„Przysięgałam na dobre i na złe, więc trwałam przy śmiertelnie chorym mężu. Dzieci wyzywały mnie od wariatek i egoistek”

Kobieta, która trwa przy mężu fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Przysięgałam, a miłość nie kończy się wraz z młodością. Nie kochasz za to, że ktoś wypełnia ci życie i może być potrzebny, a kiedy się zużyje, wyrzucasz go jak stary mebel. Kochasz, bo jest przy tobie od 40 lat, na dobre i złe. Zwłaszcza złe”.
/ 27.04.2022 05:00
Kobieta, która trwa przy mężu fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

– Przykro mi mamo, ale nie dam rady się wyrwać, szef zlecił nam dodatkową pracę. Gdybyś nie była tak uwiązana, mogłabyś do mnie przyjechać. Ilona z przyjemnością by się tobą zaopiekowała, odpoczęłabyś u nas, a tak… – ileż to razy syn zaczynał znany mi już wątek, choć prosiłam, żeby przestał, bo zbyt dobrze wiedziałam ku czemu zmierzała rozmowa.

Wiedziałam, że znowu się ze mną pokłóci, rzuci słuchawką i zamilknie na kilka tygodni obrażony, że śmiem trwać przy ojcu, zamiast porzucić go w jakimś domu opieki i zająć się sobą. Jak zrobiły moje dzieci, syn i córka.

– Mamo, jeśli się boisz, że nie utrzymasz się tylko z jednej emerytury…

– Nie o pieniądze mi chodzi – odpowiadałam coraz bardziej bezsilna. – Mareczku, jestem taka zmęczona…

– Widzisz! Sama to powiedziałaś! Mamo, ja ci pomogę, znajdę dla niego jakieś dobre miejsce.
Syn nigdy nie chciał słyszeć, że to nie ojcem jestem zmęczona, lecz naszymi bezsensownymi rozmowami.

Któregoś razu zapytałam, czy mnie również odda do domu opieki, kiedy zachoruję i z matki stanę się bezużytecznym meblem. Zwykle zmieniał temat, po czym oboje niezręcznie próbowaliśmy się ze sobą pożegnać. Marek obiecywał nas odwiedzić, choć nie wiedział kiedy, bo praca, żona, wyczekane wakacje…

Zwykle odkładałam słuchawkę zła na siebie, że tak ostro go zaatakowałam, ale czasem naprawdę ciężko mi było się opanować. Nie rozumiałam, czemu Marek i młodsza córka Ewelina pałali do mnie taką nienawiścią. Czy naprawdę sądzili, że gdybym pozbyła się męża z domu, byłabym szczęśliwsza?

Przecież przysięgałam, a miłość nie kończy się wraz z młodością. Nie kochasz za to, że ktoś wypełnia ci życie i może być potrzebny, a kiedy się zużyje, wyrzucasz go jak stary mebel. Kochasz, bo jest przy tobie od 40 lat, na dobre i złe. Zwłaszcza złe.

Córka odwróciła się wtedy ode mnie

Moje życie z Eugeniuszem pełne było zakrętów: praca, dzieci, kredyty, żeby je wykształcić, rozterki, kryzysy, wątpliwości, samotność, jakiś flirt, a może nawet romans, chociaż mąż nigdy się do tego nie przyznał, lecz to wszystko jeszcze nie oznacza, że nie byliśmy dla siebie najważniejsi.

Marzyliśmy o spokojnej starości, podróżach i wnukach, niestety, w nasze życie wkradła się choroba.
Pierwsze objawy Alzheimera wzięłam za typowe dla Eugeniusza roztargnienie. Zapominanie miejsc, ulic i przedmiotów już nieco mnie przestraszyło, ale wciąż się łudziłam, że tak bywa w pewnym wieku.

Kupowałam preparaty na pamięć i złościłam się, kiedy nie dawały efektów, bo nie mogłam albo nie chciałam uwierzyć w ich nieskuteczność. Lekarska diagnoza zbiła mnie z tropu, podobnie jak następne etapy choroby. Agresywność przeplatana otępieniem, wyrzucenie z pamięci całego naszego tu i teraz, ucieczka w dzieciństwo, obrzucanie mnie wyzwiskami, by po chwili wszystko zapomnieć.

