Zaczęło się niby fartownie. W prezencie ślubnym dostaliśmy mieszkanie – po zmarłej krewnej mojego ojca. Peerelowski blok, stan opłakany, wystrój smutny. Jakaś dziwna mozaika na podłodze w łazience, wanna pokryta farbą i truchła robaków w szafkach. Pewnie dlatego – pomijając dalekie koneksje rodzinne – mieszkanie było na tyle tanie, że rodzice mogli się na nie szarpnąć. Ale nam, młodym, nic nie przeszkadzało. Żadne usterki ani szkaradzieństwa.
W końcu sami, na swoim
Nic, tylko całować staruszków po stopach, że dostaliśmy taką szansę na nowej drodze życia. Większość czasu spędzałam sama. Mój świeżo upieczony mąż zazwyczaj pracował na drugą zmianę i w dzień odsypiał, a ja się zajmowałam dzieckiem. Synek miał zaledwie rok i często spał, więc miałam wolne chwile na odświeżanie mieszkania…
Pozrywałam ohydne, brązowe zasłony i wtedy się zaczęło. Karaluchy spadły na mnie jak stado komandosów. Wrzasnęłam tak dziko, że obudziłam dziecko i męża. Przestraszony synek zaczął płakać, a przejęty Janek otrzepywał mnie z robaków.
– Musimy coś z tym zrobić! Mu-si-my! – wycedziłam, gdy już przestałam się drzeć.
Jestem dzielna, świetna i niezwykła. Ale pod jednym względem jestem cholernie typową kobietą. Boję się myszy i brzydzę robaków. Nie chcę ich mieć w domu!
– Oczywiście, nie martw się, napiszę pismo do spółdzielni – uspokajał mnie mąż, choć sam też wydawał się wstrząśnięty. – W końcu karaluchy to nie jest nasza prywatna sprawa.
Nie mogłam spać, nie mogłam się odprężyć, straciłam apetyt. Uzbrojona w płyn do czyszczenia toalet – walczyłam. Skuteczniejszego środka na te robaki nie znalazłam. Najpierw używałam lakieru do włosów, ale robiło się nieciekawie, kiedy musiałam wyjąć naczynia albo sztućce. Miałam tylko więcej do roboty, bo jeszcze trzeba było te robale odklejać. Można by z tego tragifarsę nakręcić: otwierałam szafki kopniakiem, zamykałam oczy i pryskałam, zanim po coś sięgnęłam. Teraz to brzmi zabawnie, ale wtedy było okropne. I obrzydliwe! Przeżyliśmy wiele tygodni koszmaru. Dzień w dzień te same tortury. Nie mieliśmy oszczędności, wszystko szło na opłaty i jedzenie.
Marna praca, marne zarobki...
Mąż po studiach rozwoził pizzę, a ja dorywczo zajmowałam się sprzątaniem. Porządny, gruntowny remont był dla nas nieosiągalnym marzeniem. Sąsiedzi zachowywali dystans. Teraz, po wielu latach, mogę mówić o sąsiedzkiej przyjaźni między nami, lecz początki były trudne. Wyczuwałam wręcz niechęć. No ale musiałam się czegoś dowiedzieć o tych cholernych karaluchach. Nie pojawiły się przecież nagle, wraz z nami. Wyglądało, że są dobrze zasiedziałe. Czasem odnosiłam wrażenie, że to one są u siebie, a my jesteśmy intruzami. Zdobyłam się więc na odwagę i poszłam do sąsiadki naprzeciwko. Starsza kobieta aż zacmokała.
– Proszę pani… Ta baba, co tu mieszkała to była jakaś dziwna! Bała się detergentów. I niczego nie wyrzucała. Po jej śmierci ciężarówkę śmieci wywieźli.
– To wiele tłumaczy… – westchnęłam. – A u pani nie ma karaluchów?
– Raz widziałam i ubiłam. Od tamtej pory nic – wzruszyła ramionami i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Poczułam się zlekceważona. I boleśnie bezradna. Kilka dni później akurat usypiałam dziecko, gdy rozległo się natarczywe pukanie do drzwi. No ale nie mogłam udawać, że mnie nie ma w domu. Może coś złego się stało? Zresztą mały zaczął płakać, więc drzemkę tak czy siak trzeba było odłożyć. Otworzyłam i ujrzałam zaaferowaną sąsiadkę, tę starszą kobietę.
– Miała pani rację. To się znowu rozłazi – oznajmiła od progu.
Wiedziałam, że mówi o karaluchach.
– Jak: znowu? To wcześniej był problem i nikt z tym nic nie zrobił?!
– Daj pani spokój, z wariatką nie ujedziesz! – zacmokała po swojemu. – Długo by gadać…
Spojrzała na mnie z miną sugerującą, że jak teraz zapytam, będzie bardziej skłonna do zwierzeń. Czemu nie? Mały nie spał, mogłam posłuchać.
Zaprosiłam sąsiadkę na kawę
Pierwsze wrażenie okazało się mylne. Wzięłam ją za gburowatą babę po tym, jak zamknęła mi drzwi przed nosem, ale pani Stasia zyskiwała przy bliższym poznaniu. To była całkiem miła osoba. I miała powody, żeby mi nie ufać.
– To mieszkanie jest chyba jakieś przeklęte – powiedziała takim tonem, że aż mnie ciarki przeszły. – Po śmierci sąsiadki rodzina próbowała je wynajmować, ale nikt tu nie mieszkał dłużej niż dwa miesiące. Ta cała baba naprawdę była dziwna. Nawiedzona jakaś. Nałogowa zbieraczka, tak się to chyba nazywa, niczego nie wyrzucała. Smród się z jej mieszkania wydobywał, wyłaziły robale. Ale nie mogli jej eksmitować, bo to było własnościowe mieszkanie. Była uciążliwa i miała w głębokim poważaniu zasady współżycia społecznego. Ale co zrobisz, pani Kasiu, jak nic nie zrobisz. Z opłatami nie zalegała, więc mogła mieszkać. Po jej śmierci odetchnęliśmy, ale tylko na chwilę, bo po wywózce śmieci i pobieżnym ogarnięciu, lokal zaczęli wynajmować. Co jeden lokator, to gorszy! Jakby to mieszkanie przyciągało męty i patologię. Ludzkie śmieci dla odmiany.
Poczułam się nieswojo, bo dotarło do mnie, że nas sąsiedzi też wzięli za „męty i patologię”, stąd niechęć, dystans, stąd podejrzliwość. Co do sąsiadki, to była daleką kuzynką mojego taty. Pewnie stąd rodzice wiedzieli, że lokum można kupić bardzo okazyjnie. Przypomniało mi się też, od kogo ojciec dostał radiomagnetofon z karaluchami w środku. Czemu wcześniej nie skojarzyłam faktów? Tamtą scenę zapamiętam do końca życia. Gdy wylazły pierwsze robale, spanikowałyśmy z mamą, wrzuciłyśmy radio do wanny i zalałyśmy wodą. Wtedy wypłynęły… Cała fala. Fuj! Malutkie, ale przez to wcale nie mniej obrzydliwe. W moim rodzinnym domu było tak czysto, że można było jeść z podłogi, a tu – radio z robakami.
Okropność!
Sąsiadka zrewanżowała się podobną opowieścią. Od sąsiadki dostała kiedyś małą szafkę nocną – i wyrzuciła ją tego samego dnia na śmietnik, bo się lepiła od brudu.
– Niech państwo zrobią remont. Stąd trzeba wszystko wyrzucić. Zerwać, skuć i wywalić – poradziła.
Wywalić? Wszystko? Łatwo powiedzieć. Ale skąd wziąć pieniądze na remont? Stara boazeria, parkiet, stare meble, wszystko zabudowane tak, że dwie osoby w przedpokoju robiły tłok. Czar PRL-u. Wszystko koszmarnie brudne, nieszczelne okna. Jedyna pociecha: od rozmowy z panią Stasią relacje z sąsiadami zaczęły się poprawiać. Przekonali się, że jesteśmy zwyczajną rodziną, nie żadną patologią, jednak to, co usłyszałam o poprzednich lokatorach, sprawiło, że przestałam się dziwić. Wiecznie imprezujący studenci, złodzieje, narkomani, nawet alkoholik, który miał zwyczaj spać na schodach. Czekaliśmy z niecierpliwością na decyzję spółdzielni – bo zgłosiliśmy sprawę i mieliśmy nadzieję, że urzędnicy poczują się w obowiązku pomóc nam w remoncie, choćby okna wymienią albo tanich, a dobrych fachowców polecą… Tymczasem zaczęły się dziać rzeczy, których nijak nie umiałam racjonalnie wytłumaczyć. Pewnego dnia całkiem bezsensownie pokłóciłam się z Jankiem. O co? O to, że nie zamyka szafy w przedpokoju. Do szału już mnie to doprowadzało. Może i był to brzydki staroć z kluczykiem, ale co za problem ów kluczyk przekręcić? Tłumaczyłam mężowi, że to głównie ja wstaję w nocy do dziecka, i kiedy jest ciemno, łatwo się nadziać na te cholerne drzwiczki. Janek upierał się, że to nie on, że coś sobie ubzdurałam. Od słowa do słowa, emocje się nakręciły i zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć.
Aż tu nagle… skrzypnięcie
Drzwi szafy na naszych oczach same się rozchyliły. A głowę bym dała, że osobiście je zamknęłam! Widok otwartej szafy – jakby coś od środka wypchnęło drzwiczki – zmroził mnie niczym scena z horroru. Oczywiście pogodziliśmy się z mężem, ale niepokój wisiał w powietrzu. Pewnej nocy, zanim doszłam do małego z butelką mleka, Leoś zaczął tarzać się po łóżku i drzeć wniebogłosy. Jakby zamiast mnie zobaczył coś strasznego. Przerażony synek płakał jak opętany. Ja też zaczęłam szlochać. Jakaś zbiorowa histeria normalnie. A to nie był koniec. Przyjechała do nas w odwiedziny siostra Janka, z mężem i dwójką dzieci. Oni nocowali u teściów, ale mała Julka uprosiła rodziców, by mogła zostać na noc u nas. Nie miałam nic przeciwko temu. Lubiłam tę samodzielną i wygadaną sześciolatkę. Janek poszedł na nocną zmianę, jak zwykle, więc mogła spać ze mną. Tyle że obudziła się grubo po północy, wtuliła się we mnie i wyszeptała:
– Ciocia, zrób coś, ja się boję. Ktoś chodzi dookoła łóżka.
Zapaliłam światło. Nikogo. Smarkuli coś się przyśniło. Przy małym spałam czujnie jak zając pod miedzą. Niemożliwe, żebym nie usłyszała włamywacza. Ale strzeżonego pan Bóg strzeże. Poszłam do przedpokoju, zapaliłam światło… i serce podeszło mi gardła. Zamknięta szafa znowu była otwarta, a po czapkach i szalikach łaziły robaki. Ohydne, błyszczące karaluchy! Wtedy powiedziałam: dosyć! Mam dość. Tak dalej się nie da. Albo się wyprowadzamy, albo wypowiadamy wojnę robactwu. Zazwyczaj bliżej mi do wojowniczki niż tchórza. Nie dam się – pomyślałam – ani karaluchom, ani żadnej klątwie, ani duchowi, ani niczemu, co nas nęka. Nie będę uciekać, czekać na mannę z nieba, czyli pomoc spółdzielni, wygraną w totka albo dobrowolny exodus karaluchów. Zdecydowałam się na wzięcie chwilówki, najęcie ekipy i zrobienie remontu jak najszybciej.
Choćby od zaraz!
Znajomi pomogli przy wynoszeniu starych mebli, ale nikt nie miał odwagi zerwać boazerii ani parkietu przed dezynsekcją. Na samą myśl o tym, co tam mogło się czaić, też robiło mi się słabo. Teściowie wzięli do siebie Leosia – w końcu maluch nie powinien wdychać tych chemikaliów. W dzień X zjawił się facet w kombinezonie z dużym kanistrem na plecach.
– Czekajcie przy drzwiach. Jak skończę pryskać, uciekamy.
Gość mówił całkiem poważnie, wcale nie przesadzał, i po kilku minutach przekonałam się dlaczego. To całe robactwo zaczęło wyłazić z kątów i zdychać, tworząc na podłodze obleśny dywan. Janek dosłownie wypchnął mnie za drzwi, krzycząc:
– Zamknij oczy, nie patrz, czekaj na mnie tam, na korytarzu!
Po kilku minutach obaj panowie wyprysnęli z mieszkania, drzwi trzasnęły. Niestety, zdążyłam zobaczyć… Byliśmy skazani na nocowanie u rodziców Janka, ale żeby złapać troszkę luzu, najpierw postanowiliśmy iść na piwo. Żaden grzech, a emocje trzeba uspokoić. No i gdy zrobiło się miło, przyznałam się mężowi, że wzięłam kredyt. Przyjął to nad podziw spokojnie, może atmosfera uroczej knajpki zrobiła swoje. Obawiałam się, że będzie zły. Gdyby on tak postąpił bez mojej wiedzy, pewnie bym się wściekła. Po chwili zrozumiałam, skąd ten spokój mojego ślubnego.
– Dostałem awans. Damy radę go spłacić – oznajmił.
– Jak…? Tak nagle?
Nie mogłam uwierzyć. Tyle czasu w biedzie, w zarobaczonym mieszkaniu. Jakim cudem los się odwrócił?
– Szefowa mi powiedziała. Od razu wiedziała, że z moim wykształceniem nadaję się na kierownika kuchni. Rozwożenie pizzy to był test na lojalność i wytrwałość.
– To brzmi… – zawahałam się – niezbyt wiarygodnie.
– Ale to prawda, powaga. Odczekamy dwa dni, wywietrzy się. Już dziś jedziemy do budowlanego i meblowego. Dostałem zaliczkę, nic po tej babie w naszym domu nie zostanie.
I tak się stało. Sprzątanie podłogi było obrzydliwe. Remont, połączony ze zrywaniem boazerii i parkietu, uciążliwy. Jednak z każdym mijającym dniem, z każdą wymianą starego na nowe, z każdym ruchem pędzla, młotka, pacy, czułam, jakby mi ktoś zdejmował ciężar z barków. Remont trwał trzy tygodnie, ale efekt końcowy wynagrodził niewygody i koszty. Zniknęło robactwo, duchy dawnych lokatorów, nic dziwnego ani strasznego się nie działo – wreszcie mogliśmy żyć, spać i mieszkać spokojnie w czystym mieszkaniu. Może ktoś inny wolałby się wynieść, ale… niby dokąd? Karta się odwróciła, los się zaczął do nas uśmiechać, jednak nadal byliśmy młodym małżeństwem na dorobku i nie było sensu wybrzydzać. Poza tym ciężka walka z karaluchami dała nam pełne prawo, by tu mieszkać. Po tym wszystkim to teraz nasz dom. Tylko nasz. Nie kuzynki, nie karaluchów. Nabyty okazyjnie, wysprzątany, zdezynfekowany, odnowiony. I umeblowany. Na razie oszczędnie, ale pachnącymi nowością sprzętami. Wygraliśmy.
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”