„Przeze mnie straciła rodzinę i dziwaczała w leśnej chacie. Gdy poznała prawdę, musiałam przed nią uciekać”

smutna kobieta siedzi na kanapie fot. Getty Images, Westend61
„To była letnia przygoda, niezobowiązujący romans, który on przedłużył ponad miarę, bo zakochał się we mnie niewspółmiernie wobec moich własnych uczuć. Przyjechał do Warszawy, porzucił rodzinę. Zwariował”.
/ 28.09.2023 15:15
smutna kobieta siedzi na kanapie fot. Getty Images, Westend61

Przyjechałam do tej wsi, żeby odpocząć, nie po to, by rozpamiętywać swoje dawne błędy. Na mojej drodze stanął ktoś obcy, który wydał mi się dziwnie bliski.

Pojechałam tam odpocząć

Szłam, prowadząc rower, po ruinach niewielkiej starej tamy, jakich wiele jeszcze pozostało na rzece z czasów, gdy płynęła w N. Woda sięgała mi do kolan, stanowiło to problem o tyle, że betonowe płyty obrosły glonami i ślizgałam się po nich tak, że każdy krok zdawał się nowym wyzwaniem.

Nie tyle ja prowadziłam rower, co on mnie. Trzymałam się go kurczowo.
No ładnie, za chwilę wyłożę się na tych cholernych kamieniach i to na oczach damulki w leżaku rozłożonym pod parasolem… Skupiłam się. W końcu jakimś cudem dotarłam do brzegu, uratowawszy honor, zdrowie i najnowszy model smartfona.

– Brawo, jest pani naprawdę dzielna. Wyjątkowa. Czapki z głów.

Uniosła rondko swojej własnej, płóciennej. Połowę twarzy przysłaniały jej wielkie pomarańczowe okulary, usta pomalowane szminką w identycznym kolorze rozchyliły się w serdecznym uśmiechu. „Dzielna”, „wyjątkowa”, jak na mój wiek oczywiście, pewnie nie powiedziałaby tego, gdybym była młodsza i sprawna w sposób bardziej oczywisty. Mniejsza o to, pomyślałam, i odwzajemniłam uśmiech.

– Należy się pani nagroda. Już nie wspomnę o tej karkołomnej przeprawie, ale że się jeszcze komuś chce w taki upał jeździć na rowerze! Na samą myśl oblewają mnie poty. Muszę się nawodnić i pani też to proponuję.

Z torby izotermicznej wyciągnęła dwie puszki. Piwo pomieszane z sokiem, odgadłam natychmiast, ostatnio pijałam takie.

– Dziękuję, ale muszę jeszcze zrobić parę kilometrów.

– To słabiutkie jest bardzo, proszę się poczęstować, ochłodzi się pani.

– Właściwie to bardzo chętnie – z niewiadomego dla mnie samej powodu nagle zmieniłam zdanie.

– Super! Mam na imię Kasia.

– Ja Alicja.

Przyjęłam jej zaproszenie

Przysiadłszy na trawie, z rozkoszą sączyłam zimną zawartość puszki. Mówić mi się nie chciało, czułam rozlewające się po całym ciele zmęczenie i bezwład. Moja nowa znajoma była wystarczająco elokwentna, by nie zapanowało między nami krępujące milczenie. Potakiwałam jej grzecznie albo też przywoływałam zdumione spojrzenie, względnie minę pełną oburzenia. Tak minął kwadrans.

– A może mnie pani odwiedzi? Mieszkam… – tu rzuciła nazwę jednej z pobliskich wsi, właśnie przez nią dopiero co przejechałam

– …w jedynym drewnianym domu, nie da się go przeoczyć. Proszę wpaść, bardzo proszę. Zobaczy pani, jak się urządziłam. Kupiłam ten dom osiem lat temu, wcześniej mieszkałam w mieście – dodała.

– Nie obiecuję, bo…

– Nie żądam obietnicy, tylko wizyty. Będę czekała.

Co szkodzi zakolegować się z tubylcem, pomyślałam, jeśli da się tak w ogóle powiedzieć, bo każdy z tutejszych ludzi jest mniej lub bardziej świeży na tej słabo zaludnionej ziemi skrywającej tyle pasjonujących historii, pełnej widm z przeszłości.

– Dobrze – zgodziłam się. – Może jutro? Niebawem wyjeżdżam…

– Świetnie! Jutro późnym popołudniem, pracuję w spożywczym sklepie i wracam koło czwartej. Jestem do pani dyspozycji.

– Na pewno nie będę przeszkadzać?

– Ależ skąd, przecież to ja panią zapraszam.

