„Rok temu umarłem i narodziłem się na nowo. Cudem uniknąłem wypadku, który pokazał mi, że życie jest ważniejsze niż kasa”

Mężczyzna, który się nawrócił fot. Adobe Stock, Mediteraneo
„Liczyła się dla mnie tylko forsa. Do wypadku moje życie polegało wyłącznie na braniu. Rozterki moralne dusiłem w zarodku. Tak było łatwiej. W końcu wybrałem karierę ubezpieczyciela dla kasy, nie dla idei czy szczytnych celów. Finanse miały się zgadzać i tyle”.
/ 01.03.2022 10:30
Mężczyzna, który się nawrócił fot. Adobe Stock, Mediteraneo

Nie, nie denerwowałem się wcale. Czułem raczej miłe podekscytowanie, siedząc i czekając na swój pierwszy w nowym życiu szkolny dzwonek. Sam pomysł, aby po sześciu latach w innej branży wrócić do korzeni, czyli wyuczonego zawodu, uważałem za kapitalny pomysł.

Zwykle przed każdym spotkaniem, przed każdą prezentacją, a przeżyłem ich chyba z tysiąc, byłem nakręcony jak budzik. Podskakiwałem przy lada odgłosie. Teraz ogarnął mnie we wewnętrzny spokój, wynikający z pewności o podjęciu właściwej decyzji.

Koleżanki i koledzy w pokoju nauczycielskim patrzyli na mnie z kpiącą pobłażliwością. Oj, wkrótce ci przejdzie ten luz, zdawały się mówić ich uśmieszki. Niech no tylko uczniowie kochani pokażą rogi i kopyta. Ja też się uśmiechałem, bo wiedziałem swoje.

Żaden stres, żadne głupie nastoletnie wybryki nie będą mi straszne po tym, co przeżyłem. I wróciłem wspomnieniami do dnia sprzed paru miesięcy, który sprawił, że znalazłem się właśnie tutaj.

Zarabiałem sporo, ale wciąż mi było mało

Wtedy też siedziałem, ale w kawiarni naprzeciwko dużego biurowca należącego do dużego producenta płytek ściennych i podłogowych. Piłem trzecią kawę i jeszcze raz powtarzałem sobie w myślach najważniejsze punkty mojej prezentacji.

Chodziło o sporą kwotę, którą chcieli przeznaczyć na ubezpieczenia pracownicze. A ja, jako agent, miałem być pośrednikiem. Nigdy nie zastanawiałem się, czy lubię tę robotę. Po prostu byłem świetny w bajerowaniu i wciskaniu ludziom polis, których być może wcale nie potrzebowali.

Rozterki moralne dusiłem w zarodku. Tak było łatwiej. W końcu wybrałem karierę ubezpieczyciela dla kasy, nie dla idei czy szczytnych celów. Owszem, na studia polonistyczne poszedłem niesiony młodzieńczymi marzeniami, by zostać pisarzem, dziennikarzem, może poetą.

Jednak z czasem dorosłem, czy raczej stałem się cyniczny. Wierszy tudzież talentów krasomówczych używałem głównie do podrywania panienek. Po dyplomie udało mi się załapać do redakcji jednej z gazet, ale na stażu płacili tak marne grosze, że szybko mi się znudziło.

Gdy jeden z kolegów pochwalił mi się, jaką forsę zbija w agencji ubezpieczeniowej, nie wahałem się. Przekwalifikowałem się i odtąd sukces gonił sukces. Opłacałem to stresem, hektolitrami wypijanej kawy i nadkwasotą.

Zarabiałem sporo, ale wciąż mi było mało. Czasem, w chwilach rzadkiej samokrytyki, widziałem, że zachowuję się niczym nadpobudliwy terier, wciąż goniący za nowym celem, nowym wyzwaniem. Ale moment refleksji szybko mijał. Dlatego tę „złotą górę płytek” też zdobędę. Nie było innej opcji!

Do spotkania pozostał niecały kwadrans, więc pora na wymarsz. Wstałem tak gwałtownie, że mało nie wywróciłem krzesła. Rzuciłem pieniądze na stół i wyszedłem szybkim, nerwowym krokiem.
Na zewnątrz zziębnięci ludzie zawinięci w szaliki, a ja z gołą głową i w rozpiętym płaszczu.

Musiałem wyglądać dziwnie, ale adrenalina grzała mnie jak termofor. Byłem bardziej niż zwykle nabuzowany, bo też chodziło o coś wyjątkowego – miałem w zasięgu kontrakt, z którego prowizja starczy mi na pół roku wygodnego życia. Albo na kupno nowego samochodu.

Dołączyłem do zbitej gromadki ludzi stojących przed przejściem dla pieszych przy rondzie. Litościwy kierowca auta dostawczego zatrzymał się i z wnętrza swojej ogrzanej szoferki dał nam uprzejmy znak ręką. Ruszyłem pierwszy, bo pierwszy to zauważyłem. Miało się ten refleks.

