„Przystojny Beduin chciał kupić mnie za 10 wielbłądów. Mogłam zacząć życie gdzieś indziej, na nowo”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt
Spojrzałam w kierunku mężczyzny w turbanie. Był szczupły, niewysoki, smagły, doświadczony wiatrem, słońcem i pustynią. Nie umiałam określić jego wieku ani stwierdzić, czy mi się podoba. Przyglądał mi się czarnymi oczami.
/ 20.01.2022 06:53
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, contrastwerkstatt

– Gratuluję, moja droga! Sześćdziesiąt lat... piękny wiek. Wtedy dopiero zaczyna się życie! – powiedziała z przekonaniem moja przyjaciółka.

Uściskała mnie serdecznie i wręczyła jakiś prospekt. Przejrzałam strony pełne kolorowych obrazków. Wielbłądy, piaski pustyni, Beduini w turbanach, daktylowce, wszystko bardzo ładne, jak to w prospektach.

– I co? I co? – patrzyła na mnie podekscytowana.

– Z czym? – spytałam ostrożnie.

– Podoba ci się? Ekstra, co? To może być przygoda naszego życia. Tylko się zgódź, proszę, żadnych ale!

– Marysiu, zwolnij, bo nie nadążam. O jakiej przygodzie mówisz?

– O naszej. To mój prezent. Już za tydzień możemy być w Maroko. Trafiła mi się okazja. Oferta „last minute”. Kierownik biura podróży wiedział, że szukam jakiejś egzotycznej wycieczki. No i się udało. Maroko! Wystarczy wziąć paszport, żadnych wiz nie wymagają. Polecimy do Marrakeszu. A stamtąd wyruszymy w głąb pustyni karawaną wielbłądów. No i czego rżysz, niewdzięczna kobieto?

Od śmierci męża rzadko się śmiałam, a szczerze i głośno, tak jak lubił Staszek, w ogóle mi się nie zdarzało. Nie potrafiłam, choć minęły już trzy lata. Ale teraz na samą myśl o mnie na wielbłądzie nie mogłam powstrzymać rozbawienia.

Maria zawsze była szalona. Lubiła szokować fryzurą, strojem, brawurą, coraz młodszymi kochankami. Dzieliła nas przepaść, ale właśnie różnice okazały się najtrwalszym fundamentem naszej przyjaźni. Niemniej teraz przesadziła na całego.

– Ja i Maroko? Daj spokój. Już wolę bombonierkę albo wycieczkę do Suwałk. Tam też jeszcze nie byłam. A Polska, jak mawiał Staszek, jest na tyle pięknym krajem, że nie trzeba szukać wrażeń za granicą.

Maria wyglądała na rozczarowaną.

– Wciąż tkwisz w przeszłości. Staszek był super facetem, nie zaprzeczam, ale nawet on miał wady. Nie lubił się zapuszczać zbyt daleko od domu i zaraził cię tą swoją niechęcią. Cierpiał, gdy wyjeżdżałaś do sanatorium, w którym zresztą się poznałyśmy. A po narodzinach wnuków dąsał się jak zazdrosne dziecko, że poświęcasz im więcej czasu niż jemu.

– Racja... – uśmiechnęłam się z rozrzewnieniem do wspomnień.

– Przestań! – skarciła mnie. – Znowu to robisz. Patrzysz wstecz, zamiast iść do przodu. Nie każę ci zapomnieć o Staszku, ale… na Boga, on umarł i już nie wróci. A ty żyjesz, Alinko. Spójrz w lustro. Wciąż możesz się podobać, znaleźć szczęście...

– Dość! – żachnęłam się. To, co mówiła, brzmiało jak zachęta do zdrady.

– Dobra, jak sobie chcesz – wzruszyła ramionami. – Widzę po minie, że masz mnie dosyć. Daję ci dzień na podjęcie decyzji. Sama nie pojadę. Zwłaszcza że to miał być prezent dla ciebie. Zastanów się i jutro daj mi znać. Bombonierę zawsze zdążę kupić... – zauważyła z ironią.

Wyciągnęła mnie z dołka

Maluchy wcinały tort, aż im się uszy trzęsły. Basia uśmiechała się pobłażliwie. Krzysztof opowiadał o swojej pracy. Słuchałam piąte przez dziesiąte. Rozmowa z Marią nie dawała mi spokoju; atmosfera, w jakiej się rozstałyśmy, tym bardziej. Nie chciałam niezgody między nami.

