Te pieniądze spadły mi jak z nieba. Mój dziadek nie zostawił testamentu, procedury spadkowe ciągnęły się w sądzie od kilku lat i przestałem już wierzyć, że coś z tego będzie. A tu proszę, okazało się, że mnie, jako jedynemu wnukowi przypadła całkiem okrągła sumka. Dobrze wiedziałem, co z nią zrobić. Supernowoczesny, elegancki, ekstra urządzony... salon piękności!
Marzył mi się od dawna, widziałem go w snach
I siebie podjeżdżającego pod wejście drogą bryką i liczącego zyski. To, że skończyłem studia ekonomiczne, no i jestem facetem, który kompletnie nie zna się na kosmetologii nie stanowiło dla mnie problemu. Wystarczyło przecież, żebym zatrudnił kilka dobrych fryzjerek i kosmetyczek… Moim zadaniem byłoby tylko pilnowanie, by interes się kręcił i zarabianie kasy. A że piękne ciało, zarówno u pań, jak i panów jest teraz w modzie, wiedziałem, że klientów gotowych zapłacić za najwyższej jakości usługi świadczone w moim salonie, nie zabraknie.
Miałem już nawet upatrzony lokal. No więc teraz, kiedy już miałem pieniądze na rozwinięcie swojego wymarzonego interesu, mogłem zacząć działać. Jednak rodzina, gdy dowiedziała się o moim pomyśle, wcale go nie poparła.
– Jak ty to sobie wyobrażasz, dziecko – kręciła głową mama. – Ty się przecież zupełnie na tym nie znasz, nie jesteś fryzjerem, nigdy nawet nie byłeś u kosmetyczki ani u manikiurzystki…
– Dlatego zatrudnię odpowiednich ludzi – odparłem pewnym siebie głosem. – Nie muszę być fryzjerem, żeby prowadzić salon piękności. Wystarczy, że dopilnuję, żeby kasa wpływała, klientów nie brakowało…
– Ale to nie będzie rzetelne – mama wciąż miała wątpliwości. – Żeby prowadzić jakiś interes, to trzeba coś o tym wiedzieć, znać się na tym… Jak ty bez dyplomu, chociaż czeladniczego, zarejestrujesz się na przykład w cechu?
– Jakim cechu? – popatrzyłem na mamę ze zdumieniem.
– No, w cechu rzemiosł różnych – odparła. – Bo bez tego, to chyba ani rusz… Nie dostaniesz pozwolenia na prowadzenie działalności rzemieślniczej. Twój dziadek był rzemieślnikiem z prawdziwego zdarzenia, wszystkie stopnie przeszedł w nauce zawodu, od ucznia po mistrza…
Roześmiałem się na te mamine rozterki
Wyjaśniłem jej, że to już nie te czasy, żeby trzeba było we własnym zakładzie wieszać w widocznym miejscu dyplom czeladniczy czy mistrzowski. Tak jak to było w zakładzie zegarmistrzowskim mojego nieżyjącego już dziadka. On swoją życiową przygodę z zegarami zaczynał jeszcze przed wojną, jako kilkunastoletni wyrostek. Słynna była w rodzinie jego miłość do zegarów. I jego opowieści o wieloletnim praktykowaniu w zakładzie swego pryncypała, jak go nazywał, zanim zaczął pracę na swój rachunek. Ale teraz były inne czasy, każdy mógł prowadzić działalność. „
Po co mi dyplom” – myślałem. „To jakieś staroświeckie zasady i nijak się mają do dzisiejszych czasów”. Uważałem, że ważniejszy od dyplomu jest dobrze napisany biznesplan. I właśnie miałem zamiar się nim zająć. Tamtego wieczoru, po powrocie z biura, rozłożyłem dokumenty na wielkim starym stole w salonie, tam, gdzie mogłem liczyć na trochę spokoju. Sądziłem, że dość szybko uporam się z robotą, ale okazało się, że to wcale nie takie proste. Siedziałem już parę godzin nad tymi wyliczeniami, a moja praca wcale nie dobiegała końca… W pewnym momencie te nieskończone rzędy liczb zaczęły mi już skakać przed oczyma, odchyliłem więc głowę do tylu. Musiałem chwilkę odsapnąć. Mój wzrok powędrował w stronę starych zegarów wiszących na ścianie. Pochodziły z różnych epok, ale nawet te najstarsze sprawnie działały. Za chwilę zaczną wybijać północ... To mój dziadek, którego portret też wisiał na tej ścianie, tak je odrestaurował. Zwykł mówić, że oddaje im z powrotem ich dusze… Był mistrzem w swoim fachu, prawdziwym rzemieślnikiem, a ja zamierzałem pójść w jego ślady. I także mieć własny zakład, tyle że to nie zegary miały w nim odzyskiwać swą świetność, ale ludzie swą urodę.
– Naprawdę zamierzasz pójść w moje ślady? – usłyszałem nagle czyjś głos.
Zerwałem się na równe nogi, odwróciłem głowę…
Obok mnie stał mój dziadek i uśmiechał się pod wąsem.
– Siadaj, chłopcze – powiedział. – Coś ty taki strachliwy – przyglądał mi się z pobłażliwości jak dziecku, które coś spsociło. – Pogadamy sobie trochę, bo słyszałem, że interes chcesz zakładać.
– No tak – odparłem i kiwnąłem kilka razy głową. – Ale dziadku, skąd ty tutaj…
– No przecież u siebie jestem, to mój dom, mój salon i nawet te zegary – wskazał na ścianę. – Pamiętam, ile się nad nimi natrudziłem, zwłaszcza nad tym, z marmurowymi kolumienkami. Ależ miał skomplikowany mechanizm…
– No wiadomo, dziadek był prawdziwym mistrzem – przytaknąłem.
– Utrafiłeś w sedno– roześmiał się staruszek. – Bo w tym, co się robi w życiu, trzeba być mistrzem, jak ma się to robić dobrze. A jeżeli tylko partoli się robotę, to nie warto się za nią w ogóle brać.
Nie wiedziałem, do czego dziadek zmierza, więc wolałem się nie odzywać. Ale on zaczął mnie wypytywać:
– Za jakie rzemiosło ty się chcesz wziąć? – rzucił mi uważne spojrzenie.
– No, zakład kosmetyczny chcę otworzyć – odparłem. – Nie wiem, czy to jest rzemiosło, ale…
– Pewnie, że rzemiosło, bo rozumiem, że mówisz o fryzjerstwie i tym… no... manikiurze, czy jak to się tam zwie… Dobrze mówię?
– Dobrze – skinąłem głową.
– No, a ty gdzie praktykowałeś, u fryzjera jakiego dobrego, czy w tym drugim…, no w tym manikiurze? – zapytał.
Wyjaśniłem mu, że nie jestem fryzjerem, lecz ekonomistą, więc znam się na biznesie. A on aż usta w zdumieniu otworzył i zapytał, jak ja chcę to rzemiosło prowadzić, skoro fachu w rękach nie mam…
– Dziadku, ale teraz nie trzeba mieć fachu – broniłem się. – Zatrudnię fryzjerki, kosmetyczki i wszystko będzie grało…
– A ty skąd będziesz wiedział, że wszystko gra, jak się na robocie nie znasz? – dziadek podniósł do góry brwi.
Nie bardzo wiedziałem, co mam powiedzieć
W końcu wzruszyłem ramionami, trochę zły na te dziadkowe rozważania.
– No, będę wiedzieć i tyle – odparłem. – Mam oczy, no nie, głupi też nie jestem.
A dziadek tylko się roześmiał. Śmiał się aż mu oczy łzami zaszły. A potem zaczął opowiadać o tym, jak rodzice oddali go do zegarmistrza na naukę, gdy miał dziesięć lat. A że miał ręce zwinne i te zegary mu się podobały, to ciągnęło go do roboty. Myślał, że od razu go zegarmistrz do nich dopuści. Ale gdzie tam, mistrz dał mu do ręki miotłę i warsztat kazał zamiatać. I tak przez pierwszy rok tej nauki zawodu zajmował się tylko sprzątaniem. Dopiero potem mistrz pozwolił mu dotknąć pierwszy raz zegar.
– Dziesięć lat tej nauki upłynęło, zanim wyszkoliłem się na czeladnika… Potem jeszcze następne kilka lat i zdałem egzamin mistrzowski, naprawdę byłem dobry – dziadek uśmiechnął się z dumą. – Żeby być dobrym fachowcem, to trzeba wiele lat się uczyć. Chociażby po to, żeby mieć szacunek dla siebie i żeby nie przynieść wstydu swojemu fachowi i nazwisku. Bo szanowany przez klientów byłem i w cechu mnie poważali. A ty, chłopcze, jak zarejestrujesz się w cechu bez dyplomu?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w tym momencie dziadkowe zegary zaczęły wybijać północ. Wzdrygnąłem się, spojrzałem na krzesło, na którym przed chwilą siedział dziadek, ale jego już tam nie było. Jak on to mówił w tym moim śnie, bo chyba to wszystko musiało mi się przyśnić, gdy zdrzemnąłem się nad obliczeniami? „Żeby nie przynieść wstydu swojemu nazwisku i fachowi?”. Zegary przestały wydzwaniać, a ja pomyślałem, że dziadek miał rację, nie można zarządzać czymś, o czym nie ma się bladego pojęcia. Muszę się jeszcze zastanowić nad tym moim biznesem...
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”