W kilku krokach byłem już na środku przejścia dwupasmówki. Wyłoniłem się zza samochodu i wtedy kątem oka dostrzegłem pędzącego fiata. Nim zdążyłem mrugnąć, a kierowca dać po hamulcach – auto uderzyło prosto we mnie!

Obiema rękami przytulałem do piersi laptopa, bardziej w odruchu niż w wyniku świadomej reakcji. Przekoziołkowałem przez prawy bok i wylądowałem na asfalcie. Tuż przed hamującym z wielkim trudem tirem. Zacisnąłem powieki…

Nie, przez głowę nie przelatywały mi żadne myśli, a przed oczami nie stanęły obrazy z dzieciństwa. Po prostu zamarłem i napiąłem wszystkie mięśnie, jakby to mogło powstrzymać nadciągającą katastrofę. Ułamek sekundy później w twarz wionął mi gorący oddech prosto z kratownicy, która oddzielała silnik od mojej twarzy.

Cisza i… przeraźliwy kobiecy krzyk!

Z trudem otworzyłem oczy. Moje nogi w całości tkwiły pod samochodem. Dwa centymetry od mojej twarzy widziałem maskę tira. Kolos przejechał nade mną, a ja jakimś cudem wpasowałem się dokładnie między koła. Usłyszałem trzaśnięcie drzwiczek, potem ktoś złapał mnie pod pachy i zaczął wyciągać spod auta.

– Jezu, człowieku, żyjesz w ogóle?! – spytał kierowca, stawiając mnie na nogi.

– Jeszcze nie wiem – wymamrotałem. Dziwne, że w ogóle udało mi się coś powiedzieć. Serce tłukło mi się w piersi, jakbym miał zaraz dostać zawału. Facet odetchnął i nerwowo poszperał w kieszeni kurtki.

– Masz, zapal sobie, stary – wyciągnął w moją stronę pomiętą paczkę papierosów.

Odruchowo wziąłem jednego, przyjąłem ogień, zaciągnąłem się i zacząłem kaszleć.

– Ja nie palę – wykrztusiłem. Potem zacząłem wymiotować wypitą kawą.

Sekretarka w firmie, do której szedłem, na mój widok pobladła.

– Panie Jacku, wygląda pan fatalnie – wyszeptała z przerażeniem.

– Ale żyję, pani Karolino, żyję – odpowiedziałem z bladym uśmiechem.

W tym momencie drzwi się otworzyły i do sekretariatu wparował sam najważniejszy prezes. On też, dostrzegłszy mnie, stanął jak wryty.

– Proszę darować mój wygląd – rzekłem ze zdumiewającą jak na okoliczności beztroską. – Proszę też wybaczyć, ale prezentacji nie będzie. Ani dziś, ani jutro, ani wcale.

Prezes spojrzał na mnie badawczo, po czym władczym gestem wskazał swój gabinet. Kiedy się zawahałem, popchnął mnie zdecydowanie i zatrzasnął za nami drzwi. Na drżących nogach podszedłem do fotela.

Prezes, nawet nie zdejmując płaszcza, klapnął na drugim siedzisku. Zręcznym ruchem wydobył gdzieś zza pleców butelkę koniaku i dwa kieliszki. Nalał po solidnej porcji i wzniósł swój kieliszek. Machinalnie zrobiłem to samo. Lekko mi się zakręciło w głowie i na chwilę straciłem oddech. Rzadko pijałem coś mocniejszego od kawy.

– No, niech pan teraz mówi, co się stało – zachęcił mnie, pełen życzliwej ciekawości.

Trochę mi przypominał mojego ojca, który zmarł dwa lata temu. Tak niespodziewanie i zdecydowanie za wcześnie. Ja też się dzisiaj otarłem się o śmierć. To zmienia człowieka. Więc nie owijając w bawełnę, opowiedziałem mu wszystko.

– Skoro więc czuję się tak, jakby mi ktoś podarował nowe życie – podsumowałem – nie mam zamiaru marnować go na sprzedaży funduszy, ubezpieczeń, polis. Wcześniej nie chciałem się do tego przyznać, ale ja zwyczajnie żerowałem na cudzym nieszczęściu i obawach. Koniec z tym. Mam dość wciskania kitu. Mam potąd w kółko tych samych rozmów z klientami, choćby tak sympatycznymi jak pan – skinąłem mu głową. – Więc z całym szacunkiem dla obu naszych firm i pana osobiście, ale generalnie mam całą tę prezentację w…

– Darujmy sobie dosadne epitety – przerwał mi. – Rozumiem. Zresztą, mniejsza o prezentację. Przejrzałem wcześniej materiały, sprawdziłem was, a co ważniejsze, polubiłem pana i ufam, że mimo wszystko zbyt wielkiego kitu pan mi nie wciskał, więc tak czy siak, macie ten kontrakt. Zostaniecie naszym głównym ubezpieczycielem.

– Pan jednak nie rozumie – wybąkałem zbity z tropu. – Ja odchodzę z firmy i…

– I tym bardziej przyda się panu prowizja od tej ostatniej transakcji. Na nową drogę życia – tu przez chwilę prezes się zadumał. – Tak szczerze, to trochę panu zazdroszczę. Zyskał pan szansę, jaka nieczęsto się zdarza, więc radzę jej nie zmarnować. Bo inaczej wyjdę na głupka.

– Obiecuję, że nie zawiodę! – zapewniłem i niemal zasalutowałem.

Bardzo podniosła mnie na duchu jego zwykła ludzka serdeczność. A raczej niezwykła. Zwłaszcza w mojej dotychczasowej branży, interesownej do bólu. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wciąż nieco chwiejnym krokiem wymaszerowałem z jego gabinetu.

W głowie kotłowały mi się setki myśli. Wszystkie były śmiałe i oryginalne, a niektóre z nich nawet możliwe do zrealizowania. Więc naprawdę czułem, że nie zawiodę. Ani siebie, ani sympatycznego prezesa.

Uczniowie ostentacyjnie ziewali. Zaraz się przekonamy, czy przemowa, którą sobie obmyśliłem, ich obudzi… Moje rozstanie z firmą nie przebiegło już w tak dobrej atmosferze, ale wreszcie odzyskałem wolność. I z pokaźną kwotą na koncie zacząłem wcielać w życie pomysł, który najbardziej przypadł mi do gustu.

Nie zamierzałem spocząć na laurach i byczyć się po latach zasuwania jak mały samochodzik. Wręcz przeciwnie. Chciałem coś robić, ale nareszcie z sensem. Wolniej, z zadumą, by po latach, oglądając się za siebie, nie żałować zmarnowanego życia.

Kiedyś przeczytałem takie zdanie: „Wzbogaca nas to, co dajemy innym, a nie to, co zatrzymujemy dla siebie”. Pamiętam, że wtedy autor wydał mi się nieuleczalnym naiwniakiem. Tyle że wówczas liczyła się dla mnie tylko forsa. Do wypadku moje życie polegało wyłącznie na braniu. Więc pora spłacić dług i zacząć dawać.

Jako że minęło sporo czasu od uzyskania dyplomu, musiałem odnowić kwalifikacje i zaliczyć kurs pedagogiczny. Łyknąłem go jak kaszkę z mleczkiem, a potem zacząłem się rozglądać za nową pracą. Moje rozmyślania przerwał dzwonek. Razem z innymi ruszyłem do drzwi, z dziennikiem pod pachą. Nagle zderzyłem się z kimś.

– Przepraszam – powiedziałem odruchowo.

– Nic nie szkodzi – odparła z uśmiechem ładna, drobna brunetka, ze śmieszną grzywką. – Nie mieliśmy jeszcze okazji się poznać. Pan jest tym nowym nauczycielem od polskiego?

– Zgadza się.

– Niełatwo zaaklimatyzować się w połowie roku szkolnego. Pewnie ma pan tremę?

Nie zaprzeczyłem. I tak by nie uwierzyła.

– Proszę się nie martwić, pójdziemy razem. Jestem wychowawczynią klasy, w której ma pan teraz lekcję. Przedstawię pana, utemperuję co bardziej pyskatych…

– Nie sądzę, by było to konieczne, niemniej serdecznie zapraszam – z kurtuazją przepuściłem ją w drzwiach.

Gdy wkroczyliśmy do klasy, rozwrzeszczana banda nastolatków płci obojga z wolna umilkła na nasz widok i z ociąganiem zajęła miejsca w ławkach. Kiedy zapadła względna cisza, nauczycielka mnie przedstawiła i zaproponowała, abym powiedział kilka słów o sobie.

Młodzież patrzyła na mnie średnio zainteresowana. Niektórzy wprost i ostentacyjnie ziewali. Zaraz się przekonamy, czy przemowa, którą sobie obmyśliłem, ich obudzi. 

– Rok temu umarłem… – zacząłem i zobaczyłem, jak zblazowanie znika, oczy się rozszerzają. – I urodziłem się na nowo – dodałem po pauzie dla wzmocnienia efektu.

Tak, przykułem ich uwagę. Wychowawczyni pomachała mi rękę i wyszła. Już wierzyła, że sobie poradzę.

Czytaj także:
„Sąsiadka utrudniała życie wszystkim w bloku. Zasłaniała mi okna foliami, przez co budziłam się w ciemnej krypcie”
„Oddawałam synowi wszystko, by wynagrodzić mu brak ojca. Byłam samotną, lecz idealną matką. Tak mi się wydawało”
„Mój brat zgarnął pieniądze z odszkodowania, które należały się mnie. Zaufałam mu, a on mnie wykorzystał”

Redakcja poleca

REKLAMA