„Oddawałam synowi wszystko, by wynagrodzić mu brak ojca. Byłam samotną, lecz idealną matką. Tak mi się wydawało”

Kobieta, która samotnie wychowuje syna fot. Adobe Stock, Monkey Business
„Pierwsze lata z moim synem to była nieustająca udręka, ale nie poddawałam się. Wychowanie dziecka, zwłaszcza samotne, gdy nie dzieli się z drugą osobą radości, smutków, obowiązków, wstawania w nocy, wydatków, zmartwień, czasu na sen, niczego – nie jest sielanką”.
/ 26.02.2022 07:48
Kobieta, która samotnie wychowuje syna fot. Adobe Stock, Monkey Business

Zawsze chciałam być taką matką, która uważnie słucha swojego dziecka i realizuje jego potrzeby. Inaczej niż moi rodzice. Nawet nie mam do nich pretensji, to były inne czasy – czasy biegania po podwórku z kluczem na szyi.

Niby odbywały się gdzieś jakieś zajęcia z tego czy tamtego, ale rzadko komu się chciało po robocie jeździć na nie z dzieckiem. Wychowywaliśmy się praktycznie sami. Mama robiła obiad i zalegała na kanapie przed telewizorem, ojciec najczęściej pracował wieczorami, a potem oglądał sport do późnej nocy.

Myślę, że gdyby ktoś za młodu wziął mnie za rękę i poprowadził, byłabym dziś lingwistką. Mam talent do języków, na tyle, że kilku w podstawowym zakresie nauczyłam się samodzielnie. A może zostałabym artystką? Do dziś lubię bawić się akwarelami, choć na profesjonalną naukę mnie nie stać. Ani finansowo, ani czasowo.

Darka wychowuję sama. To była głupia, wakacyjna wpadka, nawet nie wiedziałam, gdzie szukać tatusia, gdy test pokazał dwie kreski. Stwierdziłam jednak, że dam radę, przecież miałam pracę, więc na chleb mi nie zabraknie. Jasne, lekko nie było.

Zwłaszcza zanim Darek poszedł do szkoły. Pierwsze miesiące samotnego macierzyństwa to był koszmar, który do dziś przyprawia mnie o ciarki. Ciągle byłam niewyspana, potwornie, co rusz przechodziłam zapalenie piersi, piekielnie bolesne, ale zaciskałam zęby i karmiłam małego ssaka z drugiej, wyleczonej, bo mleko w proszku musiałabym kupić, a moje własne leciało samo.

Non stop było krucho z pieniędzmi – pieluchy, ubranka, kosmetyki dla niemowlaka, to wszystko kosztowało. Z wielu rzeczy musiałam rezygnować, głównie z tych dla siebie, ale jakoś pchałam ten koślawy wózek do przodu. Gdy oddałam Darka do żłobka, każdego dnia modliłam się, żeby nie złapał żadnego choróbska, a ja żebym mogła cały miesiąc przepracować bez zwolnienia lekarskiego.

W przedszkolu – powtórka z rozrywki

Dopiero kiedy poszedł do zerówki, sytuacja trochę się unormowała. Czasem się przeziębiał, wiadomo, ale skończyło się branie zwolnienia za zwolnieniem, bo ospa, kaszel, świnka…

Oczywiście to nie tak, że pierwsze lata z moim synem to była nieustająca udręka. Pamiętam wiele wspaniałych chwil. Cudnych i magicznych, kiedy się do mnie uśmiechał albo zaplatał mi rączki na szyi, kiedy zasypiał, przytulony do mnie.

Rysował laurki lub siedział pod choinką, uśmiechnięty od ucha do ucha, bo dostał wymarzony prezent. Kiedy mówił, że mnie kocha, że jestem najlepszą mamą na świecie. Gdy nauczył się jeździć na rowerze bez bocznych kółek i gdy wygłupialiśmy się przy robieniu ciasteczek. Niesamowite, ile takich chwil do ciebie wraca, gdy się zastanowisz.

Ale wychowanie dziecka, zwłaszcza samotne, gdy nie dzieli się z drugą osobą radości, smutków, obowiązków, wstawania w nocy, wydatków, zmartwień, czasu na sen, niczego – nie jest sielanką. A ja na dokładkę postawiłam sobie za cel bycie dobrą matką. Taką, która wspiera swoje dziecko, reaguje na wysyłane przez nie sygnały, która pomaga mu rozwijać różne talenty.

Każdego dnia miał jakieś dodatkowe zajęcia

Teraz to dużo prostsze niż kiedyś. Nie trzeba jeździć na drugi koniec miasta, bo tylko tam można trenować dany sport albo brać udział w ulubionych zajęciach. Teraz, gdzie się nie obejrzysz, są zajęcia sportowe, centra językowe, pracownie plastyczne, kluby osiedlowe i domy kultury. Do wyboru, do koloru. Bylebyś rodzicu miał czas i kasę, to świat stanie przed twoją pociechą otworem.

Jeszcze jak był w przedszkolu, posyłałam Darka na angielski, bo im wcześniej, tym lepiej, a w zerówce zapisałam go na „programowanie”, oparte na popularnych klockach. Młody miał ścisły umysł i talent do matematyki, więc te zajęcia bardzo mu odpowiadały.

Prowadzący zaś miał świetne podejście do dzieci i przez zabawę przekazywał im sporą dawkę wiedzy. Biegłam więc z językiem na brodzie, by o szesnastej odebrać młodego z zerówki, a potem zdążyć na siedemnastą na zajęcia. Czekałam godzinę, głodna jak wilk, żeby skończył, a potem gnaliśmy do domu, robiąc po drodze zakupy na kolację.

W kolejnym roku doszły treningi aikido dwa razy w tygodniu, na których dzieciaki nie tyle uczyły się sztuki walki, co dyscypliny, oraz zajęcia z majsterkowania, które Darek pokochał od pierwszych warsztatów. Mojemu zdolnemu synkowi udało się też załapać na dodatkowy basen w szkole, a że w wodzie czuł się jak ryba, nie protestowałam. Choć z miesiąca na miesiąc byłam coraz bardziej wykończona.

Na siódmą odstawiałam młodego do świetlicy i zasuwałam do pracy, potem biegłam po niego do szkoły i odstawiałam na kolejne zajęcia, czekając, aż się skończą i będziemy mogli pójść do domu. Głodni, zmęczeni, ja znudzona czekaniem, on szczęśliwy i relacjonujący, co dziś się wydarzyło.

Do domu wracaliśmy zwykle w okolicach dobranocki albo i po, jeśli trzeba było zrobić większe zakupy. Młody wskakiwał do wanny i zaraz potem zasypiał, a ja… Ja zostawałam sama z całą robotą, którą trzeba było odwalić jak ziemię łopatą.

Nastawianie i składanie prania, gotowanie czegoś na jutro, sprzątanie. Kiedy kończyłam, było dobrze po dziesiątej i po prostu padałam z nóg. Nie miałam czasu na to, by zrobić cokolwiek dla siebie, bo oczy same mi się zamykały. Z filmów, które włączałam przed snem, pamiętałam głównie napisy początkowe.

– Słuchaj, a ty byś nie mogła ustalić z synem, że chociaż jeden dzień w tygodniu spędzacie sobie w domu? – pytała mnie przyjaciółka. – Tak na spokojnie, bez pośpiechu. Przecież ty w końcu padniesz, ciągle jesteś w biegu, jak maratończyk. Nie masz chwili oddechu.

Niby racja, ale dzięki temu wiedziałam, że moje dziecko jest szczęśliwe. Ma matkę, która się nim interesuje, która zwraca uwagę na jego potrzeby, która nie zaniedba żadnego jego talentu ani nie pozbawi go opanowania ważnej umiejętności.

– Halo, nie tylko on ma potrzeby. Niektóre dzieci nie chodzą na żadne zajęcia i jakoś żyją, nie musisz nadrabiać za ich rodziców… – przyjaciółka próbowała trafić mi do przekonania, ale nie słuchałam; chciałam być lepszą matką niż moja, i koniec.

O dziwo, to Darek jako pierwszy zaczął ten temat

Na los jednak nie poradzisz. Na początku drugiej klasy Darek spadł ze schodów i złamał nogę, co wymusiło na nas zwolnienie tempa. Odpadały aikido i basen. Stolarnię też odpuściliśmy na kilka tygodni, bo Darkowi niezbyt wygodnie było tam kuśtykać z nogą w gipsie.

Zostały tylko zajęcie z angielskiego, które i tak odbywały się on-line. Mój kierownik nie był zachwycony faktem, że przedstawiłam mu zwolnienie lekarskie na dłuższy czas, ale nie było wyjścia. Nie mogłam zostawić ośmiolatka samego na tyle godzin.

Za to wreszcie znaleźliśmy czas, by ze sobą być i rozmawiać. Po prostu leżeliśmy w łóżku i gawędziliśmy o wszystkim – rzeczach błahych i poważnych, o marzeniach i głupotkach. Gotowaliśmy razem. Darek kroił warzywa albo toczył kluski śląskie i robił w nich swoim paluszkiem idealne dołki. Graliśmy w planszówki i oglądaliśmy kreskówki, nie przejmując się, że na podwieczorek był popcorn.

Bardzo nam się spodobała ta pauza w zagonionej codzienności. Nie pospieszaliśmy się nawzajem, nie wyrzucaliśmy sobie, że znowu gdzieś się spóźnimy. A kiedy odkładałam na półkę kolejną przeczytaną książkę, bo wreszcie mogłam sobie pozwolić na taki luksus, bałam się, że nie dam rady wrócić do poprzedniego młyna.

To znaczy: dam radę, ale nie chcę. Może należałoby zrezygnować z niektórych zajęć? Wahałam się, odkładałam wciąż rozmowę z synem, bo nie chciałam sprawić mu przykrości, ograbić go z jakiejś szansy… To Darek pierwszy podjął temat:

– Wiesz, mamo, tak sobie pomyślałem… że… no, już nie chcę chodzić na aikido.

– Czemu? Przecież lubisz treningi – zdziwiłam się.

– Lubię, ale bardziej lubię spędzać czas z tobą. I wolę wrócić do domu wcześniej, pogadać z tobą, porysować, pograć w coś.

Mój kochany synek… Zmieniliśmy zatem zajęcia na takie, które odbywały się raz w tygodniu, a nie dwa. I wilk był syty, i owca cała. Bo rozwój jest ważny, ale nie bardziej niż czas spędzany razem, nawet jeśli oznaczało to posiedzenie na kanapie, przytulanie się, drapanie po pleckach i czesanie włosów. Uwielbiałam te chwile.

Oboje zyskaliśmy na tej pauzie, do której zmusiło nas życie. Okazało się, że nie muszę być matką doskonałą, zresztą ideałów nie ma. Wystarczy, że będę dobrą matką. Taką, która dba o syna, ale sama też ma prawo do chwili wytchnienia.

Taką, która pozwoli, by syn zadbał o nią. Bo jesteśmy we dwójkę i we dwójkę musimy się wspierać oraz o siebie troszczyć. A nagrodą jest czas spędzany razem. Nie obok siebie, ale wspólnie. 

Czytaj także:
„Zięć traktował moją córkę jak maszynę do rodzenia dzieci. Po trzeciej wymuszonej ciąży musiałam interweniować”
„Ręce mi opadły, gdy Jolka przyszła na babski wieczór z... dzieciakiem. Dzień Kobiet zmienił się w zasmarkane przedszkole”
„Wróżka przepowiedziała, że mąż ma inną. Uwierzyłam jej i przez nią uroiłam sobie zdradę. Teraz się rozwodzimy”

Redakcja poleca

REKLAMA