„Ryzykowaliśmy życiem, żeby uratować ignorantów, którzy poszli w góry w trampkach. Nie usłyszeliśmy nawet dziękuję”

Weszli na górę w kaloszach i trampkach fot. Adobe Stock, pressmaster
„Facet, poza futerkowym płaszczem, miał na sobie... trampki. Jechała z nim może ośmioletnia córeczka w różowych kalosach, a obok niej chłopiec w kozakach zapinanych na zamki po bokach. Kiedy cała czwórka wylądowała na twardym gruncie, tatuś zatarł ręce i zawołał dziarsko: – A teraz na szczyt!”.
/ 05.03.2023 22:00
Weszli na górę w kaloszach i trampkach fot. Adobe Stock, pressmaster

Ale się uparli. Wakacje zimą? Jasne, ale tylko w polskich górach i najlepiej całą rodziną! My tak jeździmy od dwudziestu lat – najpierw przez dwa lata jako narzeczeni, potem przez trzy jako młode małżeństwo, a ostatnie piętnaście – w trójkę, czyli z naszym synem. Uczyliśmy go od małego szacunku dla gór i wiary we własne możliwości, podparte zaufaniem do sprzętu; czy chodzi o jazdę na nartach, na desce, czy wreszcie o trekking, czyli chodzenie po górach w każdych okolicznościach.

Tego dnia warunki do wędrówek były trudne

Chociaż właściwie to najeździliśmy się już przez poprzedni tydzień. Potem były trzy dni odwilży i padał deszcz, a w nocy mocno ścisnął mróz. Szykowała się niezła szklanka, ale od czego sprzęt? Poza tym, jak się człowiek ma sprawdzić – chodząc po górach tylko wtedy, kiedy trasy są łatwe?

– Mam propozycję – powiedziałem przy śniadaniu. – Podjedziemy autem do Ostrego, stamtąd na Skrzyczne, w schronisku obiad i przed wieczorem będziemy z powrotem w Szczyrku. Co wy na to?

– Ja idę – zadeklarował się Janek.

– A co z autem? – zainteresowała się moja żona, jak zwykle praktyczna.

– No…

No to mała modyfikacja – powiedziała. – Zawiozę was i wrócę, połażę po sklepach, kupię jakieś pamiątki i spotkamy się na kolacji. Może być?

– Jasne! – zawołaliśmy zgodnie; kroiła się prawdziwa męska przygoda.

Podejście niebieskim szlakiem od Ostrego na Skrzyczne to sporo maszerowania. Ale było pięknie, świeciło słońce, mróz trzymał, a my mieliśmy raki, czekany i linę, więc daliśmy radę, choć miejscami było ciężko. Dlatego na górze zafundowaliśmy sobie po solidnym kotlecie schabowym z ziemniakami i surówkami, żeby zregenerować siły, bo czekało nas jeszcze zejście do Szczyrku, też przecież niełatwe. Górny wyciąg nie działał, więc w schronisku prawie nie było ludzi – niedzielni turyści zdołali dojechać dolnym wyciągiem do połowy trasy, gdzie porozglądali się trochę i zjeżdżali w dół. Z Jaworzyny też roztaczają się piękne widoki; w końcu to prawie tysiąc metrów nad poziomem morza. Ale sam szczyt Skrzycznego jest trzysta metrów wyżej, a stamtąd widoki zapierają dech w piersiach, zwłaszcza w taki piękny dzień. Było już po trzynastej, kiedy ruszyliśmy w dół. Trzy godziny zwykle starczają na zejście, więc sądziliśmy, że do dolnej stacji kolejki dotrzemy jeszcze za dnia. Wysłałem SMS-a do żony, że jesteśmy po obiedzie i schodzimy, planowany czas trzy godziny, o szesnastej może nas odebrać z dolnej stacji kolejki. Odpisała, że będzie czekać w kawiarni koło kasy. Schowałem komórkę do plecaka, na spokojnie sprawdziłem raki swoje oraz Janka, i ruszyliśmy w dół.

Prawdę mówiąc – droga była ekstremalnie trudna

Do Jaworzyny dotarliśmy po ponad godzinie, zlani potem, a kilka razy uratowały nas tylko raki. Zrobiliśmy mały odpoczynek na stacji kolejki, wymieniliśmy kilka uwag z przemiłym gościem z obsługi, który z podziwem cmokał na widok naszego sprzętu, i już mieliśmy się zbierać w dalszą drogę, kiedy zaskrzeczała jego krótkofalówka.

Jędrek, jesteś sam?

Odpiął mikrofon od paska.

– A co jest? – zaśpiewał, mocno zaciągając po góralsku.

