„Rodzice chcieli, bym był kimś, a nie zwykłym prostakiem. Chcieli zrobić ze mnie maszynkę do zarabiania pieniędzy”

smutny mężczyzna fot. Adobe Stock, SHOTPRIME STUDIO
„Ani się obejrzałem, a już kończyłem liceum i zdawałem na studia. W portfelu miałem dowód osobisty i prawo jazdy, ale mentalnie wciąż czułem się jak dziecko. Dziwne? Nie, skoro prawie całe dzieciństwo spędziłem w domu i salkach lekcyjnych”.
/ 10.05.2024 07:15
smutny mężczyzna fot. Adobe Stock, SHOTPRIME STUDIO

Zaniedbanie jest jednym z największych grzechów, jaki mogą popełnić rodzice, ale nadopiekuńczość niewiele mu ustępuje. Całe dzieciństwo spędziłem pod kloszem, izolowany od toksycznego (zdaniem mojej matki) środowiska. W dorosłość wkroczyłem z biegłą znajomością dwóch języków, umiejętnością gry na gitarze i z solidnym wykształceniem. Nie wiedziałem jednak, czym tak naprawdę jest życie. Dziś mam 38 lat i nadal czuję się jak emocjonalny inwalida.

Moje dzieciństwo przypadło na szare lata

Dorastałem w latach 90. ubiegłego wieku. Każdy, komu przyszło żyć w tamtych czasach, zapewne doskonale pamięta, jak wówczas wyglądał miejski krajobraz. Kraj podnoszący się z gruzów komunizmu był przyjazny wyłącznie dwóm grupom społecznym – przedsiębiorczym ludziom i zwykłym kombinatorom. Ci drudzy byli najbardziej uprzywilejowani, bo wciąż jeszcze raczkujące struktury policyjne nijak radziły sobie z przestępczości, nie tylko z tą dużego kalibru, ale także z drobną.

Osiedla z wielkiej płyty były istną wylęgarnią patologii. Dzieciaki pozostawione bez opieki organizowały sobie czas na swój własny sposób i po swojemu „zarabiały” na swoje skromne potrzeby. Naprawdę, nie było niczym niezwykłym wyjść z bloku i po chwili stracić drobne, które mama dała ci na oranżadę, zegarek albo nawet buty. Ci, którzy się stawiali, oprócz pieniędzy  i cennych rzeczy najczęściej tracili też zęby. Właśnie tak wyglądało wtedy życie dzieciaków i młodzieży.

Miejsce, w którym się wychowywałem, nie było wyjątkiem od niechlubnej reguły, ale lokalne łobuzy miały jedną zasadę – swoich nie ruszali. Nie byłem żadnym cwaniakiem, a mimo to mogłem czuć się bezpiecznie, nie tylko na swojej dzielnicy. Jak to się wówczas mówiło, miałem mocne plecy. Moi koledzy byli prawdziwymi twardzielami i nikt im nie podskakiwał. Trzymałem się z nimi z dwóch powodów. Po pierwsze, byli moimi kumplami i lubiłem ich, a po drugie, nie miałem innego wyboru. Dosłownie, bo prawie każdy chłopak z mojego osiedla na swój własny sposób był „smykiem”.

Rodziców stać było na wiele

Większość naszych sąsiadów borykała się z problemami finansowymi i choć wśród nich byli porządni ludzie, którzy po prostu nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości, to nie brakowało też zwykłych nierobów, idących przez życie na skróty. Moi rodzice byli jednymi z nielicznych, którzy mieli pieniądze. Ojciec pracował w hucie. W latach 90. zakład upadł, ale tacie nie w głowie było iść na zasiłek.

Zainwestował swoje oszczędności w niewielki stragan z butami na miejscowym bazarze. Z czasem przebranżowił się na handel odzieżą dżinsową i wtedy skończyły się dla nas chude czasy. Działalność przynosiła zyski, które ojciec dalej inwestował. Z czasem skromny stragan przeistoczył się w markowy sklep.

Nie, nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy znacznie więcej niż nasi sąsiedzi. Kiedy szczytem marzeń przeciętnego Polaka był używany polonez, my mogliśmy pozwolić sobie na toyotę. Moi rówieśnicy jeździli na wakacje na wieś, a ja wygrzewałem się na chorwackich i greckich plażach. Większość kolegów nosiła zdarte trampki, ja miałem na nogach markowe sneakersy. Czy to czyniło nas lepszymi? Oczywiście, że nie, ale moi rodzice mieli na ten temat inne zdanie.

Nie chcieli, bym wyrósł na prostaka

Gdy miałem 11 lat, mama przyłapała mnie na paleniu. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Siedziałem na trzepaku z kilkoma kolegami, gdy nagle jeden z nich wyciągnął z kieszeni papierosa. „Podwędziłem ojcu” – powiedział. Bałem się spróbować, ale nie chciałem wyjść na tchórza. Głupota? No jasne, że tak, ale smarkacz stojący u progu wieku nastoletniego widział w tym pewnego rodzaju „bohaterstwo”. Gdy nadeszła moja kolej, nawet nie zdążyłem się zaciągnąć, bo zza pleców dobiegł mnie głos rozwścieczonej matki.

– A co wy tu wyprawiacie? – wrzasnęła.

– Nic, mamo – odpowiedziałem, nieudolnie chowając papierosa.

– Dymka ci się zachciało? Taki dorosły jesteś? Marsz do domu! Natychmiast!

– Ale mamo...

– Nie dyskutuj ze mną! A wy – zwróciła się do moich kolegów – smyki jedne, trzymajcie się z dala od mojego synka!

Spodziewałem się, że gdy ojciec dowie się o tym, spuści mi niezłe lanie, ale nie. On po prostu usiadł i porozmawiał ze mną.

– I po co ci to było, Tomku?

– Nie wiem – wzruszyłem ramionami, nie mogąc spojrzeć mu w oczy.

– Przecież wiesz, jakie mamy zdanie na ten temat. Ustaliłem z matką pewne zasady, które ty złamałeś. Nigdy nie odmawialiśmy ci niczego i dawaliśmy ci dużo swobody, ale widzę, że nadużywasz naszego zaufania. Jesteś mądrym chłopcem i na pewno zauważasz, jak żyją nasi sąsiedzi. Dla nich też zasady nie istniały i popatrz, jak skończyli. Niektórzy twoi koledzy pójdą w ślady swoich rodziców. Wyrosną na zwykłych prostaków, bez krzty ambicji i bez pomysłu na życie. Ja i mama chcemy dla ciebie czegoś więcej. Rozumiesz, o czym mówię?

– Tak, tato. Przepraszam.

– Doceniam przeprosiny, ale kary nie unikniesz. Masz miesiąc szlabanu na podwórko i gry telewizyjne.

Straciłem całe dzieciństwo

Chyba właśnie wtedy rodzice postanowili, że całkowicie odizolują mnie od środowiska, w którym dorastałem. Bo nawet gdy kara dobiegła końca, nie odzyskałem już dawnej swobody. Zaczęło się od prywatnych lekcji angielskiego. Nie potrzebowałem ich, bo w szkole radziłem sobie bardzo dobrze. Matka uznała jednak, że powinienem pobierać korepetycje, by wyprzedzić program.

Szło mi naprawdę nieźle, więc rodzice doszli do wniosku, że nie zaszkodzi, jak oprócz angielskiego zacznę uczyć się też niemieckiego, a ja dawałam z siebie wszystko, by zaspokoić ich oczekiwania. Później uznali, że trzeba jakoś pobudzić moją wewnętrzną wrażliwość. Matka nalegała na lekcje rysunku, ale ojciec wyperswadował jej ten pomysł. Słusznie, bo moje możliwości w tej dziedzinie kończyły się na rysowaniu ludzików-patyczaków. Wybór padł więc na lekcje gry na gitarze.

Gdy wkroczyłem w okres dojrzewania, zacząłem się buntować. Miałem dość poświęcania całego wolnego czasu na zajęcia pozaszkolne i odrabianie lekcji. Uczyłem się wtedy w najlepszym prywatnym liceum, ale to nie dawało mi żadnej satysfakcji. Chciałem spędzać czas na podwórku, grając w piłkę z rówieśnikami i jeżdżąc na rowerze. „Rozpiera go energia, to wszystko” – mówił ojciec do matki. Zamiast dać mi trochę swobody, zapisali mnie na zajęcia w szkółce karate.

Na studiach nie potrafiłem się odnaleźć

Kiedy jest się młodym, czas mija powoli, ale dla mnie jakby przyspieszył. Ani się obejrzałem, a już kończyłem liceum i zdawałem na studia. W portfelu miałem dowód osobisty i prawo jazdy, ale mentalnie wciąż czułem się jak dziecko. Dziwne? Nie, skoro prawie całe dzieciństwo spędziłem w domu i salkach lekcyjnych.

Wstyd mi się do tego przyznać, ale jako nastolatek nigdy nie miałem dziewczyny. Nigdy żadnej nawet nie pocałowałem. Nawet gdy mogłem już całkowicie legalnie wejść do pubu i zamówić sobie kufel piwa, nie zrobiłem tego. Rodzice zadbali, bym nie miał ku temu okazji. Na studia szedłem z planem nadrobienia straconych lat. „Wreszcie poznam prawdziwe życie” – powtarzałem sobie. Ale gdy przyszło co do czego, okazało się, że nie odnajduje się w środowisku.

Co tu dużo mówić, byłem typowym outsiderem. Nie potrafiłem odnaleźć się w towarzystwie. Każdy miał do opowiedzenia jakąś ciekawą historyjkę z czasów nastoletnich. Każdy poza mną. Wszyscy byli już doświadczonymi bywalcami klubów, a ja nie byłem nawet na studniówce. Każdy chłopak miał już jakieś doświadczenia z dziewczynami, a ja wciąż bałem się otworzyć usta w ich obecności.

Na trzecim roku zacząłem spotykać się z Justyną. To nie tak, że udało mi się ją poderwać. To ona wyszła z inicjatywą. Nasz związek nie przetrwał nawet miesiąca. „Rany, nie sądziłam, że jesteś taki niedojrzały” – rzuciła na odchodne.

Przestałem o siebie walczyć

Z rodzinnego gniazdka wyfrunąłem dopiero w wieku 32 lat. Kupiłem mieszkanie i samochód. Mam dobrą pracę i nieźle zarabiam. Ktoś mógłby pomyśleć, że niczego mi w życiu nie brakuje. To tylko pozory. Wystarczy przyjrzeć mi się trochę dokładniej, by zauważyć, że tak naprawdę nie mam niczego.

Nie ożeniłem się i nie mam dzieci. Nie mam nawet znajomych, nie wspominając już o przyjaciołach. Wciąż nie potrafię rozgryźć praw rządzących relacjami towarzyskimi. Nie czuję się dobrze w grupie, więc unikam tłumu jak ognia. A tłum to dla mnie więcej niż dwie osoby.

Moje życie toczy się między pracą a domem, w którym czeka na mnie kolekcja płyt, dobrze zaopatrzona biblioteczka i duży telewizor z dostępem do wszelkich możliwych serwisów streamingowych. Nie czeka na mnie jednak nikt, z kim mógłbym porozmawiać i do kogo mógłbym się przytulić.

Ale nie to jest najgorsze. Moją prawdziwą tragedią jest to, że nauczyłem się akceptować ten stan rzeczy i przestałem starać się cokolwiek zmienić. Ot, efekt wychowywania pod kloszem – mam  wykształcenie i liczne umiejętności, ale prawdziwe życie stanowi dla mnie nierozwikłaną zagadkę.

Tomek, 38 lat

Czytaj także:
„Uwiodłam męża przyjaciółki, bo lepiej pasował do mnie, niż do niej. Miała kochanka, więc było jej to na rękę”
„Latami byłam gąbką dla gorzkich żali i łez moich bliskich. Gdy na starość chciałam się komuś wypłakać, zostałam sama”
„Zdradzałem żonę z 20-latką. Byłem dumny, że mam taką młodą kochankę. Do czasu, gdy nie zaczęła brykać”
 

 

Redakcja poleca

REKLAMA