Narozrabiałem, przyznaję. Nawet mocno. Ale żeby od razu stawiać mnie przed obliczem sądu?! W końcu nikogo nie zabiłem, nie okradłem, nikomu nie zrobiłem najmniejszej krzywdy. Tylko w środku nocy szedłem sobie ulicą, śpiewając swoją piosenkę, tę o rocku. No dobra. Po drodze kopnąłem jeszcze w jakiś samochód, nasikałem na klomb przed komisariatem, a kiedy stróże prawa chcieli mnie wylegitymować… pokazałem im goły tyłek.
No ale miałem przecież powód, żeby świętować! Nasza kapela nagrała płytę, która trafiła do pierwszej dwudziestki polskich bestsellerów, a do tego singla o rocku stale puszczano w radiu. Sukces, sława – i nareszcie jakaś konkretna forsa z tego całego śpiewania. Nic dziwnego, że się upiłem i troszeczkę narozrabiałem.
Sąd był jednak nieprzejednany. Kara musiała być. Za zakłócenie nocnej ciszy, obrazę munduru i odcisk buta na karoserii mercedesa pewnego bardzo ważnego pana prezesa. Na szczęście nie zamknięto mnie do więzienia. Musiałem tylko odbębnić kilkadziesiąt godzin prac społecznych. A kiedy wychodziłem z budynku Temidy, rzuciła się na mnie chmara reporterów, przyjechała nawet telewizja. Nic tak przecież nie ożywia nudnawego serwisu informacyjnego jak goły tyłek początkującego rockmana. Więc w sumie… nawet na dobre mi to wyszło. Darmowa reklama!
No i jaka niby w tym wszystkim korzyść?
– Nic się nie martw, Ewciu – jeszcze tego samego dnia uspokajałem zdenerwowaną żonę, która krzyczała, że jak nie jestem w trasie koncertowej albo nie łajdaczę się po mieście z kumplami, to mam do odbycia karę.
A tu przecież trzeba jej pomóc przy naszej pięcioletniej Diance, no i w ogóle w domu trochę pobyć, z roli męża i ojca się wywiązać.
– Te prace społeczne to nic czasochłonnego – uspokajałem. – Wszystko ustaliłem. Raz w tygodniu przez dwie godzinki będę niańczył jakiegoś dzieciaka z ośrodka pomocy społecznej. Wyprowadzę na spacer, coś tam mu pobajdurzę i wracam do domciu!
Pierwszego dnia mojej katorgi grzecznie zameldowałem się w ośrodku pomocy społecznej. Drzwi otworzył mi... ksiądz. To znaczy, nigdy bym nie poznał, że to klecha, gdyby sam mi nie powiedział, że jest w tym ośrodku kapelanem. Ubrany był w dżinsy i koszulę w kratę, do tego nosił hipsterską brodę i mówił z normalną szybkością, bez przeciągania samogłosek.
– To bardzo skrzywdzone dzieciaki – mówił, prowadząc mnie do dyrektorki. – Schorowane, często niepełnosprawne intelektualnie, z ubogich, niezaradnych rodzin.
– I jak pan jako ksiądz sobie z tym radzi? – zapytałem z kpiarskim uśmiechem.
– Nie rozumiem? – odpowiedział pytaniem.
– To chyba nie fair, że jedni, jak pan i ja, mają wszystko, a inni wyłącznie przesrane? Przecież to zdaje się pański Kościół uczy, że Pan Bóg jest sprawiedliwy i dobry?
Westchnął i podrapał się w nieco skołtunioną czuprynę.
– Tak, ja też tego nie rozumiem. Wierzę jednak, że cierpiące dzieci są bliżej Boga.
Aż parsknąłem ze śmiechu.
– I co im z tego? Jaka w tym korzyść? Inni lecą na boisko pograć w piłkę, a te tu gniją w zapyziałym ośrodku!
– Jaka korzyść? – powtórzył, stając pod gabinetem dyrektorki. – Nie wiem. Może pan pierwszy się o tym przekona?
Odbębnię swoje i będę miał sprawę z głowy
Pół godziny później miałem już swój przydział. Nazywał się Tadek jakiśtam, miał dwanaście lat i był autystykiem. Wysoki, chudy jak patyk, z nieobecnym wzrokiem. Kompletnie nie dało się z nim pogadać, ponieważ nie reagował na pytania. I co ja miałem z takim robić przez bite dwie godziny?!
– Autystycy nie lubią zmian – tłumaczyła mi dyrektorka. – Muszą mieć uregulowany harmonogram dnia, bo w przeciwnym razie wpadają w panikę.
