„Przyjaciółka wykrzyczała mi, że to wstyd wychodzić za mąż w tych czasach. Zgorzkniała stara panna, jak jej mamusia”

Przyjaciółka traktowała mnie jak śmiecia fot. Adobe Stock, New Africa
„– Małżeństwo to przeżytek, anachronizm – orzekła ciocia – działało, póki kobiety były niesamodzielne, bezradne jak dzieci we mgle. Dla współczesnej kobiety to jednak nic dobrego. Co by nie było, zawsze oznacza podporządkowanie. W takiej kulturze żyjemy”.
/ 08.01.2023 14:30
Przyjaciółka traktowała mnie jak śmiecia fot. Adobe Stock, New Africa

Zostałyśmy skazane na przyjaźń od samego urodzenia. Przyjaźniły się nasze mamy i nasi ojcowie, wszyscy należeli do wielkiej zgranej paczki spędzającej wspólnie wolne chwile. W paczce były również inne dzieciaki, w różnym wieku, ale więź między mną i Julką była szczególna.

Nasze mamy razem chodziły do szkoły

Zadawały szyku, mówiąc po portugalsku, podróżowały po Europie, wymieniały się iberoamerykańskimi powieściami, oczywiście w oryginale, różnymi pomysłami na życie, ciuchami i butami, a czasem nawet – podobno – chłopakami. W końcu w tym samym mniej więcej czasie wyszły za mąż za dwóch dobrych kolegów i niemal równocześnie pojawiłyśmy się z Julką na tym świecie. Różnica wieku między nami nie wynosi nawet pół roku. Czemu się dziwić, że zawsze byłyśmy trochę jak siostry. Nawet imiona dostałyśmy podobne: Julia i Maja. Julka i Majka… Spośród dwóch przyjaciółek moja mama, Nina, zawsze była tą delikatniejszą, mniej odważną, mniej radykalną, bardziej stonowaną i liczącą się z tym, „co ludzie powiedzą”. Co innego ciocia Danka, która zresztą nie pozwalała mówić mi do siebie „ciociu”. Jednak uparcie ją tak nazywałam, bo budziła we mnie nabożny wręcz podziw. Ona śmiała się i pokrzykiwała: „nie jestem twoją ciocią, nie jestem niczyją ciocią! Mam na imię Danka”. Nosiła się trochę po hipisowsku: zwiewne kwieciste sukienki, długie rozpuszczone włosy, kolorowe koraliki na szyi, przegubach, kostkach. Wyglądała jak wróżka z bajki.

Swoją córeczkę za to ubierała od stóp do głów w czerń, było to wyzwanie rzucone wszechobecnej dziecięcej modzie na róż. Małej Julce ładnie było w czarnym, podziwiałam jej platynowe włosy związane w gruby koński ogon albo upięte w kok na czubku głowy, cerę białą jak bibułka i jasnobłękitne oczy – wszystko to pięknie kontrastowało z niby żałobnym ubiorem, który na małej dziewczynce ani trochę nie wyglądał żałobnie. Jula z kolei zazdrościła mi sukienek i płaszczyków lilaróż, czułam to w jej spojrzeniach, tak jak zazdrościła mi kolekcji lalek Barbie. Niemniej starała się tego nie okazywać, przeciwnie, wyszydzała mój zły gust. Szybko nauczyła się od matki stawiać na oryginalność. Być inną. „Nie przynależeć do stada krów”. Zawsze czułam się trochę niepewnie, gdy przyjaciółka powtarzała za swoją mamą te pogardliwe słowa. Oczywiście nie brałam ich do siebie, nie czułam się ani trochę krową. A jednak… Bezkompromisowość jakoś obie je wywyższała – i matkę, i córkę.

Zawsze trochę nad nami panowały

Danka nad Niną, Julka nad Majką. Danka pierwsza niż moja mama znalazła dobrze płatną pracę, zamieniła przezroczyste kiecki na sztywne garsonki, a stanąwszy na nogi finansowo, postanowiła się rozwieść. Miałyśmy z Julą po osiem lat, gdy usłyszałam tę pamiętną rozmowę.

Małżeństwo to przeżytek, anachronizm – orzekła ciocia – działało, póki kobiety były niesamodzielne, bezradne jak dzieci we mgle. Dla współczesnej kobiety to jednak grób. Mogiła. Co by nie było, zawsze oznacza podporządkowanie. Czyli żywcem pogrzebanie. Do niczego dobrego prowadzić nie może. W takiej kulturze żyjemy.

– Nie czuję, że się muszę Piotrowi podporządkowywać. Nie jestem wcale „żywcem pogrzebana”.

Mama jak zwykle wypowiadała swoje kwestie cichym, spokojnym głosem. W jej sposobie mówienia było coś, co sugerowało wieczną niepewność, zupełnie na odwrót niż w tonie głosu ciotki wszystkowiedzącej. Siedziałyśmy z Julą na dywanie i składałyśmy coś, co było samodzielnie wykonaną wersją puzzli. Po prostu nalepionym na tekturę i pociętym na drobne kawałki obrazkiem z gazety. Nasza ulubiona zabawa. Byłyśmy bardzo zaabsorbowane, ale słowa obu kobiet wpadały nam w ucho bezbłędnie. Nie uroniłyśmy ani jednego.

– Oczywiście, że czujesz, ale nawet o tym nie wiesz. Dowiedziałabyś się, gdybyś tylko sobie na to pozwoliła, gdybyś to poczucie do siebie dopuściła.

– Ale po co? Po co komplikować proste sprawy?

– Jak to: po co? Żeby żyć w zgodzie z sobą samym. Człowiek nie tylko powinien, ale ma wręcz obowiązek w ten sposób żyć. W zgodzie z sobą samym! – powtórzyła uroczyście, dobitnie, głośno i wyraźnie.

Sens jej słów siedzi mi w głowie do dzisiaj. Nawet jeśli użyła innych, nawet jeśli te autentyczne zatarły się w pamięci. Różnie potem bywało. Ciotka wiązała się z mężczyznami równie chętnie, co nie na długo. Żaden z jej romansów nie mógł doprowadzić do „uzależnienia” którejś ze stron, więc nawet jeśli wszystko grało, i tak musiało się skończyć. Julka najpierw stała się zakładniczką w wojnie między rodzicami, następnie niczym mebel wędrowała między ich domami. Jej ojciec, wujek Marek, założył nową rodzinę z jedną z koleżanek z „paczki” i spłodził jeszcze troje dzieci. Ciocia Danka przestała spędzać z nami wakacje, ale dlaczego nowa rodzina męża tak jej przeszkadzała, skoro to ona go porzuciła? Zabierała córkę na lato ze sobą, nad czym ubolewałam, za to w jesienno-zimowym sezonie zawsze było ich u nas pełno. Ciotka wpadała niemal o każdej porze dnia czy nocy, czyniąc wielkie zamieszanie. Dużo mówiła, dużo się śmiała, czasem płakała, zwierzała się mamie po cichu. Przynosiła fajne prezenty.

Kochałam ją

Często zostawiała nam Julkę na noc albo na cały weekend. Obie były jak domowniczki, ale Julka rzecz jasna – bardziej. Moja jedyna „siostra”. Z anielskiego dziecka o pergaminowej skórze i długich jasnych włosach wyrosła dziewczyna duża, silna, pełna. Trochę na złość matce, którą to wściekało, ale też jako wyzwanie rzucone całemu światu, sama strzygła się maszynką króciutko przy głowie, niemal na łyso. Wciąż nosiła się na czarno, ale też zawsze w spodniach, bez wyjątku. Nie potrzebowała żadnych „ozdobników”. Nigdy się nie malowała. Gardziła nie tylko modą, makijażem, biżuterią, ale nawet torebką lub innymi niż sportowe butami. W poglądach radykalna jak matka, bezlitośnie wyśmiewała mizdrzące się koleżanki, ich próżność i głupotę, która, jak twierdziła, w ogóle zalewa świat wielką falą. Otaczają nas już nie stada krów, to jest po prostu ocean bezmyślności i wszelkiej tandety. Mnie też niejeden raz się od niej dostało – za pomalowane paznokcie na równi z idiotyczną zdaniem Julii lekturą albo fascynacją jakimś „debilnym” serialem. Mojej mamie zarzucała, że zrobiła się „mieszczką”. Uważała ją za „nazbyt pospolitą”, co mnie bolało, ale taka już była Jula. Nie cofała się przed ocenianiem nikogo.

Julka, niestety, tak samo jak jej mama, nie tolerowała facetów. A ja chciałam się zakochać, wyjść za mąż, nie widziałam w tym niczego ograniczającego. Kiedy powiedziałam jej, że po kilku miesiącach znajomości mój pierwszy chłopak Paweł pokazał mi pierścionek, była w szoku.

– Żartujesz sobie? W tych czasach? Jeszcze rozumiem, że twoja matka wyszła za mąż, dawniej może i kobieta naprawdę musiała mieć odwagę, żeby nie płynąć z prądem...

Uraziła mnie ta uwaga, zwłaszcza, że dotąd Julka nigdy nie powiedziała niczego negatywnego o mojej mamie. Papugowała wszystkie przekonania po swojej, ale nigdy nie przekraczała granicy. Aż do teraz.

– Moja matka nie płynęła z żadnym prądem. Wyszła za mąż, bo chciała. I ja zrobię to samo. Nikt mnie do niczego nie zmusza.

– Ty nawet nie rozumiesz, że zmusza! Społeczeństwo! Presja! Nie musisz tego robić, zwariowałaś? To wstyd dla myślącej kobiety!

– Wiesz co... Nigdy nie chciałam tego mówić, bo wierzyłam, że każdy podejmuje swoje decyzje i jest za nie odpowiedzialny. Dlatego jeśli chcesz przez całe życie być zgorzkniałą, nieszczęśliwą starą panną, jak twoja matka, to proszę bardzo!

Nie wierzyłam, że wypowiedziałam te słowa, ale miałam wrażenie, że Julka przekroczyła granicę, obrażając moją mamę. Opanowała mnie wściekłość, której wcześniej nie zaznałam. Wszystkie moje ciepłe uczucia do przyjaciółki, całe nasze wspólne życie i wspomnienia nagle ze mnie wyparowały. 

Julka wytrzeszczyła na mnie oczy, zapowietrzyła się i... wyszła. Nie była w stanie nic odpowiedzieć. Wyszła i więcej jej nie widziałam. Czy ją zraniłam? Czy ona wiedziała, że rani mnie. Nie wiem i chyba się nie dowiem. Czasem może lepiej pomyśleć dwa razy, zanim się coś powie...

Czytaj także:
„Przyjaciółka zaczęła się umawiać z moim byłym. Chciałam ją ostrzec, ale nie chciała mnie słuchać, więc niech cierpi!”
„Wiedziałam, że przyjaciółka wyleci z pracy i zrobiłam coś strasznego. Przeze mnie Beatka miesiącami żyła w nędzy”
„Przyjaciółka wprosiła się i zrobiła z mojego mieszkania hotel. Nie miała dla mnie czasu, bo uganiała się za facetami”

Redakcja poleca

REKLAMA