Bez trudu odnalazłam wyróżniającą się wśród budynków z czerwonej cegły drewnianą chatę. Mało tu takich.

– Mieszka pani sama?

Nie było to najelegantsze pytanie, jak na początek, ale jakoś mi się wypsnęło.

– Tak. Kupiłam ten dom po rozwodzie, tylko na taki skromny starczyło, malutki, ale jak dla mnie wystarczający. Wcześniej mieszkałam w Z., to tylko trzydzieści kilometrów stąd, wie pani? Ale i tak mój były nigdy w życiu nie zamieszkałby na wsi, nawet tak bliskiej miasta. Ja czuję się tu wspaniale, więc chociaż taka korzyść z naszego rozstania. Ostatnio uratowałam kaczkę, pielęgnowałam ją kilka miesięcy. A w zeszłym roku bociana. Wiosną znalazłam takie zabiedzone pisklę ze złamanym skrzydełkiem. Na wolność wypuściłam zdrowego pięknego ptaka. Co za radość!

– Mimo wszystko w mieście samotnym łatwiej… – odezwałam się.

Przecież coś o tym wiedziałam. O samotności i opuszczeniu.

– Wcale nie. W mieście ludzie są anonimowi, a tutaj wszyscy się znają, spotykają w sklepie, nawzajem odwiedzają, obdarowują pieczonym przez siebie chlebem. Połowa i tak przyjeżdża tylko na lato albo w weekendy, to taka trochę letniskowa wieś się zrobiła dzięki rzece i tym lasom dokoła. Zawsze jest z kim pogadać, jak nie z miejscowym, to z letnikiem. Nie narzekam. Dużo lepiej urządziłam się po rozwodzie niż na przykład moja świętej pamięci mama.

Umilkła. Zajęła się parzeniem kawy, przygotowaniem filiżanek, talerzyków. Obserwowałam ją spod oka. Wiek – chyba w okolicach czterdziestki. Uroda przeciętna, parę kilogramów za dużo, parę włosów za mało, ale w sumie niebrzydka dziewczyna, na pewno inteligentna i widać, że wrażliwa. Niech mówi, co chce, ale szkoda jej na samotne życie w samym środku wielkiego nigdzie.

I o co chodzi z tą mamą? Nie miałam pewności, czy wypada drążyć temat, ale wydał mi się ciekawy. O czymś w końcu musiałyśmy rozmawiać. Nad rzeką, w ramach kompletnej przypadkowości, było łatwiej. Tutaj sytuacja się zmieniła i chyba obie czułyśmy skrępowanie. Odważyłam się.

– A co po rozwodzie zrobiła mama?

– Wyjdziemy na taras?

– Oczywiście, pogoda taka piękna i kwiatów tyle u pani.

– To moje hobby. Od wczesnej wiosny – jedne przekwitają, wychodzą drugie, bez przerwy. Na początku nie miałam o tym pojęcia, wszystkiego musiałam się nauczyć. To przedziwne, jak człowiek się zmienia, gdy obcuje na co dzień choćby z takim skrawkiem ziemi, obserwuje jej sprawcze siły…

Mówiła, mówiła, mówiła. Po to, by uciec od tematu matki? Zrobiło mi się głupio i do końca wizyty podtrzymywałam ją w tej bezładnej paplaninie. Pożartowałyśmy, atmosfera się rozluźniła. Przeszłyśmy na „ty”. Miałam wrażenie, że jest jej dobrze w moim towarzystwie, ale to ona narzuciła warunki naszego obcowania. Niech będzie.

– Odwiedzisz mnie jeszcze, Alicjo? Jeszcze przecież nie wyjeżdżasz?

– Mam pokój wynajęty do pojutrza, ale być może przedłużę wakacje. Moja gospodyni mnie do tego namawia, jestem jej jedyną turystką tego lata. A ono i tak się zaraz skończy.

– Tak… Ja akurat się cieszę, jestem jesienią i kocham jesień. O ile pogoda dopisuje, rzecz jasna. Nie ma na świecie nic piękniejszego, niż złote i purpurowe liście w słonecznym blasku, na tle niebieskiego nieba. A tutaj tyle drzew.

Była podobna do kogoś znajomego

Faktycznie, jest kobietą w typie jesieni, myślałam, wracając. Te rudozłote włosy, może i farbowane, ale co z tego, skoro tak pasują do karnacji, te jasnobrązowe ciepłe oczy – czy one mi kogo nie przypominają? – to umiłowanie ciepłych barw. Nawet dzisiaj miała na sobie sukienkę w wielkie, żółtopomarańczowe kwiaty, która dodawała jej zwiewności i subtelności. Ale to coś więcej – analizowałam dalej.