– Po co więc wychodzić z nim na spacery? – spytałem. – Czy to nie zburzy mu tego całego harmonogramu?
Siedząca za biurkiem kobieta o lekko siwiejących włosach związanych w koński ogon przez chwilę patrzyła na mnie w milczeniu.
– To prawda, ale… – urwała na moment, wstała zza biurka i przysiadła obok mnie na wytartej sofce. – Ostatnio martwię się o Tadka. Marnieje w oczach, chudnie, całymi godzinami wpatruje się w okno. Dorasta i coraz bardziej zaczyna się czuć samotny. Myślę, że odrobina ekstrawagancji i świeżego powietrza dobrze mu zrobi. W rozsądnych granicach, rzecz jasna. Tylko jedno, góra dwa kółka spacerkiem wokół ośrodka, dobrze?
Kwadrans później ruszyłem więc w swoją pierwszą misję. Tadek dreptał w tempie niewytrenowanego ślimaka, a do tego utykał na jedną nogę. W przekrzywionej czapce, przedpotopowym wełnianym szaliku i rękawicach z jednym palcem wyglądał naprawdę cudacznie. „Rany, żeby tylko nikt ze znajomych albo, co gorsza, żaden paparazzo mnie z nim nie zobaczył. Ale byłaby wtopa!” – pomyślałem.
Pierwszy spacer okazał się kompletną porażką. Nie mogłem wytrzymać powolnego tempa, w jakim szedł chłopak, zacząłem więc ciągnąć go za łokieć. Tadek od razu spanikował, zaczął wydzierać się wniebogłosy, wymachiwał rękami i lamentował.
– Może rzuciłam pana na zbyt głęboką wodę? – zastanawiała się dyrektorka tydzień później, przy następnym spotkaniu. – Jest pan młody, energiczny, a tu potrzeba cierpliwości i empatii. Myślę, że poszukam panu jakiegoś łatwiejszego pacjenta.
Obruszyłem się wtedy. Co? Mnie niby brakuje empatii?! Przecież przy moich piosenkach największe patałachy zaczynają tańczyć, a przy balladach nawet hardrockowcy leją łzy!
– Dam radę – oświadczyłem hardo i obiecałem sobie, że tak właśnie będzie.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, a już tego pożałowałem. Tadek znowu się wlókł, bez sensu skręcał z chodnika na trawnik, żeby oglądać jakieś krzaczki pozbawione liści, a to znów zamierał w bezruchu wpatrzony w byle gołębia. Zacisnąłem jednak zęby i jakoś wytrwałem. A kiedy po pierwszej godzinie, znudzony i przemarznięty, zacząłem nucić jakąś piosenkę, żeby nie umrzeć z nudów, odniosłem nawet wrażenie, że mój podopieczny leciutko się uśmiechnął.
I tak zleciały dwa miesiące. W środy pędziłem do ośrodka pomocy społecznej na spacery z Tadziem, zwalniałem tempo, patrzyłem w chmurki i ogólnie zachowywałem się jak głupek, a potem wracałem do swojego świata rekinów szołbizu, rockowych koncertów i liczenia kasy, która płynęła, ku mojej radości, coraz szerszym strumieniem.
To spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba
Gdzieś pomiędzy tymi światami była jeszcze rodzina. Moja kochana Ewa, którą kiedyś poznałem, kiedy przyszła po autograf po koncercie, i absolutnie cudowna córeczka. Kochałem tę małą. Nawet po najostrzejszym graniu i jeszcze ostrzejszej balandze – gdy tylko brałem ją na ręce, a ona otaczała mi szyję malutkimi rączkami – miękło mi serce. Miałem wszystko. Podziw fanów, miłość najbliższych i pęczniejące konto w banku.
A do tego zaczynałem nawet lubić te nasze spacery z Tadziem. O dziwo, on chyba też. Łaziliśmy w milczeniu coraz dłużej i coraz dalej. On słuchał mojego podśpiewywania (niestety, denerwował się przy moim singlu o rocku, wolał kawałki z „Kubusia Puchatka”), ja nauczyłem się gapić w chmury, gałązki, pierwsze wiosenne kwiatki i takie tam różne pierdoły. Wciąż jednak śmiertelnie mnie nudziło łażenie wokół budynku ośrodka. Zacząłem więc (w tajemnicy przed personelem) wyciągać chłopaka kawałek dalej. Najpierw do kiosku po papierosy. Potem do kawiarni. Następnie dwa przystanki autobusem, do baru sałatkowego. Aż pewnego dnia wylądowaliśmy na rynku w centrum miasta.
Widziałem, że te wyprawy go niepokoją. Chyba jednak zaczynał mi ufać, bo uczepiony kurczowo mojego ramienia dał się prowadzić dalej i dalej w nieznane. Żeby się za faceta nie wstydzić, kupiłem mu normalną czapkę bejsbolówkę, rękawiczki na pięć palców i zamiast tego kretyńskiego szalika – sportową bluzę z kapturem i napisem „Never stop exploring”. Nic nie powiedział, ale mogę się założyć, że nowe ciuchy mu przypasowały. Jedna z pielęgniarek wyznała mi nawet w sekrecie, że Tadzio spał w czapce i nie pozwolił sobie jej ściągnąć.
Grom z jasnego nieba spadł na mnie na początku kwietnia. Wróciłem do domu wieczorem z próby naszego zespołu, patrzę, a tu Ewa szlocha zwinięta na dywanie w kłębek.
– Co się stało? – postawiłem ją na nogi.
– Nasza Dianka… – chlipnęła i szybkim ruchem przetarła oczy, jeszcze bardziej rozmazując już i tak koszmarnie zmasakrowany makijaż – Ona... ma białaczkę.
Najpierw skamieniałem z wrażenia. Potem sobie przypomniałem: faktycznie, Ewa coś wspominała że Dianka zrobiła się słabiutka, apatyczna, zmęczona. Składałem to jednak na karb przesilenia wiosennego. Dziewczynka wciąż szeptała do mnie „tatusiu”, wciąż tak słodko obejmowała mnie rączkami. Skąd mogłem wiedzieć? Skąd, do licha jasnego, miałem się domyślić, że ona umiera?!
– Niestety – powiedział nam nazajutrz lekarz. – U dzieci choroba ma często bardzo gwałtowny przebieg. Z przykrością muszę przyznać, że w państwa wypadku właśnie tak to wygląda. Powiem szczerze: proszę przygotować się na najgorsze.
Sam nie wiem, czemu w najbliższą środę powlokłem się jak zwykle do ośrodka. Mogłem sobie przecież darować ten spacer z Tadziem, w tej sytuacji byłbym usprawiedliwiony. Może podświadomie chciałem w spokoju pozbierać myśli? A może zawiodło mnie tam przeznaczenie? Tak czy owak, przyjechałem tam spłakany i nieszczęśliwy. Dotarło do mnie, jak ważna jest dla mnie ta mała kruszyna. Jak bardzo ją kocham.
Nawet nie patrząc na Tadzia, odczekałem, aż ktoś mu pomoże wciągnąć buty i kapotę, a potem ruszyłem z nim pod ramię na dwór. Nie uszliśmy jednak nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy poczułem szarpnięcie za rękaw. Zatrzymałem się zaskoczony. Spojrzałem na Tadzia. Stał bez ruchu, uważnie we mnie wpatrzony. E, pewnie mi się zdawało. Uśmiechnąłem się do niego blado i zrobiłem kolejnych parę kroków. Daleko nie uszedłem. Znowu szarpnięcie. I znów uważne, badawcze spojrzenie.
Sława, kariera, kasa? Teraz liczyło się tylko jedno
– No co się gapisz, dzieciaku?! – zdenerwowałem się. – Żyjesz sobie tutaj, bezpieczny za murem, a zwykli ludzie miewają prawdziwe problemy! – wykrzyczałem w złości.
Nie odpowiedział mi, rzecz jasna. Wciąż jednak stał niczym przymurowany i intensywnie się we mnie wpatrywał. Ani myślał ruszyć dalej. Czekał. No i w końcu tak jakoś wyszło – sam nie wiem jak – że opowiedziałem mu o chorobie mojego dziecka.
– I wiesz co? – zapytałem na koniec przez cieknące gęsto łzy. – Oddałbym wszystko. Wszystko w cholerę. Tę całą popularność, listę przebojów, szmal i wywiady za… – przełknąłem ślinę, bo głos mi się załamał. – Za to, żeby Diana była zdrowa.
Ledwo to powiedziałem, gdy stała się rzecz niesłychana. Tadziu mi odpowiedział:
– Pomodlę się za ciebie.
Przez chwilę wpatrywałem się w niego w milczeniu. A potem spytałem:
– Tadek, ty naprawdę się odezwałeś? Czy już mi szajba odbija?
Tym razem nie odezwał się ani słowem. Powoli, w swój nieporadny sposób, odwrócił się i chwiejnym krokiem podreptał z powrotem w stronę budynku.
Następnego dnia jechaliśmy z Dianką do szpitala. Czekało już na nią łóżko i stojak na kroplówki z chemią. Na miejsce dotarliśmy w ponurym milczeniu. Zdecydowaliśmy wcześniej, że to ja zostanę na miejscu z dzieckiem. Przynajmniej przez pierwsze dni. Ewa musiała odpocząć. Wcześniejsze badania i złe wiadomości sprawiły, że stała się wrakiem człowieka.
