieci? Kto zrezygnował z ukochanej pracy, pozwalając temu drugiemu zatracać się w pracy i karierze?
Nie mogłem już tego słuchać. Miałem dość. I naprawdę wystąpiłem w końcu o rozwód. Wyprowadziłem się do wynajętego mieszkania, kupiłem garnitury Karla Lagerfelda po 4,5 tysiąca jeden, koszule od Ralpha Laurena i Versace oraz ręcznie szyte krawaty Embassy Elegance. I biegałem strzyc się za cztery stówki od kłapnięcia nożyczek. Żyłem aktywnie, wymyśliłem sobie nawet modną pasję – wędkarstwo pełnomorskie, angażowałem się w nietrwałe relacje z kobietami. I rozdzierająco tęskniłem za poprzednim życiem w trochę ciasnym, nieco zbyt starym i położonym aż na obrzeżach Warszawy domkiem, w którym została Iwona i dzieci.
Dlaczego to zniszczyłem? Czemu się ich wyparłem?
Stojąc przed lustrem i gapiąc się w swoje odbicie, widziałem podstarzałego błazna w królewskiej zbroi. Tamtej nocy niewiele spałem. Pościel pachniała perfumami Soni, więc ją zmieniłem. Niewiele to jednak dało. Do późna leżałem z otwartymi oczami, wpatrując się w rozświetlany błyskami miejskich neonów sufit. Z pamięci wypełzały mi obrazy, kąsając w serce jak sfora wilków. Maleńki bucik, który niemal 20 lat temu postawiła mi na poduszce żona. Otworzyłem oczy, spojrzałem i już wiedziałem. Iwona jest w ciąży! Rany, jak ja się wtedy cieszyłem! Potem pierwsze zawody sportowe syna. Dostał medal pocieszenia za zajęcie przedostatniego miejsca, ale wmówiliśmy mu z Iwoną, że tak naprawdę jest prawie-zwycięzcą… Chude rączki Justysi wyciągające się do mojej szyi i jej piskliwy głosik: „Uśmiechnij się do mnie, tatuśku!”.
Wcisnąłem sobie pięść między zęby, żeby nie płakać. Niewiele to jednak dało, ciało trzęsło mi się od tłumionego szlochu, jakbym był pijakiem w delirium. Może zresztą byłem? Tylko że ja uzależniłem się nie od alkoholu, a od wyobrażeń, złudnych wizji przeżycia powtórnej młodości. Ale tak się nie da. Nie można oderwać połowy swojego życia, wyrzucić do kosza i zacząć wszystkiego jeszcze raz. Jesteśmy tym, co przeżyliśmy. Jesteśmy tacy, jakimi widzą nas nasi bliscy. Tym, co udało nam się stworzyć. Lub zniszczyć. Cholera! Zerwałem się z łóżka i z rozmachem kopnąłem walizkę. Stopę przeszył mi przeraźliwy ból, ale nie zwróciłem na to uwagi. Leciutko utykając, podszedłem do szafy i sięgnąłem po najlepszy garnitur. Dobrałem krawat, koszulę i buty. Potem poszedłem pod prysznic. Tarłem ciało szorstką gąbką, jakbym chciał zedrzeć z niego skórę. A może raczej maskę… Kiedy byłem już ubrany i pachnący, wyszedłem z domu, skrupulatnie omijając rozkraczoną na środku pokoju walizę. Wsiadłem w służbowe audi i pojechałem na lotnisko.
– Punktualny jak zawsze! – pochwalił mnie szef naszej delegacji. – Oprócz nas dwóch nikt jeszcze nie przyjechał. Mamy czas, żeby zajrzeć do barku. Idziemy, Heniu?
– Nie lecę z wami – powiedziałem.
Roześmiał się, myśląc, że żartuję
O członkostwo w tej grupie negocjacyjnej menedżerowie z naszej korporacji walczyli już od wiosny. Każdy chciał się załapać na pociąg jadący prosto do stacji o nazwie Sukces. Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na niego bez uśmiechu. Może nawet ze współczuciem. Jeszcze wczoraj był moim idolem, przewodnikiem, coachem. Dzisiaj wydał mi się żałośnie pusty.
– Nie możesz tego zrobić.
– Mogę.
– Wyleją cię.
– Są gorsze rzeczy niż zmiana pracy.
– Niby jakie?
– Samotność – poklepałem go po ramieniu, a potem odwróciłem się na pięcie i poszedłem do samochodu.
Dopiero dochodziła siódma rano, byłem więc pewien, że jeśli w ciągu pół godziny dojadę do domu, zastanę jeszcze Iwonę. Przed ósmą do najmłodszego Bartusia przychodziła niania, a żona pakowała starsze dzieciaki do samochodu i podwoziła do szkoły, by potem popędzić do pracy. Co zrobię, kiedy już stanę pod drzwiami domu? Nie liczyłem na to, że oni od razu mi przebaczą, takie rzeczy to tylko w serialach. Miałem jednak nadzieję, że przynajmniej pozwolą mi przekroczyć próg. Wytłumaczyć się, przeprosić. Obiecać poprawę. Bo jeśli nie, to w moim życiu nie pozostanie już nic. Tylko ta przeklęta, pusta szafa.
Czytaj także:
„Rozwiodłem się po 8 miesiącach małżeństwa. Teraz ta zołza chce 50 tysięcy złotych za wesele, którego nie chciałem”
„Rozwiodłam się z mężem, by szukać przygód i szybko tego pożałowałam. Znalazł sobie młodą lafiryndę, a mnie zakłuła zazdrość”
„Zaledwie pół roku po swoim ślubie, mój brat wdał się w romans z moją przyjaciółką. Szybko uznał, że nie kocha żony”