Poranki chłodne, południa wciąż ciepłe oraz mroźne noce, czyli jednym słowem, prawdziwa jesień – mówi pani Róża, układając fioletowe marcinki w glinianym dzbanku. – Mija kolejny rok, a w przyrodzie nic się nie zmienia: dzień jest po nocy, zima będzie po jesieni, a po wielkiej burzy niebo pomaluje kolorowa tęcza na znak, że nadchodzi spokój. Ta równowaga natury jest pocieszająca, nie uważa pani?
– Ale i w przyrodzie zdarzają się niespodzianki – oponuję. – Co i rusz media donoszą o wielkich kataklizmach, których albo nikt nie przewidział, albo nie docenił. Ziemia się albo trzęsie, albo topi, albo płonie. Mnie to w żaden sposób nie pociesza, niestety.
– Nie o tym mówię – uśmiecha się pani Róża.
– A o czym?
– A o tym, że w naturze jest jednak coś niezmiennego, a w ludzkim świecie wszystko drga, wiruje, przechodzi z jednego w drugie. To sprawia, że dziś jest tak, a jutro inaczej, i jak śpiewała pewna pani, wszystko się może zdarzyć…
– Coś w tym jest – odpowiadam. – Niedawno się dowiedziałam, że do pewnego sądu w mieście wojewódzkim wpłynął pozew rozwodowy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, bo jak pani wie, ludzie się rozwodzą na potęgę, gdyby nie fakt, że małżonka-powódka miała lat osiemdziesiąt cztery, a jej pozwany małżonek dziewięćdziesiąt jeden, i że niedawno obchodzili sześćdziesiątą piątą, czyli żelazną rocznicę ślubu. I co pani na to, pani Różo?
– Ano, ja na to powiem, że oto mamy doskonałą ilustrację mojej tezy o zmienności rzeczy ludzkich. Mogłoby się wydawać, że żelazo jest nie do skruszenia, ale jednak w tym przypadku najpewniej przeżarła je rdza codzienności. Swoją drogą, niezwykli małżonkowie musieli mieć dobre zdrowie, skoro im się chciało przechodzić przez taki stres. A dzieci mieli?
– Dzieci, wnuki, prawnuki i praprawnuki… wszyscy podobno próbowali im przemówić do rozumu, ale oni byli twardzi. Nie wiadomo, ile czasu jeszcze nam zostało – tłumaczyła starsza pani – dlatego chcę choć na trochę spróbować innego życia. Mam dosyć tej nudy!
– Nudy? – pani Róża wydaje się bardziej rozbawiona, niż zdziwiona. – A to fajna babcia! Już mi się podoba.
Wiosnę i lato spędza w Polsce, a jesień i zimę tam, gdzie zawsze świeci słońce Trochę znam panią Różę, dlatego nie jestem zaskoczona. Wiem, że ona też należy do kobiet, które niezależnie od wieku nie lubią monotonii i szarości, i choć na pozór prowadzi życie całkiem zwyczajne, drzemie w niej dusza wędrownego ptaka, zawsze gotowego do lotu.
Podziwiam je wszystkie
– Pani też by gdzieś poleciała? – pytam.
– Samotnie, czy w jakimś kluczu?
– Samotnie bym się bała, bo to już nie ten wiek, ale gdyby się przytrafiło odpowiednie towarzystwo, kto wie? Znam taką babkę, która po przejściu na emeryturę znalazła ciekawy sposób na życie: wiosnę i lato spędza w kraju, a jesień i zimę tam, gdzie ciepło i zawsze świeci słońce. Pani sobie nawet nie wyobraża, jak ja jej zazdroszczę!
– Po co zazdrościć? Po prostu trzeba się przyłączyć.
– Akurat do niej niekoniecznie, bo ona już ma towarzysza swych podróży. Ale pomysł można by skopiować. Kto wie?
– A skąd kasa, pani Różo? Takie wojaże muszą kosztować.
– Mniej, niżby się pani spodziewała. Wszystko zależy od organizacji, wyobraźni i potrzeb, bo jedni potrzebują pełnej michy, a inni tylko paru ziarenek. Są kondory i mysikróliki, prawda? – pyta retorycznie pani Róża, a ja szukam w pamięci znajomych podobnych do obu wymienionych ptaków. Jakby czytając w moich myślach, pani Róża ciągnie dalej:
– Wie pani, ja myślę, że w każdej kobiecie jest coś ptasiego: skrzydła, długie albo krótkie szyje, sposób poruszania się, głos i tak dalej.
– No – przerywam trochę złośliwie – niektóre mają ptasi rozum i co najgorsze, tych jest coraz więcej.
– Prawda – pani Róża wzdycha głęboko. – I to się zdarza, ale ja chcę zwrócić pani uwagę na coś, co jest prawie w każdej z nas, tylko rozmaicie ukształtowane i do czego innego przydatne. Chodzi mi o skrzydła: wielkie, małe, ukryte, połamane, słabe jak u kury i prawie anielskie. Przyzna pani, że warto o tym pogadać.
– Przyznaję, ale od razu dodam, że według mnie kobiety, mimo posiadania skrzydeł, są blisko ziemi. Czasami istotnie pofruną albo choćby podskoczą, jednak natychmiast ciągnie je w dół jakiś znajomy ciężar: dzieci, rodzina, kredyt do spłacenia, remont, opieka nad starymi rodzicami i tak dalej… Gdyby nawet była jak diomedea exulans, czyli wędrowny albatros, którego rozpiętość skrzydeł dochodzi do trzystu siedemdziesięciu centymetrów, nie da rady! I, choćby miała naturę bociana albo innych migrujących ptaków spędzających swe życie między Europą a Afryką, też się w końcu zmęczy i odpuści. Dojdzie do wniosku, że kurnik jest najlepszy; wprawdzie duszny, ciasny i niezbyt ładnie w nim pachnie, ale jak się nie ma co się lubi…
– …To się lubi, co się ma – kończy pani Róża. – Dlatego tak mi imponują te, o których czasami się mówi „wariatki”, ale ja je podziwiam. I tę rozwodzącą się w późnej zimie swego życia, zmęczonej nudą i pragnącej choćby króciutkiego, ale jednak lotu, i tę podróżującą po świecie za pieniądze, które odłożyła na taki cel, sprzedając duże mieszkanie i kupując sobie skromną kawalerkę. Teraz żyje oszczędnie, nie wydaje na bzdury, sprawdza tanie połączenia, hotele, wyszukuje w necie inne formy noclegów, wybiera te kraje, gdzie życie jest tanie i gdzie spokojnie wystarczy jej to, co ma – pewny ekwipunek, no i faceta sprawdzonego w różnych okolicznościach. W jej przypadku nawet najdalsza eskapada nie jest bardziej ryzykowna niż przejazd środkami komunikacji miejskiej w godzinach szczytu. To od niej mam przepis na pyszną sałatkę owocową, którą zaraz zacznę robić, mając nadzieję, że i pani będzie smakowała. Jest lekka, zdrowa, sycąca i naprawdę smaczna… Zaczynamy?
Poleciała za bocianem?
Pani Róża przygotowuje składniki na sałatkę: jest ananas, dwie pomarańcze, trzy mandarynki, duży grejpfrut, trzy brzoskwinie, dojrzały granat, trzy kiwi i cytryna.
– Składniki może pani dobierać dowolnie, ja czasami dodaję banany, ale mogą być takie owoce, które się najbardziej lubi – mówi pani Róża. – Cała reszta jest banalnie prosta: trzeba owoce starannie umyć, obrać i pokroić na równe kawałki, delikatnie wymieszać, skropić paroma kroplami cytryny, dodać parę listków mięty i już… Aha, jeśli ktoś lubi, to sałatce świetnie robi ociupinka wanilii albo kokosa. Ma wówczas niepowtarzalny zapach. Widzi pani, zaraz będzie gotowa, tylko musi chwilę postać w lodówce, żeby się smaki połączyły w jedną, egzotyczną całość. Prościzna, prawda?
– Owszem. I faktycznie przypomina kolorowe, gorące, słodkie lato. Szczególnie te granaty o rubinowej barwie, cudo!
– Więc widzi pani, że aby osiągnąć niezwykły rezultat, wcale nie trzeba się specjalnie starać. Ciut fantazji, parę deko dobrych składników i już.
– Żeby faktycznie zawsze było tak prosto – wzdycham. – Ale, pani Różo, świat nie jest taki prosty jak przygotowanie tej sałatki. Czasami są produkty, są chęci, jest pomysł i nawet dobrzy kucharze, a jedzenie trzeba wyrzucić, bo aż wykręca, takie gorzkie i kwaśne.
– No cóż, bywa i tak – przytakuje pani Róża. – Nie zawsze i nie wszystkie odloty i powroty bywają udane. Ma pani rację, a żeby to potwierdzić, opowiem o pewnej mojej znajomej, która także zapragnęła oderwać się od ziemi i poszybować nad chmurami. Akurat zbliżała się dwudziesta rocznica jej ślubu, zwana bardzo słusznie porcelanową, bo akurat ta właśnie jest szczególnie krucha i podatna na stłuczenie, więc zbliżała się ta rocznica i ona zrozumiała, że ma dosyć swego uporządkowanego życia i że pragnie odmiany. Odbyła swoje lęgi, wysiedziała jajka, jak troskliwa bocianica wychowała młode i zaczęły się jej śnić tereny na południe od Sahary, gdzie powinna przezimować. To oczywiście przenośnia, bo jej prawdziwą Saharą było miasteczko pod Zamościem, gdzie czekał pewien „bocian” poznany w necie i zapewniał ją o swej szalonej, namiętnej miłości.
– Poleciała do niego? Niemożliwe!
– Proszę pani, niemożliwe to jest zobaczyć własny nos bez lusterka – mówi pani Róża. – Cała reszta bywa możliwa i prawdopodobna, więc ta znajoma spakowała walizki, do męża napisała esemesa, żeby jej nie szukał, bo ona dopiero teraz wie, co znaczy miłość, i poleciała pod ten Zamość szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
– Coś podejrzewam, pani Różo, że ta historia nie ma szczęśliwego zakończenia – mówię.
– Słusznie pani podejrzewa. Okazało się, że w hotelu, zamiast stęsknionego kochanka, czekała jego żona w towarzystwie swojej matki i dwóch sióstr. Nie muszę chyba mówić, jak „serdecznie” przyjęły rywalkę. Biedaczka ledwo uszła z życiem, a wszystko dlatego, że internetowe romanse są łatwe do wyśledzenia i ukarania, wystarczy się włamać na konto zdradzieckiego małżonka i po musztardzie!
– Wróciła do domu?
Lubię kobiety odważne i szalone
– Tak, ale po jakimś czasie. Musiała wykurować siniaki i zadrapania, które świadczyły o tym, że rozgniewana żona tak łatwo się nie podda. Na szczęście przyjaciółka przysłała jej kasę, bo by nie miała za co opłacić pobytu w tym hotelu. Kiedy wreszcie uznała, ze już może się pokazać ludziom, wyjechała, co zabawne w ogóle nie poznając w realu swej internetowej przygody.
– Może też leczył siniaki i zadrapania?
– Bardzo prawdopodobne, ale co pani chce? Dostać się w ręce czterech rozjuszonych kobiet, w dodatku niestarych i dobrze odżywionych, to jest dopiero hardkor!
– W sumie biedni, niespełnieni kochankowie. Trochę mi ich żal.
– Mnie też, ale cóż robić? Między legowiskiem a zimowiskiem zdarzają się trudne i niebezpieczne momenty. Nie wszystkie ptaki wracają, niestety…
– Ale ta pani znajoma wróciła.
– Tak, tylko już nie zastała swego gniazda w takim stanie, w jakim je zostawiła, bo małżonek zmienił zamki i nie chciał jej wpuścić do domu. Podobno znalazł sobie inną, a może już ją miał wcześniej, tylko skorzystał z okazji? Nie wiadomo. Na razie mieszkają osobno i czekają, aż czas zabliźni rany, a taki zabieg trwa długo i nie zawsze się udaje, więc nie wiadomo, co z nimi dalej będzie.
– Tą znajomą też pani podziwia? – pytam.
– A wie pani, że tak. Mimo wszystko. Lubię kobiety odważne i szalone, takie, które ryzykują, przegrywają, potem się podnoszą i budują wszystko od nowa. Lubię, kiedy się nie boją ruszyć w drogę… Ale, my tu gadu gadu, a sałatka owocowa czeka. Zapraszam i smacznego!
Czytaj także:
„Ojciec zawsze był zimny i obcy, a na starość jest jeszcze męczący. Ale i tak może na mnie liczyć, w końcu od tego są dzieci”
„Córka chce otworzyć swój biznes, ale kredyt muszę wziąć ja. Nie ma mowy, nie założę sobie na starość pętli na szyję”
„Zrezygnowałam z macierzyństwa, bo mąż nie chciał dzieci. Na starość zostałam sama, a on zrobił sobie bobasa z jakąś siksą”