Rozpoczęliśmy więc z córcią maraton badań, nakłuć i pomiarów. Dużo tego było. Nadspodziewanie dużo. Co więcej, lekarze już po godzinie zaczęli patrzeć na nas podejrzliwie. Pomyślałem nawet, że to zły znak, że wyniki muszą być fatalne. Dwa dni później wezwał mnie ordynator.
– Dziwna sprawa – zaczął, kiedy zamknęły się za mną drzwi gabinetu. – Pańska córka…
Wstrzymałem oddech. Co za moment usłyszę? Że jest bardzo źle? Że za późno nawet na przeszczep szpiku? Dianka wprawdzie, odkąd zamieszkaliśmy w klinice, stała się jakby nieco żywsza, bardziej rumiana, weselsza. Myślałem, że to dzięki witaminom i lekom, jakie tutaj dostała, ale może… Rany, słyszałem kiedyś, że ciężko chorzy ludzie tuż przed śmiercią odzyskują nagle siły. Tylko na moment, tak jak rozbłysk płomienia świecy, na kilka sekundy przed zgaśnięciem.
– Pańska córka ma zupełnie poprawne wyniki – dokończył profesor, a ja przez dłuższą chwilę nie mogłem zrozumieć, co to oznacza. – Inaczej mówiąc, hmm… sprawia wrażenie zupełnie zdrowej.
W pokoju zapadło głuche milczenie. A ja poczułem, jak w głębi serca zaczyna mi wzbierać i pęcznieć maleńka grudka nadziei.
– Oczywiście, jeszcze za wcześnie, żeby się cieszyć – kontynuował ordynator. – Zostawimy was tutaj przez kilka dni na obserwacji. Jeśli jednak nic się nie zmieni, wyjdziecie do domu. I mam nadzieję, że nieprędko, a najlepiej już nigdy więcej się nie zobaczymy.
Kolejne dni spędziłem w stanie pomiędzy upojeniem szczęściem a zwierzęcym strachem. W jednej sekundzie skakałem pod sufit z radości, w następnej ze strachu gryzłem paznokcie. Nie zwróciłem uwagi na telefon od naszego gitarzysty prowadzącego, który informował, że odchodzi z zespołu, ani od menedżera, wieszczącego, że piosenka o rocku spada z top listy szybciej niż kamień zrzucony z mostu. Nic a nic mnie to wszystko nie obchodziło. Liczyła się tylko Dianka, która z każdym dniem stawała się silniejsza i bardziej rozbrykana.
Dwa tygodnie później znów zawitałem do ośrodka. Na drzewach zieleniły się pierwsze liście, ogłuszająco śpiewały ptaki, w powietrzu pachniało wiosną. W domu czekały na mnie Ewa i moja córeczka. Zupełnie zdrowa!
– To już nasze ostatnie spotkanie – powiedziała dyrektorka. – Odbył pan swoją karę.
Najpierw się zdziwiłem. Tak szybko to zleciało? Potem jednak poczułem ukłucie żalu.
– Czy mógłbym mimo to nadal przychodzić do Tadka? – spytałem. – Tak się składa, że mam teraz sporo wolnego czasu. Trasa koncertowa odwołana, zespół się rozpadł…
– Oczywiście! – uśmiechnęła się.
Chwilę później wpadłem do świetlicy, w której czekał Tadek. W pierwszej chwili chciałem go wyściskać, podziękować, przytulić… Wystarczyło jednak, że tylko spojrzałem w jego oczy. Było w nich coś, czego wcześniej tam nie widziałem. Iskierka radości, promyk szczęścia. W jednej chwili pojąłem, że on wiedział. Podałem mu więc tylko bluzę i czapkę, a potem korytarzem poprowadziłem ku eksplodującej na zewnątrz wiośnie.
– Gdzie masz ochotę iść? – spytałem.
Nie odpowiedział, ale założyłbym się, że wzruszył ramionami. I wtedy zrozumiałem. Nieważne gdzie – ważne, że razem.
Czytaj także:
„Ludzie mi współczują, bo choroba dziecka to nieszczęście. Nie narzekam, chociaż zostałam poddana najcięższej próbie”
„Gdy poznaliśmy diagnozę córki, mąż wdał się w romans, by mieć >>otwartą furtkę<<. Faceci myślą tylko o swojej wygodzie”
„Pogodziłam się z tym, że mogę nie dożyć 30 urodzin. Bolało mnie tylko to, że nie dam mężowi upragnionego dziecka”