Gdy świat mi się zawalił, ona przybyła z odsieczą. Siłą ciągnęła mnie na zakupy, zabierała na wycieczki rowerowe. Wymyśliła kurs języka angielskiego. Jakby wiedziała, że siedząc w domu sam na sam z myślami, z wciąż obecnym zapachem mojego męża, jego fajki, wody po goleniu – zwariuję.

Zmarł na zawał tak nagle… Nie zdążyłam się nawet pożegnać. Po trzydziestu czterech wspólnych latach zostałam sama. Syn i synowa próbowali mnie pocieszać, ale gdyby nie wsparcie ze strony Marysi, nie wiem, jak bym sobie poradziła. Jej metoda zwalczania tęsknoty działaniem skutkowała. Powoli odzyskiwałam równowagę. Ale... Maroko? Co odbiło tej szalonej kobiecie?

– Jesteś jakaś dziwna, mamo. Nie słuchasz mnie – zauważył Krzysztof. – Co się stało? Chyba nie przygnębia cię fakt skończenia sześćdziesiątki. Wyglądasz świetnie, kwitnąco wręcz.

– Jasne. Mogłaby mama oczarować niejednego pana – synowa mrugnęła do mnie porozumiewawczo, wywołując rumieniec na mojej twarzy.

„Co je napadło z tymi romansami?” – pomyślałam zażenowana. Dla Staszka mimo upływu lat byłam równie śliczna i warta grzechu jak, wtedy gdy się we mnie zakochał. Powtarzał mi to do znudzenia, a ja nigdy nie miałam dosyć tych zapewnień. Jednak nie mogłam sobie wyobrazić, by ktoś inny dostrzegł we mnie choć cień tego, co on widział. Krzysztof chyba uważał tak samo.

– Baśka! – zburczał żonę. – Mama jest wdową – powiedział z naciskiem na ostatnie słowo. – I bardzo kochała mojego tatę..

Prawda. Więc czemu poczułam dojmujący lęk? Przypominał napad klaustrofobii, jakby i nade mną zatrzasnęło się wieko trumny. Czy o tym mówiła Maria? Tkwiłam w przeszłości. Sama się w niej zamykałam do tego stopnia, że syn uznał mnie za wieczną żałobnicę.

– No i co z tego, że jestem wdową? – zbuntowałam się. – Czy to znaczy, że mam być skazana na siedzenie w domu i czekanie, kiedy raczycie mnie odwiedzić? Mogę wyjechać choćby za tydzień. Do Maroka. Marysia mnie zaprosiła.

– Do... Maroka? Tego w Afryce? Ta kobieta zwariowała do reszty! – oburzył się Krzysztof. – Nie obraź się, mamo, ale ona ma na ciebie zły wpływ – powiedział tonem surowego rodzica.

Kiedy odmieniły się nasze role? Kiedy uznał, że może za mnie decydować? Wciąż pamiętałam, jak sikał w łóżko, płakał po przegranym meczu albo prosił o kilka lekcji tańca, by poderwać dziewczynę. Nie będzie mnie teraz smarkacz pouczał i sprowadzał wyłącznie do roli babci i wdowy.

– Dziękuję, synku. Właśnie podjęłam decyzję: pojadę z Marysią do Maroka. Koniec dyskusji.

Krzysztof nie wiedział, co powiedzieć. Za to Basia uniosła do góry oba kciuki. Naprawdę trafiła mi się fajna synowa. Pierwsze wątpliwości dopadły mnie w samolocie. Marysia natychmiast je rozwiała.

– Nie pytaj o koszty. Stać mnie. To mój prezent dla ciebie, za siedemnaście lat przyjaźni. Poza tym mówiłam ci: okazja, zniżki w liniach lotniczych. Nie zbankrutuję. Grunt, żebyś się dobrze bawiła.

– Zrobię, co w mojej mocy.

Nie sądziłam, że stać mnie jeszcze na takie szaleństwa!

Marysia nie próżnowała. Ledwie zainstalowałyśmy się w całkiem przyzwoitym hoteliku, natychmiast – sobie wiadomymi sposobami – podłączyła nas do wycieczki brytyjskich turystów wybierających się na Saharę. Sahara... Sama nazwa największej pustyni przyprawiła mnie o lekki napad agorafobii. Maria zaś pałała niczym niezmąconym optymizmem.