Zagubienie i nieporadność budząca rozpacz, że ten wspaniały, przystojny kiedyś mężczyzna, dzisiaj zachowuje się jak małe, zdane na mnie dziecko. Widziałam, jak powoli traci władzę nad umysłem i ciałem. Przestawał sam jeść, ubierać się i myć, tracił władzę w nogach, aż wreszcie choroba przykuła go do łóżka.

Teraz leży z pampersami, odżywiany sondą dojelitową, cierpiąc z powodu przykurczy i odleżyn, zdany całkowicie na mnie i pielęgniarkę. Na początku choroby dzieci bardzo nam pomagały, ale z czasem zaczęły się od nas odsuwać.

Jakby coś w nich pękło i opieka nad schorowanym, nierokującym poprawy ojcem, zaczęła z nich wysysać resztki życia. Rozumiałam je, ale mnie także nie było łatwo. Czasami po prostu chciałam się wyżalić, wygadać, a Ewelina i Marek pojmowali to tylko w jeden sposób: że nie umiem albo nie chcę pozbyć się ich taty.

– On by was nie zostawił – mawiałam wtedy zrozpaczona ich oschłością.

– Ale skąd mam brać jeszcze siły na tatę? Nie rozumiesz, jak trudno jest przetrwać na uczelni? Muszę napisać habilitację, a przy dwójce dzieci to wcale nie jest takie łatwe! – denerwowała się córka. – Krzyś stale jest zajęty, ktoś nas przecież musi utrzymać. Nie możesz mieć do mnie pretensji!

– Nie mam, córeczko, nie mam…

Ja naprawdę niczego nie oczekiwałam od mojej córki, oprócz zrozumienia dla mnie i mojej postawy, lecz o to było najtrudniej. Podczas coraz częstszych awantur wyzywała mnie od wariatek i egoistek, aż w końcu któregoś dnia przestała przyjeżdżać.

– Chcę oszczędzić dzieciom takiego widoku – oznajmiła oschle. – Niech zapamiętają dziadka w pełni sił.

„Ale przecież on żyje” – pomyślałam zdruzgotana, bo to mówiła Ewelinka, oczko w głowie mojego męża.

Marek też nie wytrzymywał presji

Robił karierę, niedawno awansował na kierownika, a wróżono mu wyższe stanowisko. Prezes powiedział kiedyś, że widzi w nim swojego następcę. Takiej właśnie przyszłości chcieliśmy dla niego oboje z Eugeniuszem.

Tyle tylko że nie umieliśmy się już tym cieszyć. Mąż zaklęty w swojej chorobie nie rozpoznawał nikogo, ja zbyt byłam wyczerpana psychicznie i fizycznie. I już myślałam, że bezpowrotnie stracę syna, jak to stało się z córką, ale wtedy wszystko się zmieniło pewnego letniego poranka.

O świcie ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Zaspana usłyszałam w słuchawce zapłakaną Kasię, ale musiała minąć dłuższa chwila, nim zrozumiałam, co do mnie mówi.

– Marek uległ wypadkowi mamo. Skoczył do basenu i złamał kręgosłup w dwóch miejscach. Naprawdę nie wiem, jak to się mogło stać… Przecież znamy to miejsce. Od lat przyjeżdżaliśmy do tego kurortu… Mamo, on jest sparaliżowany – załkała synowa, a pode mną ugięły się nogi.

„Czy nie dość nieszczęść spada na nas?” – pomyślałam, ostatkiem sił powstrzymując się od omdlenia.

Marek po kilku operacjach i pierwszej krótkiej rehabilitacji trafił do sanatorium. Pół roku później wrócił do domu na wózku inwalidzkim, bo specjalistom nie udało się go nauczyć chodzić. Odwiedziłam go kilka razy, a potem dzwoniłam tak często, jak tylko chciał ze mną rozmawiać.

