„Rodziców zostawiłem na pastwę losu i nie odwiedziłem przez 40 lat. Musieli umrzeć, żebym zrozumiał, jakim byłem egoistą”

Narażaliśmy życie, żeby wyjść na odważnych fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„Wstyd się przyznać, nie tęskniłem. Ani za Polską, ani za kolegami, ani za rodzicami. Wszystko się we mnie zastało. Tkwiłem w emocjonalnym bezruchu i było mi z tym dobrze. Kraju, matki i ojca nie odwiedziłem ani razu od lat 80–tych. Jaki telefon? Z jakiej Polski? Jak to nie żyją rodzice? Oboje? Nie rozumiałem sensu tych słów”.
/ 09.07.2023 07:15
Narażaliśmy życie, żeby wyjść na odważnych fot. Adobe Stock, SB Arts Media

Siedziałem od kilku godzin, przeglądając sterty papierów, starych rachunków, albumów ze zdjęciami, rozpadających się ze starości gazet. Wygrzebywałem kolejne skarby z szuflad, pudeł po butach i skajowych teczek. Potem przyszedł czas na stare ubrania. Wywlekałem je bezlitośnie na podłogę i przerzucałem na kolejne sterty z myślą, by je wszystkie upchnąć do worów i wystawić na śmietnik. Drobinki kurzu tańczyły w blasku przebijającego się przez staroświeckie firanki słońca. Pokasływałem nieprzyzwyczajony do tak stęchłego powietrza.

Co zatrzymać?

Czy warto cokolwiek zatrzymywać? Wyrzucić wszystko? Tak! Wyrzuć wszystko i czym prędzej idź już stąd. Nic cię tu nie trzyma. Spomiędzy sterty sukienek mamy zamigotało coś delikatnie zielonego z czarnymi zygzakami. Wziąłem jedwabny szaliczek do ręki. Pamiętałem go, był z nią od zawsze. Powąchałem. Pod zapachem starych klamotów czaił się w jakiejś drobince zapach mojej mamy.

Wtedy już nie wytrzymałem i zacząłem przeraźliwie płakać. Co takiego było w tym zapachu? Słodka niewiedza, nieświadomość dziecka? Poczucie bezpieczeństwa? Przekonanie, że za chwilę jej ręka pogładzi mnie po włosach i przytuli do swojego ciepła? Tam wszystko było, wszystko, co pozwalało mi żyć.

Od 40 lat mieszkam w Kanadzie… Uciekłem z komunistycznej Polski w 1980 roku. Od tamtej pory nigdy nie odwiedziłem rodziców, nigdy tu nie wróciłem. Tylko jeden raz, w 1993 roku spiąłem się i zorganizowałem ich wizytę u mnie, w małej mieścinie na północy Kanady. Po dwóch tygodniach ubłagali mnie, żebym przebukował bilety i pomógł im jak najszybciej wrócić do domu.

– Duszę się tu, Wiesiu, dłużej nie dam rady, proszę… – żaliła się mama. – Ale jeszcze mamy tyle do zobaczenia!

– Posłuchaj matki. Jak mówi, że chce wracać, to nie utrudniaj. Ciekawe, co tam się dzieje u nas na Powiślu – rzucił ojciec.

– Córka sąsiadki już pewnie urodziła… A ty, synku, masz już tu jakąś dziewczynę, bo coś nic nie mówisz?

– A tam, ma… To dzikus jest przecież, jeszcze gorszy niż był w Polsce… A poza tym, skąd ma tu znaleźć dziewczynę, w tym buszu? Chyba że niedźwiedzicę.

Mój ojciec miał rację. Zdziczałem kompletnie. Kanada i zagubione w lasach miasteczko, wszystko to stało się przypadkiem. Poznany w Berlinie Czech, Milan, zaproponował mi wyjazd właśnie w to miejsce, bo miał tam rodzinę i zwyczajnie chciał mi pomóc rozpocząć nowe życie. To był dobry pomysł, bo wszyscy Polacy, na których się natknąłem, spowodowali, że miałem ochotę uciec od nich jak najdalej. Rodzina Milana pomogła mi znaleźć pracę i tanią kwaterę. A potem mijał rok za rokiem, a ja oddalałem się coraz bardziej od ludzi. Nikogo nie potrzebowałem. Na koniec zamieszkałem w leśnej chacie niedaleko tartaku, w którym pracowałem. Sam.

Raz w tygodniu jechałem do miasteczka uzupełnić zapasy i czasem, ale coraz rzadziej, by spotkać się z Milanem i wypić kilka piw. To wszystko. Praca, las, zwierzęta, włóczęgi. Dzień w dzień przez prawie czterdzieści lat.

Wstyd się przyznać, nie tęskniłem

Ani za Polską, ani za kolegami, ani za rodzicami. Wszystko się we mnie zastało. Tkwiłem w emocjonalnym bezruchu i było mi z tym dobrze. Długo nie mogłem zrozumieć, czego chce ode mnie Freddie z tartaku. Jaki telefon? Z jakiej Polski? Jak to nie żyją rodzice? Oboje? W dniu śmierci mamy ojciec spisał na kartce wszystkie moje dane i zostawił u sąsiada. Sam zmarł następnego dnia.

– No, strasznie mi przykro, Wiesiek, taka historia… ale pamiętasz mnie, nie? Obok mieszkam. Musisz przylecieć! Ja już się ledwo ruszam, tu już było pogotowie i policja, wszystko tylko na ciebie czeka. Ja sam nie dam rady. Twój tata mi dał ten numer, to znaczy, że chciał, żebym cię zawiadomił, żebyś tu był i pochował rodziców.

Nie poznałem Warszawy. Ten biedny Pałac Kultury, taki pozastawiany drapaczami. Wielkie i nowoczesne miasto. A ja – z lasu. W przęsłach mostu knajpy i sklepy. A mój dom taki, jak zawsze. Tylko trochę jakby mniejszy. Obdrapana klatka schodowa. Pierwsze piętro, drzwi po prawej. Moje dzieciństwo.

– To co? Może teraz tu już wrócisz i zamieszkasz na stałe?

– O nie… Panie Adamie, moje życie jest już zupełnie gdzie indziej, nic mnie tu nie trzyma, a za stary jestem, żeby zaczynać uczyć się życia od początku.

– No jak, za stary? To ile ty masz lat?

Sześćdziesiąt dwa.

– Naprawdę? Już tyle? A dopiero co ganiałeś tu po schodach i podwórku w krótkich spodenkach. Rzeczywiście czas ucieka.

Nie chciałem mu mówić, ze mój czas stoi w miejscu, bo nic by z tego nie zrozumiał. Pomógł mi z organizacją pogrzebu. Na szczęście ojciec miał wykupiony grób. Formalności nie były jakoś dramatycznie skomplikowane. Dałem radę.

– Stefan wszystko przygotował. Miał czas, bo Tereska długo chorowała. Ale jak to się stało, że sam zmarł? Może rozpacz? Trudno zrozumieć… Musiał bardzo ją kochać. A z tym mieszkaniem to co zrobisz, bo wy chyba nie macie już żadnej rodziny? Znaczy ty sam jesteś, biedaku. A jak nie chcesz tu wrócić, to sprzedaj je i będziesz miał trochę grosza, żeby sobie w tej Kanadzie jeszcze lepszą kanadę zrobić, dobrze mówię? Bo jeśli byś chciał sprzedać, to pomyślałem sobie, że może moja Justynka… Pamiętasz Justynkę?

Pewnie nie, bo ona w siedemdziesiątym pierwszym się urodziła, to szkrab jeszcze był, jak stąd nawiałeś. Zawsze miałbym ją pod ręką. Rozumiesz, na starość. Też już stara z niej baba. A jak ja już odejdę, to będą mieli dwa mieszkania na tym piętrze i będą sobie mogli je połączyć, dobry pomysł?

Sprzedam mu to mieszkanie, tej Justynce

Niech mają i połączą. Muszę tylko najpierw wyrzucić wszystkie rzeczy. Odłożyłem zielony szaliczek na kanapę. Zabiorę go ze sobą do kanadyjskiego lasu. Reszta do wora… Potem znalazłem obrus, na którym ćwiczyłem się na fryzjera i regularnie podcinałem mu grzywkę, czyli frędzle. Mama ganiała mnie dookoła stołu... I mojego pluszowego misia. Patrzył na mnie tym smutnym spojrzeniem dokładnie tak jak przed półwieczem. Starszy, a tak samo smutny.