– Jakoś damy radę. Podziękujesz mi za pomysł z kursem, tłumacząc co trudniejsze słowa. Byłaś lepszą uczennicą. Ja podrywałam lektora.

Rozklekotany autobus nie wzbudzał zaufania. Na jego widok Krzysztof zyskałby kolejny argument, że wyprawa do Maroka to jedna wielka pomyłka. Ale mojego syna tu nie było, a niepozorny pojazd jakimś cudem pokonywał serpentyny górskich pasm Atlasu. Powoli, acz nieustępliwie. Nagle przed naszymi oczami wyrosły egipskie świątynie. Majaki? Już na początku wyprawy?

– Miasteczko Ouarzazate – poinformował nas przewodnik – słynne w całym Maroku i Hollywood. To tutaj nakręcono takie filmy jak „Klejnot Nilu”, „Gladiator” czy „Asterix i Kleopatra”. Fragmenty świątyń, które państwo widzicie, to właśnie resztki dekoracji.

– Ekstra. W filmie wszystko jest możliwe. Może porwie mnie jakiś szejk... – rozmarzyła się Marysia.

– Ouarzazate to także ostatnia wielka oaza na szlaku karawan przemierzających niegdyś Afrykę – kontynuował przewodnik. – Również dzisiaj wyruszają stąd wyprawy. Czasy się zmieniły o tyle, że macie państwo do wyboru wielbłądy albo samochody terenowe z napędem na cztery koła.

Większość Brytyjczyków wybrała dżipy, my znalazłyśmy się w niewielkiej grupce, która zdecydowała się na tradycyjny sposób podróżowania. Marysia się uparła.

– Dżipem przemierzaj sobie Suwalszczyznę. Tutaj idziemy na całość, rozumiesz!

Nie byłam przekonana. Do czasu gdy zachęcona skinieniem Beduina opiekującego się wielbłądami, podeszłam do płowego dromadera. Mężczyzna mówił coś po arabsku; miękki ton jego głosu sugerował, że próbuje uspokoić albo mnie, albo zwierzę.

Urzekły mnie jego przepiękne długie rzęsy i melancholijne spojrzenie. Oczywiście wielbłąda, nie Beduina. Pomyślałam, że to łagodne, długonogie zwierzę nie zrobi mi krzywdy. Podobnie jak jego tajemniczy opiekun.

Wsadzono nas na wierzchowce i ruszyliśmy. Wolno i statecznie. Wielbłądy powiązano, jeden szedł za drugim. Dżipy zaszurały oponami po żwirze i pomknęły w hamadę, skalistą część pustyni. Zostawiły po sobie tylko tuman kurzu.

Miałam wrażenie, że płynę. Wielbłądy poruszały się w swoisty sposób. Kołysały się jak łódki na falach. Przez pierwszą godzinę pokonywałam mdłości, które zniknęły, gdy wpasowałam się w płynny rytm. Moje myśli kołysały się równie leniwie, daleko od domu, wspomnień, tego, co było... Odpoczywały i w monotonii oceanu piasku odnalazły ciekawość. Co kryło się za wydmą? Kolejna wydma. A za nią? Jeszcze wyższa wydma...

– To Erg Chebbi, największy fragment piaszczystej pustyni Maroka! – krzyknęła do mnie Maria.

Nie pytałam, skąd wie; uwierzyłam jej na słowo. Tak wyobrażałam sobie samotność. Jak ogromną pustynię bez końca. Nie spodziewałam się, że prawdziwa Sahara zamiast strachem napełni mnie spokojem i pytaniem: co dalej? Ufałam wierzchowcowi, który niósł mnie na swoim grzebiecie. Ufałam milczącemu beduinowi, który bez wahania odnajdywał drogę pośrodku piaszczystego bezmiaru.

Wydawało mi się, że pokonujemy pustynię w żółwim tempie. Być może. Bez celu? Bynajmniej. Po kolejnej godzinie dotarliśmy do wielkiego na kilkadziesiąt metrów wzgórza. I natknęliśmy się na dżipy, które zakopały się po osie w miękkim podłożu.

Pasażerów zagoniono do łopat. Wydobywali swój środek transportu, sycząc i złorzecząc, bo piasek miał pod koniec dnia temperaturę sześćdziesięciu stopni. Minęliśmy ich z pewnym poczuciem wyższości i wyniosłości. Wielbłądy, te żaglowce pustyni, nie zwykły się zakopywać. Dotarliśmy do oazy pierwsi.

Ledwie słońce zaszło, zrozumiałam, czemu Marysia kazała mi spakować ciuchy jak na zimowy wypad do Zakopanego. Temperatura spadała w błyskawicznym tempie. Opatulona śpiworem wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo.

Żałowałam, że nie ma ze mną Staszka. Albo raczej, że nie zastanę go po powrocie. Brakowało mi nie tyle jego obecności, co możliwości podzielenia się wrażeniami. Nie przepadał za dalekimi podróżami, był domatorem, ale lubił słuchać.

Na pewno spodobałaby mu się anegdota o konfrontacji dżipów z wielbłądami. Już mu o tym nie opowiem. Ani o upalnym dniu kończącym się zimą wraz z zachodem słońca, ani o oazie tętniącej życiem pośrodku jałowej pustyni, ani o szklaneczce „tradycyjnej marokańskiej whisky”...

– Napij się – Maria podała mi filiżankę, ale ja zawahałam się. – Nie możesz odmówić. To ich narodowy napój. Pan własnoręcznie go dla ciebie uwarzył. Uważaj, gorące.

Spojrzałam w kierunku mężczyzny w turbanie. Był szczupły, niewysoki, smagły, doświadczony wiatrem, słońcem i pustynią. Nie umiałam określić jego wieku ani stwierdzić, czy mi się podoba. Przyglądał mi się czarnymi oczami. Ukłoniłam się z wdzięcznością i upiłam mały łyk. Nie wyczułam alkoholu. Uniosłam pytająco brwi.

– To zielona herbata z dodatkiem świeżej mięty. Najlepszy sposób na ugaszenie pragnienia. Nie wiem, czy każdego... – zaśmiała się cicho. – Wpadłaś mu w oko.

– Komu?

– Szejkowi, śliczna. Ma na imię Omar.

W miarę upływających dni wędrówki humor Marysi się pogarszał, dowcip słabł. Tęskniła do wygodnego łóżka i porządnego prysznica. Ja też, ale z drugiej strony chciałam, by ta podróż trwała jak najdłużej. Ładowałam akumulatory na przyszłość. Wreszcie otworzyłam się na to, co będzie.

Niesamowite! Jednak mogę się komuś jeszcze podobać!

U kresu wędrówki czekał na nas brytyjski przewodnik. Tym razem dżipy były szybsze.

– Ponoć widziałyście fatamorganę. Wszyscy wam zazdroszczą.

– Jasne... – mruknęła Maria, zsiadając z wielbłąda. – Odbitego tyłka też?

Omar podszedł do przewodnika i coś mu powiedział. Anglik pokręcił głową. Mężczyzna w turbanie nalegał. Anglik skapitulował.

– On chciałby coś pani powiedzieć, zaproponować… Tylko proszę pamiętać, że to jego słowa, nie moje. On mówi, że kiedyś dałby za panią tysiąc wielbłądów. Teraz gotów jest zapłacić pani opiekunowi dziesięć wielbłądów plus... kozę. Czuję się okropnie.

– Nie… niepotrzebnie – szepnęłam z trudem. Przepona bolała mnie od tłumionego śmiechu. – Zastanawiam się, co by począł Krzysztof ze stadkiem wielbłądów... – wyjąkałam.

– ...i z kozą na dokładkę. Też mi biznes. Ciekawe, czy stać go choć na kurę – podsumowała złośliwie Maria.

Nie wytrzymałam. Usiadłam na piasku i roześmiałam się na cały głos, szczerze, od serca. Po chwili dołączyła do mnie przyjaciółka.

Czytaj także:
„Zrobiłam operacje plastyczne, żeby sprostać wymaganiom męża, a on i tak odszedł do kochanki. Do tego starszej...”
„Umówiłam się na randkę z nieznajomym. W pewnym momencie usłyszałam metaliczny dźwięk. W aucie były noże...”
„Wyjechał, nie odzywał się, a ja zapijałam tęsknotę. Wrócił na klęczkach i to dosłownie, bo z pierścionkiem w dłoni”

Redakcja poleca

REKLAMA