Rozmowa bez słów

Rozmowa bez słów fot. Panthermedia
Okropnie męczyły mnie te ciche dni… Nigdy wcześniej nie wytrwaliśmy w gniewie tak długo.
/ 09.11.2011 13:10
Rozmowa bez słów fot. Panthermedia
Sobotni obiad jedliśmy w milczeniu. Syn zerkał na nas niepewnie. Nie przywykł do naszych cichych dni, bo rzadko mu je fundowaliśmy. Ja za bardzo lubiłam gadać, a Janusz nie był pamiętliwy ani zapiekły.
Jednak nie tym razem.
– Powiedz matce, że mydło się skończyło – zwrócił się do Jacka, nie patrząc na mnie.
Prychnęłam. I też, nie racząc obdarzyć męża spojrzeniem, odpowiedziałam:
– Skarbie, wyjaśnij swojemu ślepemu ojcu, że zapasowe mydło jest w szafce pod zlewem. A nawet gdyby go tam nie było, ma chyba sprawne nogi i może sam pójść do sklepu, żeby kupić, czego mu do szczęście brakuje.
– Synu, uświadom swej przemądrzałej matce, że do szczęścia brakuje mi wyłącznie ciszy, czyli wolnego od jej trucia.
– Dziecko drogie… – zaczęłam, ale Jacek nie wytrzymał.
– Dajcie spokój! – krzyknął. – Jeść się odechciewa! To śmieszne. Ile jeszcze zamierzacie zachowywać się jak dzieci? W ogóle pamiętacie, o co wam poszło?
Janusz się nadął. Ja dumnie uniosłam głowę. Odparliśmy niemal jednocześnie:
– O zasadę!
– O pryncypia!
– Aha – pokiwał smętnie głową syn. – Czyli nie pamiętacie. Po prostu każde broni swojej racji i tyle. Robię za głuchy telefon, bo oboje jesteście uparci jak osły. Ależ mi się rodzice trafili. Osioł i oślica.
– Hamuj się, synek! – pouczyłam go. 
– Licz się ze słowami – doradził Janusz.
Znowu odezwaliśmy się unisono, w zgodnym rodzicielskim oburzeniu pod adresem pyskatego nastolatka. Wreszcie też wymieniliśmy spojrzenia, lekko rozbawione, i natychmiast odwróciliśmy głowy, nim zdradzieckie uśmiechy wypełzły nam na usta. Śmiech zakończyłby kłótnię, ale nie zamierzałam pozwolić, by mężuś wykręcił się sianem. Nabroił, niech mnie przeprosi!


– Ha! Widziałem te błyski w waszych oczach
– burknął synek. – Macie dosyć, ale żadne nie chce ustąpić pierwsze. Żałosne. Kompromis i rozmowa, podobno to podstawa małżeństwa, tak słyszałem, i to od was. Co was nagle napadło? Jakiś kryzys przechodzicie? – odsunął talerz z niedojedzonym kotletem i wstał od stołu. – Wychodzę. Najpierw do kina, potem na imprezę do Bartka, wrócę jutro. Jakby co, będę pod komórką, tylko… – zmierzył nas surowym wzrokiem.
– Nie dzwońcie z prośbami „powiedz matce”, „powiedz ojcu”, bo się wyłączę.
Nie wiem, jak Januszowi – wszak unikałam patrzenia na niego – ale mnie zrobiło się trochę głupio. Nasze zachowanie mogło wydawać się bez sensu nie tylko siedemnastolatkowi ogólnie krytycznemu wobec starych. Może faktycznie przechodziliśmy małżeńską zapaść? Janusz stał się jakiś bardziej pryncypialny, mniej tolerancyjny niż kiedyś, ja z kolei – bardziej zrzędliwa
i drażliwa. Czyżby klimakterium, i to obopólne? Albo zmęczenie materiału?
Pamiętałam, o co nam poszło. O drobiazg, bzdurę. Ale z takich drobiazgów składa się życie i to one czasem potrafią paskudnie zazgrzytać w niby sprawnym mechanizmie długoletniego związku.
Pożarliśmy się o skrzypiące drzwi, których Janusz od miesiąca nie mógł naoliwić. Prosiłam, apelowałam, przypominałam. Pewnie, że mogłam sama to naprawić, ale nie w tym rzecz. Sprzątam, robię zakupy, gotuję, piorę, tańczę przy moich panach jak na typową matkę Polkę przystało. Czy mam też brać się za czysto męskie czynności? Niedoczekanie! Więc tydzień temu wybuchłam.
Janusz wrócił z pracy w piątek wieczorem i znowu okazało się, że zapomniał po drodze kupić smaru. To mu wygarnęłam, że tyram w chacie jak służąca, a on durnego zawiasu nie może usprawnić! No i usłyszałam, że on haruje jak wół w firmie, kiedy zaś wraca, żona zamiast dobrym słowem i pocałunkiem wita go wściekłym ujadaniem! Potem jakby tama się zerwała… Zaczęło się od głupstwa, a skończyło na wywlekaniu wszystkich – zdawać by się mogło, dawno przebrzmiałych
i wybaczonych – bolączek, niesnasek.
Kiedy wreszcie mąż, czerwony ze złości, kazał mi zamknąć jadaczkę, obraziłam się na amen. Od tego czasu się do niego nie odzywałam. Milczeliśmy oboje, a wciąż skrzypiące drzwi dzieliły nas coraz bardziej. Nie ukrywam, ciążyła mi ta wymuszona urazą cisza. Jednak nie zamierzałam pierwsza wyciągać ręki do zgody. Nie tym razem.
To on przesadził!

Resztę soboty spędziliśmy, mijając się w milczeniu. Janusz głównie tkwił przy komputerze, ja prasowałam, oglądając telewizję. Poszłam spać koło północy. Zasnęłam, nim Janusz raczył pojawić się w sypialni.
Nie posunęliśmy się do spania oddzielnie, ale każde otulało się swoją kołdrą. Żadnego dotykania, tym bardziej przytulania. No, męka straszna, bo lubiłam zasypiać wtulona w Janusza na łyżeczkę.
Obudziłam się, czując mrowienie między udami. Kurczę, znowu erotyczny sen mi się przyplątał! Nie byłam jakąś niewyżytą ryczącą czterdziestką, po prostu miałam swoje potrzeby. Seks mnie rozluźniał, odprężał, no i – co ważniejsze – pieszczoty ze strony męża, jego czułość i pożądanie pozwalały mi wciąż czuć się kobietą. Piękną i kochaną.
Niestety, nasza poważna kłótnia wykluczała najprostszy sposób ukojenia pragnienia. Gdyby to była jakaś mniejsza scysja, bez wahania bym go obudziła, aby nasze ciała dogadały się bez udziału zbędnych słów. Kompromis i rozmowa to filary udanego małżeństwa. Święta racja. Był i trzeci filar, gdy tamte dwa ciut się chwiały, z którego jednak matce nie wypadało się zwierzać synowi. Niech sam odkryje, że fizyczna bliskość bez słów cementuje miłość dusz, rozwiewa wątpliwości, koi urazy…
Ale tym razem czułam się zraniona za mocno. I, cholera, miałam swoją dumę. Nie będę żebrać. Sama to załatwię.
Przewróciłam się na brzuch, wsunęłam rękę pod koszulę, odnalazłam palcami mały koralik
– istotę mej spragnionej intymnego dotyku kobiecości – i zaczęłam delikatnie go pocierać. Moje myśli zabłądziły w rejony wyobraźni, w których ja odgrywałam rolę dominy, a Janusz robił to, co mu każę jak pokorny niewolnik. Wielce podniecająca wizja... Koralik nabrzmiał, wsunęłam palce w siebie, czując lepką wilgoć i nadchodzące spełnienie. Ukryłam twarz w poduszce, by nie zdradził mnie żaden jęk. Poruszałam ręką coraz szybciej, niecierpliwiej…
Mało zwału nie dostałam, kiedy Janusz odrzucił kołdrę, bezceremonialnie zadarł mi koszulę i mocno ścisnął mój pośladek.
– Mam cię! – szepnął, a ja zamarłam zawstydzona.
Tak się starałam być cichutko jak myszka… Nie udało się! Obudził się albo tylko udawał, że śpi. I przyłapał mnie na gorącym uczynku.
– No, masz – wyburczałam w poduszkę. – I co teraz?
– Teraz cię bezwzględnie wykorzystam – oświadczył wielce z siebie zadowolony.
Odwrócił mnie na plecy i przygniótł ciężarem swego ciała. Spragnionego, napiętego, napierającego mocno na zaciśnięte uda. Załapał moje ręce i przytrzymał nad głową.
– Rozłóż nogi – zażądał.
Widać w jego grze wyobraźni zamieniliśmy się rolami i on dominował.
– No, nie opieraj się. Pan i władca każe.
Rozbawił mnie. I podniecił. Jeszcze jak! Chciałam, by mnie kłuł, orał, by wgniótł mnie w łóżko, dowodząc, że nie tylko ja czułam się przez ten tydzień samotna i nieszczęśliwa.
Posłusznie objęłam go udami. Wślizgnął się we mnie bez trudu, nie szukając drogi, którą dobrze znał. Poruszał się szybko, gwałtownie, bez pardonu. Tak, tak. Tak!
Zaczęłam wyrywać nadgarstki. Puścił mnie, wsparł się na wyprostowanych rękach. Wczepiłam się w niego, obłapiając go, tuląc z całych sił i z całego serca. Odchyliłam głowę, dysząc ciężko, jęcząc, błagając o więcej. Dawno przestało mieć znaczenie, kto zawinił, kto przeprosi. Odnaleźliśmy się. Tylko to się liczyło. Nareszcie! Razem, wspólnie, pierś w pierś, oddech w oddech, ciało przy ciele. Dwa w jednym. Na zawsze.
– Kocham cię – szepnęłam, gdy opadł na mnie zmęczony.
– Boże, skarbie, jak mi tego brakowało.
– Seksu? – zaśmiałam się.
– Ciebie. Rano naprawię te cholerne drzwi. Przepraszam. Nie kłóćmy się więcej, co?
– Nawet za cenę takiego godzenia? – droczyłam się nim.
– No, chyba że pod tym warunkiem.

Redakcja poleca

REKLAMA