Nie wyrzucę cię, nie martw się. Zabiorę cię do prawdziwego lasu, gdzie trafiają się jeszcze prawdziwe niedźwiedzie.

Jakby się trochę uśmiechnął.

– A resztę wyrzucimy.

Chyba mu to nie przeszkadzało. A potem zacząłem przeglądać zdjęcia. Szare, niewyraźne, powkładane w foliowe przegródki albumu. Zdjęcia mamy. Dziwne i zupełnie do niej niepodobne… Mama wisi na jakichś linach na pionowej skale. Stoi na szczycie obok szczupłego blondyna. Stoi z wielkim psem, a w tle góralska chałupa i Tatry. Mama na nartach na solidnym górskim zboczu. Siedzi na górskiej łące, a na stopach ma plecione buty na grubej podeszwie. Śliczna, siedzi przed lustrem i widać jej głowę i ramiona, a w lustrzanym odbiciu rozbawioną buzię.

Patrzy prosto w obiektyw, ciekawe, kto go trzyma? Nigdy nie przyszło mi do głowy, że mama była kiedyś młodą dziewczyną. Że pewnie zakochiwała się, może upijała na prywatkach. Spędzała wakacje w górach, włażąc na skaliste szczyty. Może, tak jak wszyscy, robiła niewybaczalne głupstwa? Była na tych fotografiach tak zupełnie inna. Ja pamiętam ją jako zapracowaną kobietę, która wraca z siatkami pełnymi zakupów i bezustannie albo gotuje, albo sprząta.

Niesprawiedliwie ją pamiętam, nagle zrozumiałem to, oglądając zdjęcia. I poczułem ból. Normalny fizyczny ból. Bolało mnie, bo nie mogłem już jej o nic zapytać.

Mamy już nie było

Na fotografie ojca patrzyłem bez emocji. Przystojny, postawny facet gapiący się w obiektyw z miną zadowolonego z siebie zdobywcy świata. I to się zgadzało, takim dla mnie był. Wiedział, załatwiał, nie znosił sprzeciwu. Twardy gość. Nie, ja nie mam siły robić tu porządku, nie dam rady Odłożyłem albumy na miejsce dla przedmiotów o niejasnej jeszcze przyszłości. Zabiorę albo wyrzucę. Po chwili wrzuciłem je do wora, a po jeszcze jednej wyciągnąłem z niego i położyłem na zielonym szaliczku, tuż obok misia. To tylko tyle po nas zostaje? Zawartość kubła w śmietniku?

Jeszcze kilka lat i będzie także po mnie. Nie będzie nikogo, kto spojrzy na fotki mojej mamy ze wzruszeniem. To wszystko niczemu nie służy i donikąd nie prowadzi. Nie umiem tego posegregować, nie umiem podjąć decyzji, nie wiem, czy potrafię wrócić do swojego domu w lesie. Odcięło mnie. Tak jakby nagle skończył się dopływ prądu, opadłem na fotel. Bez siły i pragnień. Skończyłem się. Ocknąłem się, gdy było już zupełnie ciemno. Nie chciało mi się wstać ani zapalać światła. Siedziałem, patrząc w mroczną nicość aż do świtu.

Sterty powywlekanych z szuflad przedmiotów powoli nabierały kolorów. Jakie byłoby to naturalne, gdybym nałykał się tych prochów, które zabiły ojca. Na pewno trzymał ich tu więcej. Wtedy biedny sąsiad, pan Adam, musiałby zająć się moim pogrzebem. Justynka by mu pomogła.

– Panie Adamie!

– Otwieram, otwieram. Ale z ciebie ranny ptaszek, Wiesiu, no co tam?

– Panie Adamie. Ja panu daję to mieszkanie. Za darmo. Jakoś to przecież na pewno można załatwić. Z całym tym bałaganem, wszystkim, co Justynka będzie musiała wyrzucić. Ja nie mam siły. Muszę natychmiast wracać, bo umrę.

Sąsiad popatrzył na mnie dziwnie.

– Nie wiem, o co ci, Wiesiu, tak naprawdę chodzi, ale tak sobie myślę, że wam w tej Kanadzie to się zupełnie od bogactwa w głowie poprzewracało.

– Taki kraj, panie Adamie, taki kraj.

Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”

Redakcja poleca

REKLAMA