Zapewniał, że czuje się dobrze, starał się żartować, ale ja wiedziona matczyną intuicją, słyszałam w jego głosie rozpacz. Gdy pytałam, zbywał mnie lub zmieniał temat. Zaczynał barwnie opowiadać o powrocie do pracy i jakichś inwestycjach, mimo to czułam coraz większy niepokój.

Nie takiej lekcji chciałam dla syna

Pewnego dnia jego smutne „dzień dobry” wywołało u mnie taki strach, że tuż po skończonej rozmowie poprosiłam pielęgniarkę i sąsiadów o opiekę nad mężem, a sama, nie czekając na zaproszenie, pojechałam do syna.

Przeczucie mnie nie myliło. Marek był sam w pustym, niemal ogołoconym z mebli mieszkaniu. Leżał w brudnej pościeli, a wokół niego walały się puste puszki po piwie.

– Synku! – jęknęłam.

– Nie ma Kasi, mamo, odeszła. Nie wytrzymała ze mną… – powiedział Marek, próbując przesiąść się na wózek.

– Zabieram cię do nas. Masz jakieś oszczędności? Weźmiemy taksówkę! – oznajmiłam, pakując jego rzeczy do toreb.

Bronił się, mówił, że i tak mam sporo obowiązków, ale przegrał z moją determinacją. Zabrałam go do domu i otoczyłam opieką. Załatwiłam dodatkową pomoc oraz rehabilitację. Z pomocą prawników wywalczyłam wysokie odszkodowanie dla niego, bo towarzystwo ubezpieczeniowe nie kwapiło się do wypełnienia swoich obowiązków wobec wieloletniego klienta.

Dzięki temu zapewniłam Markowi dodatkową, domową rehabilitację u najlepszego specjalisty w okolicy. Naszej fizykoterapeutce udało się to, czego nie dokonali w sanatoriach – postawiła Marka na nogi. I dała coś jeszcze: przywróciła mu wiarę w bezinteresowną miłość.

Od trzech lat Marek i Jowita mieszkają razem

Pobudowali się niedaleko naszego domu, bo Jowita od razu zastrzegła, że nie zostawi teściów samych. Dzielna dziewczyna dzieli swój czas między pracę, nas i męża, a wkrótce będzie musiała go znaleźć także dla maleństwa…

Nie boję się starości, bo nigdy się jej nie bałam. Boli mnie, że mój mąż tak cierpi, lecz jednocześnie szczęście Marka cieszy mnie i daje siłę. On sam już nie kłóci się ze mną, nie prawi morałów, nie proponuje domu opieki, bo na własnej skórze poczuł, jak to jest, gdy ktoś zostawia cię na pastwę losu.

Nie oceniam Kasi. Miała prawo się poddać, zrezygnować, zwątpić. Być może jej uczucie było za słabe, żeby wytrzymać przeciwności losu. Być może pomyliła jej się miłość z zauroczeniem. Ale jestem jej wdzięczna, że odeszła, bo dała Markowi szansę na szczęście. Na silne, sprawdzone uczucie, które przetrwa niejedną burzę.

– Byłem głupcem – powiedział któregoś dnia mój syn. – Wydawało mi się, że jestem nieśmiertelny, i że zawsze będę młody i bogaty. A los zakpił ze mnie… Ale wiesz co, mamo? Dobrze się stało, bo inaczej nigdy nie dowiedziałbym się, ile warta jest moja pozycja, małżeństwo, ile są warci moi znajomi. Teraz wreszcie rozumiem, mamo, jak silna więź łączy cię z tatą, i cieszę się, że ja także znam smak takiego uczucia. Bo małżeństwo zawiera się na dobre i złe, a zwłaszcza na złe…

Czytaj także:
„Stroniłam od biurowych romansów, ale przy Kamilu nie mogłam się opanować. Połączyła nas winda pełna gorących pocałunków”
„Mąż nienawidził babskich zakupów, a ja wciąż ciągałam go po galeriach. W końcu miał dość i postanowił dać mi nauczkę”
„Chciałam by na mój widok zbierał szczękę z podłogi i wbiłam się w za ciasną sukienkę. Sama zaczęłam ten festiwal żenady”

Redakcja poleca

REKLAMA