Bardzo lubię spacerować nad rzeką. Często zabieram tam swoją Sunię i włóczymy się godzinami. Sunia może się wybiegać, nie musi iść na smyczy, a ja pozbywam się stresu. Czasem wspólnie biegamy, a czasem ja tylko spaceruję. Tego dnia robiło się już szaro, zbierały się chmury, szło na deszcz.
– Sunia, wracamy! – zawołałam.
Zawsze przybiegała natychmiast, teraz jednak nawet nie zareagowała. Słyszałam ją gdzieś w krzakach, skomlała, piszczała, ale nie przychodziła.
Przestraszyłam się
Wokół nie było nikogo, a Sunia najwyraźniej coś znalazła.
– Sunia, do nogi! Sunia, chodź tu natychmiast! – czułam, że głos zaczyna mi się załamywać histerycznie.
Nagle Sunia znalazła się tuż koło moich nóg i zaczęła kręcić się niespokojnie, skomląc nieustannie. Domyśliłam się, że moja psinka chciała mnie gdzieś zaprowadzić. Mimo że się bałam, szłam za nią. W końcu psem kierował instynkt, niemożliwe więc, by nam coś zagrażało. Nie szłaby tam, gdzie było coś, czego należało się bać. Okazało się, że Sunia znalazła w krzakach pudełko, duże, tekturowe, wsunięte głęboko pod gałęzie. Uklękłam, usiłując je wydobyć. Suczka biegała wokół mnie i coraz głośniej piszczała.
– Rany – jęknęłam, otwierając karton.
Sunia zamachała ogonem i zakręciła się w kółko. W pudełku siedziały cztery pieski, malutkie, nie miały więcej niż dwa tygodnie.
– Sunia… – przerażona patrzyłam na rozradowaną sukę – uratowałaś im życie. Ktoś je tu zostawił, żeby umarły. Albo – zawahałam się – albo chciał je utopić, ale nie zdążył. Może ty go wystraszyłaś i uciekł?
Dźwigałam pudło do domu, a Sunia biegła za mną. Ledwie dawałam radę, bo pieski wbrew pozorom wcale nie były lekkie, a miałyśmy całkiem spory kawałek do przejścia.
– Czy ty, Baśka, zwariowałaś? – usłyszałam od męża, kiedy zajrzał do kartonu. – Po co je tu przywlokłaś?
– A niby co miałam zrobić? – zapytałam natychmiast. – Zostawić je nad wodą, żeby do rana umarły?
Witek zawahał się, chyba zawstydził się swojej reakcji.
– I co teraz z nimi zrobimy? – jęknął.
W tym samym momencie do przedpokoju wpadła nasza mała córeczka.
– Jakie cudne! – w mgnieniu oka znalazła się na podłodze obok pudełka, w którym piszczały i wierciły się psiaki. – Mam pieski, mam pieski! Hurra!
– Widzisz, co narobiłaś? – zdenerwował się Witek – Nie, Zosiu, one nie są nasze – pochylił się nad małą.
– A czyje?
– Nie wiem. Ktoś je porzucił.
– To jak nikt ich nie chce, to my weźmiemy, prawda?
Dla Zosi sprawa była prosta
– Możemy je za… za… – jąkała się. – Zadaptować!
– Zaadoptować – poprawił Witek, ale zaraz zaczął protestować: – Nie, kochanie, nie możemy ich zaadoptować. My mamy Sunię, nie możemy wziąć tych piesków.
– A jednego? – skrzywiła się Zosia.
– Nawet jednego.
– A jak nikt ich nie chce, to co z nimi będzie? Wyrzucimy je?
– Nie, kochanie – wtrąciłam się szybko. – Nie wyrzucimy. Postaramy się znaleźć dla nich nowe domy.
– Ale one są braciszki, chcieliby razem – Zosia nadal nie była przekonana.
– Zobaczymy – starałam się skończyć tę rozmowę, bo widziałam, że Witek nie był uszczęśliwiony niespodzianką. – Chodź, spróbujemy je nakarmić – zabrałam córkę i pieski do kuchni.
Następnego dnia od samego rana zaczęłam szukać domu dla piesków, choć Witek twierdził, że odwiezie je do schroniska.
– Takie maleństwa do schroniska? Zlituj się, Witek.
– Przecież nie możesz wszystkich czterech zatrzymać.
– Znajdę im dom.
– A jak nie? Zośka się przyzwyczai, wyobrażasz sobie, jaki będzie płacz, kiedy je w końcu oddamy?
Samej było mi przykro, ale przyznałam mu rację. Po południu odwieźliśmy psiaki całą rodziną do schroniska.
– Znalazłam je nad rzeką, zostawione w krzakach, w pudełku – wyjaśniałam.
– Właściwie to Sunia je znalazła – wtrąciła się Zosia. – Sama mówiłaś, że Sunia, mamusiu.
– No tak – przytaknęłam. – Sunia to nasza suka. To rzeczywiście ona znalazła psiaki. Ma dobry węch…
Maluchy zostały w schronisku, tamtejszy opiekun obiecał, że znajdzie im dobre domy, a my umówiliśmy się, że możemy je odwiedzać tak długo, jak tam zostaną. Jednak już po tygodniu był tylko jeden. I tak długo Zosia błagała ojca, że zabraliśmy go ze sobą z powrotem do domu.
– On nie mógł tam zostać sam, bez braciszków – powtarzała.
– No, nie mógł – śmiał się Witek.
W ten sposób ostatni piesek z uratowanej rodzinki zamieszkał z nami. Zosia nazwała go Tobi i najchętniej w ogóle by się z nim nie rozstawała. Teraz Tobi jest już dużym psem, większym od Suni, jego rodzice musieli mieć coś wspólnego z wilczurami. Na spacery nad rzekę zabieram teraz dwa psy. Do tej pory nie wiem, i pewnie nigdy się nie dowiem, kto porzucił wtedy psiaki w zaroślach, ale ani chwili nie żałowałam, że je stamtąd zabrałam.
Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”