„Rodzice zabierali mi wszystkie sprzęty, żeby zmusić mnie do nauki. Nie przewidzieli, że zrobią ze mnie złodzieja”

Rodzice zrobili ze mnie złodzieja fot. Adobe Stock, Lightfield Studios
„Kilka tygodni rozpaczliwie walczyłem ze sobą, ale nie widziałem innego wyjścia. Poszedłem do sklepu i odkręciłem potrzebną część od nowego modelu. Przy najbliższej okazji naprawiłem mój sprzęt i już miałem odjechać, gdy pojawił się ojciec. Obejrzał sprzęt dokładnie i spytał: – Skąd miałeś tę część? – Znalazłem!”.
/ 01.07.2023 10:30
Rodzice zrobili ze mnie złodzieja fot. Adobe Stock, Lightfield Studios

W tamtych czasach szczytem marzeń był chyba czeski „Favorit”. Miał cieniutkie opony tzw. szytki. Był szybszy i dużo lżejszy od tych, którymi jeździli wiejscy listonosze. Miał piękną kierownicę typu „baranie rogi” i przerzutkę na bodaj pięć biegów! „Favorit” to był absolutnie niedostępny luksus. Jeszcze inny sprzęt spełniał moje marzenia.

Zacznie skromniejszy

Nazywał się chyba „Sport”, polski rower, niby kolarzówka ze względu na kierownicę, ale już bez przerzutki, za to miał zawodowe, wąskie siodełko. Niestety, moi rodzice byli ostrożni w spełnianiu marzeń, tłumacząc to troską o moje dobro. Jak się dużo później dowiedziałem, także rodzice moich kolegów kierowali się tą dewizą. Na podwórku bardzo popularne było wówczas pytanie:

Chcesz się przejechać?!

– No jasne! – odpowiadał amator roweru.

– To kładź się pod koło! – błyskał dowcipem dumny właściciel dwóch kółek.

Co pewien czas jednak, któryś z kolegów pozwalał „przejechać się” naokoło domu czy też po boisku szkolnym. Miał swój rower cały czas w zasięgu wzroku i w każdej chwili mógł krzyknąć:

Dość! Oddawaj!

Krzyczał przeważnie już po pierwszym okrążeniu. Nic dziwnego, że takie przejażdżki zamiast łagodzić rowerowy głód, raczej go podsycały. Ponieważ kropla drąży skałę, więc i ja co pewien czas przypominałem rodzicom o swoim marzeniu. Ich odpowiedzi były różne. Słyszałem, że nie ma pieniędzy na taki kaprys albo że najpierw muszę zasłużyć lub ich obawy, że zapomnę o nauce, kiedy dostanę rower! Tu, rzeczywiście, muszę się przyznać, że nie byłem zbyt oryginalnym kawalerem i raczej stroniłem od książek. Co było uwidocznione w dzienniku szkolnym. Moi rodzice uważali, że najpierw szkoła, potem reszta. Stosowali więc przeróżne wybiegi mające zmusić mnie do uczenia się. Sprzedali nawet telewizor (jeden z nielicznych wśród sąsiadów), bym zamiast przed ekranem siedział nad książkami. Specjalnego żalu nie miałem, bo po pierwsze telewizor Wisła był czarno biały i miał malutki ekran, a po drugie programy były…, jakie były. Chociaż w czwartki dawali „Kobrę”! Bodaj w wieku 15 lat miałem wypadek, po którym orzeczono 20 procent utraty zdrowia i wypłacono stosowne odszkodowanie.

Argument o braku pieniędzy na rower odpadł

Rodzicom udało się przeciągnąć sprawę jeszcze o kilka miesięcy. Gdy nadszedł ten dzień, poszliśmy z ojcem do jednego z nielicznych sklepów rowerowych w Warszawie przy ul. Nowowiejskiej, a tam ani jednej kolarzówy! Żaden z modeli nawet nie miał wąskiego, skórzanego siodełka z czterema dziurkami, ani kierownicy „baranie rogi”, że o przyzwoitej przerzutce nie wspomnę! Mogłem zrezygnować z kupna i czekać, aż „rzucą” coś innego. Jako uważnie obserwujący rzeczywistość wychowanek socjalizmu wiedziałem, że na inne rowery przyjdzie długo czekać. Decyzja była tylko jedna: brać, co jest, skoro rodzice dali się przekonać. I wziąłem. Mój (nie)wymarzony rower był zielony i ciężki. Miał zwykłą kierownicę i uwierające siodełko. Miał przerzutkę, ale… angielską. Był to mechanizm, ukryty w tylnej piaście, działający ponoć jak skrzynia biegów w samochodzie. To nieco poprawiało moje samopoczucie, lecz tylko trochę. Niestety, z roweru mogłem korzystać rzadko, bo w trosce o moje postępy w nauce sprzęt został zaparkowany na działce, a tam bywało się w sezonie raz w tygodniu. Wtedy nie było weekendów. Zwykłą kierownicę szybko zamieniłem na znalezione na strychu „baranie rogi”, podobno jeszcze przedwojenne, które owinąłem plastykową żyłką i zatkałem korkami od szampana. Zdjąłem obciachowe błotniki i wymieniłem hamulce na kolarskie. Godzinami grzebałem przy moim rowerze. Najważniejszym elementem angielskiej przerzutki był specjalny łańcuszek przyczepiony do cienkiego wałka, który wkręcony w mechanizm pozwalał na zmianę biegów.

Któregoś razu, gdy rozkręcałem rower, ów łańcuszek mi zginął. Bez tego elementu przerzutka działała na trzecim, najwyższym biegu, trzeba było dużo siły, by ruszyć z miejsca. Byłem zdruzgotany. Kilka razy przeszukałem miejsca, gdzie mogłem zgubić łańcuszek. Bez rezultatu. O dokupieniu tego elementu nawet nie było co marzyć. Mój rower zrobił się prawie bezużyteczny! Kilka tygodni rozpaczliwie walczyłem ze sobą, ale nie widziałem innego wyjścia. Poszedłem do sklepu na Nowowiejską i odkręciłem potrzebny łańcuszek od nowego modelu.

Zostałem złodziejem

Przy najbliższej okazji naprawiłem mój rower i już miałem odjechać, gdy pojawił się ojciec. Obejrzał sprzęt dokładnie i spytał:

Skąd miałeś łańcuszek?

– Znalazłem!

– Gdzie?

– Jak to gdzie, no tu gdzieś...

– To ja go znalazłem tu gdzieś! – odrzekł tatuś i wyjął z kieszeni łańcuszek.

Nie było rady, przyznałem się do kradzieży. Nieco później dowiedziałem, że w trosce o moje dobro i postępy w nauce sam wykręcił ów element z przerzutki. Tak chciał mnie skłonić do nauki. Nie przewidział tylko, że zostanę złodziejem. Na szczęście nie było recydywy… Mój rower przetrwał 40 lat. Długo jeździł na nim mój syn. Dodatkowy łańcuszek mam do dziś w szufladzie biurka. 

Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA