W tym roku, z przyczyn, których do końca nie rozumiałem, to ja miałem przygotować świątecznego karpia. Ania twierdziła, że "to będzie dobry trening", ale czułem, że po prostu chciała mi pokazać, że nie zawsze to ona musi mieć wszystko na głowie. Zgodziłem się, bo jak mógłbym odmówić?
Przecież to tylko ryba
Nie mogłem zaprzeczyć, że mnie to stresowało. Wszystko musiało być idealne. Może nie wszystko, ale kolacja na pewno. Siedząc wtedy przy kuchennym stole, patrzyłem na karpia, który zdawał się oceniać mnie swoimi szklanymi oczami, jakby wiedział, że nie byłem gotów na to wyzwanie. Zresztą, może to była przesada, przecież to tylko ryba.
– Witek, wszystko gotowe? – Ania zajrzała do kuchni, jej głos brzmiał lekko i zachęcająco, ale w jej oczach widziałem ten sam niepokój, który tlił się we mnie.
– Tak, tak, prawie – odpowiedziałem, starając się brzmieć pewnie, choć wcale nie byłem tego taki pewien.
Ania podeszła bliżej, przyglądając się karpiowi, który leżał na blacie obok moich notatek z przepisem.
Ania położyła rękę na moim ramieniu, próbując mnie uspokoić.
– Spokojnie, dasz radę. A nawet jeśli coś pójdzie nie tak, to zawsze możemy się śmiać z tego, jak niesamowitym kucharzem jesteś.
– Bardzo pocieszające – próbowałem się uśmiechnąć, ale wiedziałem, że ona wyczuwa mój niepokój.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić jej o pomoc. Ale zanim cokolwiek powiedziałem, Ania już wróciła do swoich zajęć, a ja zostałem sam na sam z karpiem i moimi obawami.
Karp był już przyprawiony i gotowy do smażenia. Upewniłem się, że wszystko było pod ręką – patelnia, olej, przyprawy. Wszystko wyglądało dobrze, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Próbowałem się uspokoić, tłumacząc sobie, że to tylko kolejny krok w kuchennych bojach.
Nastawiłem patelnię i wlałem na nią olej. Ogień nie wydawał się zbyt mocny, więc pewnym ruchem położyłem na niej karpia. Dźwięk skwierczenia był obiecujący. Chyba zaczynałem się nawet czuć pewniej.
Najpierw delikatny zapach, który zaczął się rozprzestrzeniać. Myślałem, że to normalne, przecież smażyłem rybę. Ale zapach szybko przeszedł w coś bardziej intensywnego. Pojawiły się kłęby dymu, które wypełniły kuchnię. Czułem, jak moje serce zaczynało bić szybciej.
To nie był dobry znak
– Ania! – zawołałem, a w moim głosie słychać było panikę. – Coś jest nie tak!
Ania wpadła do kuchni, a jej oczy rozszerzyły się na widok dymu.
– Co się dzieje?! – zapytała, choć odpowiedź była oczywista.
– Nie wiem! Po prostu... po prostu się przypala! – próbowałem ratować sytuację, wyłączając ogień i otwierając okno, by wpuścić trochę powietrza.
Karp czerniał na patelni, a ja nie wiedziałem, co robić. Ania próbowała mi pomóc, ale czułem, jak emocje sięgały zenitu. Dym rozchodził się po całym mieszkaniu, a ja miałem ochotę uciec i ukryć się przed całym tym bałaganem.
Goście zaczęli przybywać na kolację, zupełnie nieświadomi chaosu, który panował w naszym mieszkaniu. Pierwsza przyjechała moja siostra Magda z mężem i dziećmi.
– Witek, co tutaj się stało? – zapytała z lekkim uśmiechem, który miał mnie chyba podnieść na duchu.
– Cóż, karp postanowił się przysmażyć trochę za bardzo – odpowiedziałem, próbując nadać temu lekki ton, chociaż w środku czułem się upokorzony.
Wtedy do mieszkania wszedł mój teść, Janek. Jego spokojna postawa zawsze działała na mnie kojąco. Spojrzał na mnie z mieszaniną zdziwienia i zrozumienia.
– Synu, nie przejmuj się – powiedział z serdecznym uśmiechem, poklepując mnie po plecach. – Kiedyś, za młodu, też przypaliłem karpia. A moja teściowa przez rok przypominała mi o tym przy każdej okazji.
Ania, widząc, że powoli uspokajam się, podeszła do mnie i uścisnęła moją dłoń.
– No dobrze, skoro karpia już nie ma, to może... może śledzie? – zaproponowałem niepewnie, próbując ratować świąteczny wieczór.
Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy przyjęli to z entuzjazmem. Dym i zapach spalenizny powoli zaczynały ustępować. Pomagało to także odświeżyć atmosferę, a zamiast skupiać się na mojej kuchennej porażce, rodzina zaczęła cieszyć się wspólnym czasem, który okazał się być bardziej wyjątkowy, niż mógłbym sobie wyobrazić.
Kolacja zaczęła się z dużym opóźnieniem, ale w końcu cała rodzina zasiadła przy stole. Zamiast elegancko przygotowanego karpia, na stole lądowały... kupne śledzie. Mieszkanie wypełniło się ciepłym światłem świec, które starały się dodać nieco świątecznego nastroju do tego nieoczekiwanego zwrotu akcji.
Początkowo czułem się nieswojo, widząc, jak wszyscy zaczynają jeść, ale ku mojemu zdziwieniu, rozmowy zaczęły toczyć się w najlepsze, jakby nic się nie stało.
Nie chodziło o perfekcję
– Pamiętam, jak kiedyś podczas świąt u nas w domu zabrakło prądu – opowiadała moja siostra Magda, uśmiechając się na samo wspomnienie. – Mama zrobiła wtedy kanapki z tym, co znalazła w lodówce, a my wszyscy siedzieliśmy przy świecach, opowiadając sobie historie.
– Dokładnie! – przytaknęła Ania. – A potem przez całe lata wspominaliśmy, jakie to było niezwykłe święto.
Rozmowy przy stole toczyły się lekko, a w miarę jak opowieści i śmiech wypełniały pomieszczenie, powoli zaczynałem dostrzegać, że to, co początkowo wydawało się katastrofą, zmieniło się w coś naprawdę wartościowego.
Nie chodziło o perfekcję, ale o to, by być razem, wspierać się nawzajem i cieszyć się tym, co mamy. To są nasze prawdziwe Święta.
Witold, 44 lata
Czytaj także:
„Rodzina uważa, że moje miejsce jest w kuchni przy garach i zmywaku. Nawet córki pomiatają mną jak niedouczoną kucharką”
„Mój facet wolał robić karierę, niż wieść spokojne życie ze mną. Mężczyźni nie potrafią docenić kobiecej troski”
„Ciotka nie słuchała, gdy mówiliśmy, że jej kochanek to dwulicowy drań. Po 15 latach poszła wreszcie po rozum do głowy”