– Turysty jadom… Chcom wejść na samom góre…

– O tyj godzinie? – zdziwił się. – Przeca ćmok zaroz…

– Uparte som… Weź im wytłumocz, że się nie da – odpowiedział ktoś.

Pan Jędrek westchnął ciężko i spojrzał na nas z niemą prośbą.

– Słuchojcie, jakieś janusze tu jadom… Poczkajcie kilko minut, coby im pedzieć, że na góre ni ma co leźć.

Żona czeka na dole, umówiliśmy się na czwartą – starałem się wymigać, ale pan Jędrek trącił mnie lekko i mrugnął okiem.

– Zwieziemy wos na koszt firmy – powiedział z uśmiechem.

– Tata, poczekajmy – wtrącił się Janek. – Trochę już dostałem w tyłek, zaczyna wiać, ślizgawica jak byk.

Nie żałuję, że zaczekaliśmy, bo taki widok w górach zimą – to było naprawdę coś. Nawet jeśli ktoś jest trochę nieprzygotowany, to nie powinien się pchać w takich warunkach na szczyt, a ci ludzie…

Powiedzieć, że nie byli przygotowani, to nic nie powiedzieć

Z pierwszej ławki na stacji wyszedł facet w futrze, futrzanej czapie, którą sobie obwiązał szalikiem, bo chyba mu nieco wiało na wyciągu. Na nogach miał kozaki, zapinane z boku na zamki. Jechała z nim może ośmioletnia córeczka, ubrana w różową pikowaną kurteczkę. Janek szturchnął mnie w bok i ruchem brody wskazał na jej nogi. Miała kalosze. Różowe. Następną kanapą jechała mamusia z synkiem. Mamusia też w futrze, ale z gołą głową, żeby jej się fryzura nie zepsuła. W sumie – bez sensu, bo wiatr kobitę tak potargał, że wyglądała, jakby piorun w miotłę strzelił. Ale już zupełnie rozwalił mnie widok synka, góra dwunastoletniego. Miał wprawdzie na sobie ciepłą, pikowaną kurtkę, ale na nogach… trampki. Zwykłe, płócienne trampki! Kiedy cała czwórka wylądowała na twardym gruncie, tatuś – energiczny przewodnik stada – zatarł ręce i zawołał dziarsko:

A teraz na szczyt! – to mówiąc, wskazał ręką w kierunku mniej więcej prawidłowym, choć jakby wybrali się dokładnie tam, gdzie wskazał, wyszliby prosto na Słotwinę, omijając szczyt o jakieś osiemset, może nawet tysiąc metrów.

– Zaro, zaro! – zmitygował ich pan Jędrek. – Ci tu ześli i gadajom, że nijak nie da rady wleźć o ty godzinie…

Pokiwaliśmy energicznie głowami.

– E tam! – mężczyzna lekceważąco machnął ręką. – Przecież widać, że to jacyś niedzielni turyści – spojrzał na nas pogardliwie. – Założyli stalowe kolce na buty, więc nic dziwnego, że im się źle szło.

– Januszku – zaoponowała nieśmiało małżonka. – Może jednak zjedziemy na dół? Wiesz, tak jakoś się późno zrobiło. I chłodno…

– Ja idę z tatą! – wydarł się młodzian, występując krok do przodu. – Jak oni dali radę, to my też damy! CWKS Legia! – dodał zupełnie niepotrzebnie, ale za to bardzo głośno.

Jeszcze lawiny nam tu trza… – pan Jędrek westchnął. – Jo was wstrzymać ni moge. Ino padom, nie leźcie tam, bo nic dobrego z tego nie będzie.

– A tam… gadanie – prychnął dumny tatuś i ruszył w drogę, a synek podreptał za nim.

Obsługujący wyciąg wyszarpnął krótkofalówkę.

– Mom tu Janusza z dzieciakiem. Lezom na góre, cholery jedne.

– A ta babka i dziewusia? – usłyszeliśmy poprzez trzaski.

– Som tu.

– To ich trzym, Jędruś! A już jedzie ekipa do wos!

Pan Jędruś sapnął i spojrzał na mnie z wyraźną prośbą.

– Ponie, ić pon za nimi, bo nieszczęście będzie – mruknął. – A wy mi tu stoć i ani kroku! – warknął do matki i córeczki w różowych kaloszkach, i tak już silnie przestraszonych oraz mocno zziębniętych.

Kiwnąłem na Janka

Zanim ruszyliśmy za znikającą za zakrętem dwójką, na wszelki wypadek opasaliśmy się liną. Coś czułem, że będzie potrzebna… Kiedy byliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów od stacji kolejki i jakieś dziesięć od tatusia z synkiem, stało się to, co musiało się stać. Gówniarz wysforował się do przodu o dobre kilka metrów, a gumowe podeszwy trampek dawały mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Guma faktycznie dobrze się trzyma na lodzie, przynajmniej dopóki nie przemarznie. Bo jak przemarznie, to wtedy…

– Tataa, spaadaaam! – zawył chłopak, kiedy poślizgnął się na mocniej oblodzonym kawałku ścieżki i padł na twarz, a potem błyskawicznie zaczął zjeżdżać w dół.

Rany boskie, prosto w trzydziestometrową przepaść!

– Blokuj do drzewa! – krzyknąłem.

Popchnąłem Janka w stronę najbliższej sosny, a on błyskawicznie przywarł do niej plecami; a ja szczupakiem rzuciłem się za chłopaczkiem. Sięgnąłem gówniarza w ostatniej chwili; jeszcze dwa metry, a poleciałby w dół jak kamień. Przycisnąłem go do ziemi, wyhamowałem, obróciłem się nogami do przodu, przekręciłem na plecy, zgiąłem nogi i wbiłem raki w lód. Do skraju ostrego spadku brakowało jakichś trzydziestu centymetrów.

Nie wierć się, dzieciaku, bo cię puszczę! – syknąłem, bo mały leżący na waleta na moim brzuchu, zaczął się wić jak piskorz; tylko tego brakowało, żeby mnie kopnął w głowę. – Janek, trzymasz nas!?

– Spoko, tata – usłyszałem głos syna z góry. – Masz blok.

Odetchnąłem

– No to teraz powolutku do góry. Tylko się nie wyrywaj, chłopie, bo cię nie utrzymam – wysapałem. – Uwaga… raz! – odepchnąłem się obiema nogami i zawołałem: – Wybieraj!

Poczułem, jak lina po króciutkiej chwili luzu znów się napina.

– I dwa! Wybieraj!

Znów pół metra w górę.

– I jeszcze raz!

Znów chwila luzu i znów pewne oparcie na rakach oraz na linie. I tak po pół metra, po lodzie, w zapadających ciemnościach, udało nam się dobrnąć do ścieżki. Tam już czekało na nas dwóch goprowców. Trzeci sprowadził durnego tatusia do stacji kolejki, gdzie pewnie ochrzanił go równo z góry do dołu pan Jędruś razem z resztą ekipy. Ci dwaj goprowcy odebrali ode mnie dzieciaka, jeden pomógł mi wstać.

– W porządku? – zapytał.

– Ze mną tak. A mały?

Chyba tylko potłuczony, no i się zsikał w gacie – mruknął drugi goprowiec, bezceremonialnie obmacując skamieniałego ze strachu chłopca. – Bierzemy go na dół, ale migiem, bo się przeziębi.

Zarechotał i walnął mnie w plecy.

– Ale pan to masz nerwy ze stali – powiedział z uznaniem.

– Miałem pomocnika – wskazałem brodą na Janka, który już zwinął linę i teraz stał skromne z boku.

– To chodźta, jedziem na dół. Trza to oblać – zarządził ratownik raźno.

Na dolnej stacji kolejki, w kawiarni, czekała na nas moja żona, nieco zdziwiona tak liczną ekipą. Goprowcy zabrali wesołą rodzinkę do swojego biura, gdzie pewnie nie skończyło się tylko na pouczeniu. Po jakichś dwudziestu minutach dołączyli do nas.

Mnie jeszcze nie całkiem adrenalina puściła

Janek opowiedział w międzyczasie mamie, co się wydarzyło. Trochę ubarwiał, ale co tam, niech wie kobieta, że ma męża i syna bohaterów. Na początku nie chciała wierzyć, ale goprowcy potwierdzili wersję Janka co do słowa. A na koniec dołączył do nas pan Jędruś, który jeszcze raz wszystko opowiedział ze swojej perspektywy. Niestety, jego wersja opowieści nie za bardzo nadaje się już do powtórzenia, bo używał określeń powszechnie uznawanych za wulgarne i obraźliwie, zwłaszcza gdy wyrażał swoje zdanie na temat niedzielnych turystów, tak w ogóle i w szczególe. Właściwie wcale mu się nie dziwię. Nas ta historia upewniła, że z górami nie ma żartów. Czy rodzinkę „Januszy” czegoś nauczyła? Nie wiem.

Tamtego dnia zniknęli jak sen złoty, nawet słowa podziękowania od nich nie usłyszeliśmy. Cóż, obawiam się, że głupota w połączeniu z arogancją to choroba nieuleczalna. Co gorsza, w pewnych warunkach i sytuacjach grozi tragedią.

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA