Wzięłam tę pracę nawet nie z desperacji, bo do tego typu desperacji nie byłam wówczas zdolna. Wydawałam się sobie kawałkiem spranej szmatki, wzór na niej dawno się rozmył, krawędzie postrzępiły – nikomu do niczego niepotrzebny gałganek w kałuży łez. Trochę się na niej pounosił, a potem zaczął iść na dno, powoli, lecz nieuchronnie. Jedyne, co potrafiłam wówczas zrobić, to tępo stwierdzić fakt, że jestem tego dna coraz bliższa, że wkrótce zabraknie mi tchu, siły, woli i chęci. Jak również pieniędzy na opłacenie mieszkania, na jedzenie, na podstawowe wydatki. Wszelkie rezerwy topniały, a ja nie mogłam wyzwolić się z bezwładu. Wiedziałam, że należy słać CV, szukać firm, adresów mailowych, dzwonić, umawiać się, pchać, walczyć.
Tymczasem nie byłam w stanie otworzyć laptopa
Nie byłam w stanie zadzwonić do starych i prosić ich o pomoc. Pomogliby, przynajmniej finansowo, ale zadawaliby pytania, a opowiedzieć im o wszystkim, co zaprowadziło mnie w obecne położenie… To było ponad moje siły. Gdy zadzwoniła Agnieszka, odebrałam wyłącznie dlatego, że nieodebranie sprowokowałoby ją do kolejnych prób połączenia. Ta dziewczyna nigdy nie odpuszcza, jak by trzeba było, zadzwoniłaby i sto razy – aż do skutku. Przez ułamek sekundy pomyślałam tylko, że trzeba to załatwić jak najszybciej. Mieć ją z głowy, spławić na dobre, uciąć w zarodku radosną babską paplaninę koleżanki z byłej pracy.
– Cześć, Agnieszka z tej strony!
Nie, nie z tej, Agnieszko, nie z tej. Z tamtej. Ty dzwonisz już z tamtej strony, za którą zatrzasnęły się za mną drzwi. Ostatni most sama spaliłam.
– Marcela, mam mało czasu, więc od razu przechodzę do rzeczy.
Mało czasu, no tak, jakże by inaczej? Jak można być taką kretynką, by w ogóle przypuszczać, że Agnieszce będzie się chciało ze mną paplać? O czym niby? Co w robocie? To już nie mój świat i nawet ona zdała sobie z tego sprawę.
– Moja kuzynka, mówiłam ci kiedyś o niej, Monika, bardzo fajna dziewczyna, potrzebuje kogoś do dziecka w nocy z soboty na niedzielę. To malutki chłopczyk, ma coś ponad rok, ona nigdy go z nikim nie zostawia, ale tym razem to jakaś bardzo ważna okazja, czyjś tam ślub, potrzebuje osoby, której może całkowicie zaufać. Poprosiła mnie, ale ja nie mogę, od razu jednak pomyślałam o tobie. Dobrze ci zapłacą, a dzieciak miły, zresztą będzie spał. To co, powiedzieć jej, że się zgadzasz?
– Powiedz.
Było mi zupełnie wszystko jedno. Byle zaraz się rozłączyła, byle o nic nie pytała.
– To ja podam jej twój numer, okej?
– Podaj.
– To na razie, kochaniutka, zadzwonię w wolniejszej chwili, to mi poopowiadasz, co nowego u ciebie. Umieram z ciekawości.
– Cześć.
„Co nowego u mnie?” – dobre sobie. Może już więcej nie zadzwoni, pomyślałam z nadzieją. Potrzebujesz forsy, zmotywowałam się, gdy usłyszałam propozycję I tak, po raz pierwszy od tygodni, wyszłam z domu w późne sobotnie popołudnie.
Po raz pierwszy od tygodni w ogóle wyszłam z domu
I nie po to tylko, by kupić coś do zjedzenia i flaszkę wina, w którym przez chwilę roztopiłabym smutki. Umyłam głowę, włożyłam czyste dżinsy i nawet opiłowałam niemiłosiernie obgryzione paznokcie, myśląc o taksującym wzroku tej Moniki, której Agnieszka prawdopodobnie opowiedziała moją historię. To więcej, niż prawdopodobne. Czy istnieje bardziej wdzięczny temat niż fikołki losu, które czyjś godny pozazdroszczenia sukces obracają w spektakularną klęskę? Szczęście w nieszczęście? Im więcej na kogoś spadło, im bardziej poharatało, tym dłuższa i ciekawsza opowieść, a Agnieszka kocha snuć ciekawe opowieści.
Gdy jednak dotarłam na miejsce (nowoczesny budynek mieszkalny, dużo szkła i obstawione iglakami tarasy), Monika nie poświęciła mi wiele uwagi. To jest Maciuś, a to jego zabawki, a to dla niego jedzenie, a tu kolacja dla pani, proszę się nie krępować i zjeść. Wrócimy około północy.
– Gdzie tam północy, poszalejemy do białego rana – tubalnym głosem wykrzyknął z łazienki mąż Moniki, jego wesołe pogwizdywanie ścisnęło mi serce.
Radek zawsze gwizdał przy goleniu i my też lubiliśmy „poszaleć do białego rana” – w modnych klubach, na imprezach. Jakże ważne były dla mnie te sobotnie wieczory, jak się do nich przygotowywałam. Wiedziałam, że Radkowi zależy, bym dobrze wyglądała, lubił się mną pochwalić przed kolegami, znajomymi. Więc już z rana maska na twarz i włosy, przed wyjściem staranny makijaż, podkład, oczy, usta. Uwielbiałam się malować, mocno, wyraziście, „nasza gwiazda filmowa” mówili o mnie. Monikę „zrobiła” kosmetyczka, powiedziała mi to już w progu: że dziwnie się czuje, że wygląda nieswojo, że przy dziecku odwykła. Bardzo ładnie, odpowiedziałam i z przykrością pomyślałam o swojej szarej twarzy, zmiętej, opuchniętej od płaczu, od na przemian braku bądź też nadmiaru snu. Ale ona i tak ledwo przebiegła po niej wzrokiem.
Referencje dostałam od Agnieszki i chyba nic więcej jej nie obchodziło. Maciuś okazał się rzeczywiście grzecznym chłopczykiem i bez problemu w odpowiedniej porze załadowałam go do łóżka, potem włączyłam telewizję i, znudzona ofertą kilkuset kanałów, przysnęłam.
Nie wrócili późno
Banknot się przyda – pomyślałam z zadowoleniem, gdy został mi wręczony, a żegnając mnie Monika szepnęła: „Musimy koniecznie porozmawiać. Jutro zadzwonię”. Nie zamierzałam odbierać. Odebrałam. O czym innym miałaby ze mną rozmawiać ta obca, bardzo ładna i najwidoczniej zadowolona z życia dziewczyna, jak tylko o ewentualnych kolejnych dyżurach z jej dzieckiem? Potrzebujesz forsy, zmotywowałam się, gdy ujrzałam na wyświetlaczu jej numer. Przeszła do rzeczy bez zbędnych wstępów.
– Podczas tego wesela rozmawiałam z babcią mojego męża. Starsza pani, po osiemdziesiątce, wymaga pewnej opieki. Nie pielęgniarskiej, trzyma się dobrze, nie żeby na stałe, ale dwie-trzy godziny dziennie… Trzeba jej coś pomóc ugotować, posprzątać, zrobić drobne zakupy, raz to, raz tamto, wie pani, nic wielkiego. Od razu więc pomyślałam o pani.
Super. Jeszcze do niedawna szefowa działu w wielkiej, doskonale prosperującej firmie, teraz materiał na niańkę dla staruszki. Marcela, opamiętaj się, zanim będzie za późno – szumiało mi w głowie. Powiedz: dziękuję, ale nie takiej pracy szukam. Szukam zupełnie innej pracy, poza tym, że nie szukam.
– Chętnie spotkam się z babcią pani męża.
Kto to za mnie powiedział, tym oschłym, matowym głosem? Gdzie się podziała dawna wygadana Marcela, która nawet gdyby popadła w kłopoty, ze swym urokiem i wdziękiem natychmiast by z nich wybrnęła? Czy odchodząc, Radek ją zabrał ze sobą, a następnie wyrzucił do ulicznego kosza na śmieci? Czy pozbawiona zostałam nie tylko miłości, godności, pracy i zarobków, stylu życia i bycia, ale nawet osobowości? Tego, co mnie określało w oczach innych? Stałam się jakąś obcą dziwną kobietą? Myśli wirowały mi w głowie w kosmicznym tempie.
– A, to świetnie. Proszę w takim razie zadzwonić do niej i umówić się, wyślę wiadomość z numerem. Bardzo się cieszę, że się pani zgodziła. Na pewno dojdziecie do porozumienia, nie jest męczącą osobą. I bardzo sympatyczną, kontaktową.
Tym gorzej, stwierdziłam.
Ja tam wcale się nie cieszę, że się zgodziłam
Może jednak nic z tego nie wyjdzie. Nie spodobam się tej „kontaktowej” pani i już. Na wszelki wypadek starać się nie będę. Powlokłam się na spotkanie z nią jeszcze mniej przygotowana niż do Moniki. Pani Ewa poświęciła mi jednak dużo więcej niż ona uwagi. Wpatrywała się we mnie ciekawie dużymi niebieskimi oczami osadzonymi głęboko w oczodołach, nieco wyblakłymi, ale żywymi, pogodnymi. Miała krótko obcięte, bujne siwe włosy i usta wykrojone niczym Greta Garbo. Za młodu musiała być wielką pięknością, teraz jej szczupłą twarz pokrywała gęsta siatka zmarszczek.
– Ciekawe imię, Marcela. Chyba z francuskiego? Całe życie marzyłam o tym, by mówić po francusku i wie pani co? Zaczęłam się uczyć, jak już całkowicie skończyłam z pracą i przeszłam na emeryturę. Czyli późno, bo pracowałam, aż mnie wreszcie kijem wygonili. Tylko trochę mi pilności zabrakło do tej nauki, nigdy nie byłam systematyczna, więc z prawdziwymi Francuzami bym się raczej nie dogadała. Ale może z panią? Może pani też się kiedyś uczyła?
– Nie.
– No to trudno.
Jej twarz jeszcze bardziej się rozpogodziła, jakby jednak przyniosło jej ulgę, że nie musi rozmawiać ze mną po francusku. Zadała jeszcze wiele pytań, ale niewiele udało jej się ze mnie wyciągnąć. Wyłącznie najpotrzebniejsze rzeczy.
– Czy chce pani zacząć już teraz? To byśmy razem coś zjadły, usmażyłaby pani jajecznicę, uwielbiam jajecznicę, ale nie za mocno wysmażoną i nigdy na śniadanie, bo na śniadanie, to wie pani…
Jej monologi nie miały końca. Zapewne ona sama wolałaby jakiś rodzaj dialogu, ale pod ścianą z nowej, zatrzaśniętej w sobie Marceli, nawet ona kapitulowała i po pewnym czasie przestała czekać na moją reakcję. Przyzwyczaiła się. Poruszałam się po jej mieszkaniu bezszelestnie jak kot i bezgłośnie jak niemowa. Być może widziała we mnie zaprogramowany automat, ale najwyraźniej wcale jej to nie przeszkadzało. W ogóle mało jej w życiu przeszkadzało. Składała się z nawarstwionych na siebie pokładów aprobaty.
– Pani Marcelo, umie pani robić pierogi?
– Nie.
Mój językowy zasób sprowadzał się do monosylab
– A gdybym tak panią poprowadziła, krok po kroku? Przy okazji by się pani nauczyła. Będzie jak znalazł.
Tylko po co? Kto co znajdzie i kiedy?
– Dobrze.
– No to zaczynamy. Na początek: farsz.
I tak to mniej więcej wyglądało. Do niej należały pomysły, a tych starszej pani nie brakowało. Ja zgadzałam się krótkim tak lub nie. Lepiłyśmy pierogi, gdyż nie mogła się nie przyłączyć, układałyśmy puzzle (miała ich wielką kolekcję, takie z tysięcy kawałków), gdyż to ja nie mogłam nie pomóc, gdy zawisała bezradnie nad specjalnie w tym celu ustawionym stołem. Wychodziłyśmy na spacer, ba, urządzałyśmy autobusowe wycieczki do warszawskich parków. Chodziła wolniutko, a ja służyłam jej ramieniem i dotrzymywałam kroku, choć za mną samą nigdy nikt nie potrafił nadążyć. Po pierwszych nieudanych próbach przestała o cokolwiek pytać. A jednak wyczuwałam w niej przyjazną duszę, ciepło, jakiego w domu rodzinnym chyba nie zaznałam. Moja matka jest – jak by to powiedzieć? Jest okej. Miałyśmy ze sobą bardzo poprawną relację gdzieś do okresu dojrzewania, w którym nieco sfiksowałam i to nie było już na jej nerwy. Kłóciłyśmy się, walczyłyśmy, a potem oddaliłyśmy się od siebie. Oni z ojcem bardzo się kochają i odnoszę wrażenie, że absolutnie sobie wystarczają, dziecko było im potrzebne, by scementować związek, scementowało i przestało być aż tak ważne.
A że mieszkają dwieście kilometrów ode mnie…
W jakimś momencie przestali zupełnie interesować się moim życiem, więc nigdy nie przedstawiłam im Radka, choć byliśmy ze sobą trzy lata. Uznali widocznie, że zawodowa kariera mi wystarcza, a ja nie miałam ochoty wyprowadzać ich z błędu. Nie planowaliśmy z Radkiem ślubu, uważaliśmy, że papiery nie są nam do niczego potrzebne, nie mówiąc o sprawach kościelnych. Dla moich starych by to było niepojęte. Oni oczekiwaliby po nas ołtarza, wesela i miodowego miesiąca. W jakimś sensie, gdyby wiedzieli, dziś by zatriumfowali.
„Zostawił cię, pewnie. Co go miało trzymać? Znalazł młodszą, ładniejszą, to i poszedł w diabły. Żeby chociaż poszedł! Nie, on zmusił ciebie do odejścia – z pracy, całego twojego środowiska, życia. Nie musiał się nawet pofatygować do sądu, to i zostałaś z ręką w nocniku.”
Zgadza się. Zostałam z ręką w nocniku. I z głową w nocniku. Początkowe trzy-cztery godziny dziennie przedłużały się niekiedy do siedmiu-ośmiu. Zostawałam chętnie w tym staroświecko urządzonym, żoliborskim mieszkaniu. Bywały chwile, kiedy miałam ochotę opowiedzieć jej o wszystkim. Pani Ewie: mądrej, dojrzałej i przesyconej dobrem. Wyrzucić z siebie jednym chlustem całą tę historię, która dźgała mnie od środka, bodła, kłuła, tak strasznie bolała. O tym, jak zasypiałam wtulona w Radka i nic, zupełnie nic nie mogło mi się wtedy stać, nie było takiego zła, które dałoby mi radę, jeśli tylko on był obok, jeśli czułam jego ciepło, jego gładką skórę, gdy słyszałam spokojny oddech, a rano wesołe pogwizdywanie w łazience. O tym, że niefortunnie miłość mojego życia była spleciona z karierą, że Radek był moim guru, ale też oficjalnym szefem i gdy znudziłam mu się, wykopał mnie z życia, łóżka i służbowego fotela. O tym, że nie tylko mnie rzucił, ale też poniżył i to w sposób przewrotny: wywołał emocje, przez które sama się skompromitowałam, upodliłam, sama się wykreśliłam.
Swojego zachowania w tamtej chwili, tamtego, ostatniego dnia w firmie, wstydzić się będę po kres swoich dni.
„Ale kretynka” – słyszę wciąż w uszach teatralne szepty
„Odbiło głupiej babie”. „Trzeba nie mieć odrobiny godności”… Trzeba nie mieć. Niewykluczone jednak, że pani Ewa znała moją historię, a w każdym razie jej wersję – jaką, którą? Nie mam pojęcia. Jeśli, to na pewno tę sprzedaną przez Agnieszkę. A może tylko się domyślała, dlatego nie zadawała pytań. Po prostu mnie pokochała, tak jak ja ją. Na to wychodzi. Jaka tajemnica się za tym kryje? Nigdy się niestety nie dowiedziałam. Gdybyśmy choć raz porozmawiały…
Umarła nagle, tak bardzo nagle. Na serce, które było ciężko chore, a ona nigdy się nie poskarżyła. Podobno stało się to we śnie. Mam nadzieję, że w tych ostatnich chwilach się nie męczyła, nie cierpiała. Kilka tygodni później otrzymałam pismo od notariusza. Pani Ewa uwzględniła mnie w testamencie. Płakałam, gdy przyniosłam ze sobą do domu szkatułkę z biżuterią, nie dostałam tego wiele, ale przecudne kolczyki, które wkładała na wyjątkowe okazje (kiedyś chciała mi je dać – „tobie bardziej pasują do oczu”), bransoletkę, jeden z wielu zegarków, które kolekcjonowała, naszyjnik. Nic bardzo cennego, ale dla mnie – bezcenne. Jeszcze bardziej poryczałam się, gdy ujrzałam zawartość wielkiego wiklinowego kufra. Były w nich podręczniki i płyty do nauki francuskiego. I kilka pudełek puzzli, które swego czasu we dwie układałyśmy.
Wkrótce znalazłam pracę. Na innym weselu kto inny ogłosił, że potrzebuje kogoś do pracy. W mojej starej branży. Temat podchwyciła Agnieszka i zadzwoniła zaraz następnego dnia. Tym razem odebrałam z większą chęcią.
„Marcela, nie myśl przypadkiem, że o tobie zapomniałam. Ale naprawdę byłam strasznie zajęta”.
Na rozmowę kwalifikacyjną pierwszy raz od wielu miesięcy umalowałam twarz i włożyłam ołówkową spódnicę. Zupełnie nową. Tamtą, w której zakończył się poprzedni etap mojej kariery, dawno temu wyrzuciłam do pojemnika.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”