Roztacza wokół siebie jakąś łatwo wyczuwalną, mimo jej pozornie radosnego usposobienia, mgiełkę melancholii, spowija ją ona niczym jesienne mgły pola. Nawet gdy się śmieje, serdecznie ubawiona, wciąż jednak jest trochę smutna. Czy to związane jest z jej przeżyciami? A może z tajemnicą mamy?

Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach. Jaki dramat krył się za rozwodem matki? Alkoholizm? Inna choroba? Gdyby żyła, miałaby pewnie trochę więcej lat niż ja, zależy, w jakim wieku urodziła córkę. Ach, jakże chciałam się dowiedzieć, co też się stało z mamą Kasi. Ciekawość wprost mnie zżerała.

Na pożegnanie wymieniłyśmy się numerami telefonów i ciekawa byłam, czy Kasia rzeczywiście się odezwie. Zadzwoniła jeszcze tego samego wieczoru.

– Już tęsknię. Nie wiem, co w tobie jest, Alicjo, że tak się natychmiast do ciebie przywiązałam – wyznała.

„Figura straconej matki”  – pomyślałam.

Ale i ja o tobie myślę, odkąd tylko opuściłam twój śliczny domek.

– To się dobrze składa. Wpadniesz jutro? Jutro mam wolne, upiekę ciasto ze śliwkami.

– Nie jestem w stanie odmówić.

– To do zobaczenia.

– Pa, mała.

Coś mi mówiło, że „mała” ma ochotę na chwilę zwierzeń. Aż zadrżałam z ekscytacji. To trochę jakbym miała przed sobą powieść z frapującą okładką i przeczytała właśnie w notce redakcyjnej zapowiedź „fascynującego dramatu psychologicznego”.

Następnego dnia pogoda się zepsuła. Prognozy zapowiadały „zimny front przemieszczający się z zachodu w głąb kraju”, miałam nadzieję, że przemieści się szybko, a tymczasem temperatura dramatycznie spadła, wiatr wzmagał się i po południu zamienił w prawdziwą wichurę.

Pedałowałam z trudem. Bałam się też, że spadnie mi na głowę gałąź któregoś z potężnych dębów, których tu pełno. Dotarłam do Kasi wykończona.

– Mój Boże, ledwo żyjesz – powitała mnie, ale sama nie wyglądała lepiej.

Zrezygnowała z makijażu i bardzo ją to odmieniło, uczyniło jej twarz wyblakłą, pozbawioną wyrazu. Również strój można było określić jako niedbały czy wręcz niechlujny – stare nieforemne dżinsy, szarobura, sprana bluza. Zawsze tak się nosi, gdy nie pracuje?

– Sorry, Alicjo, ale jestem dzisiaj bardzo nie w sosie. To ta pogoda chyba. Z wiekiem meteopatia ponoć się pogłębia. Strach się bać, co mnie czeka w przyszłości.

– Z mojego doświadczenia wynika, że to się chyba zatrzymuje na jakimś etapie, dalej nie idzie.

Uśmiechnęła się blado, bez przekonania.

– Placek upiekłam, jak obiecałam, ale muszę przyznać, że strasznie mi się nie chciało.

– Nie trzeba było.

– No właśnie, chyba nie… Bo jestem coraz grubsza. Sama nie wiem, od czego tyję, na co dzień prawie nie jem. Podobno to po menopauzie tyje się „od powietrza”, czy wiesz coś na ten temat? O, przepraszam, idiotka ze mnie, nie powinnam wypominać ci wieku, tak niedelikatnie. Czasami jak coś palnę, długo jeszcze się wstydzę.

Chciała powiedzieć coś o matce

Z wolna się rozkręcała. Całe szczęście. Ale wciąż jeszcze była nieswoja, na ile po dwóch krótkich spotkaniach mogłam to właściwie ocenić. W pewnym momencie zamyśliła się, a potem szepnęła.

– Mama też nienawidziła takiej pogody. Szalała wtedy, miotała się jak ranny ptak, przerażona trzepotała skrzydłami. W pogodne dni jakoś to wszystko znosiła, ale z nastaniem ołowianych chmur nieodmiennie rozpoczynał się dramat. Czarny dramat.

Nie wiedziałam – pytać o coś czy nic nie mówić. Na wszelki wypadek milczałam.

– Prawda jest taka, że terroryzowała mnie tymi swoimi depresyjnymi nastrojami. Nigdy nie wiedziałam, w jakim stanie się obudzi, co nas czeka, bałam się każdego poranka, popołudnia, wieczoru. Byłam jakby „współchora”. Wiesz, tak jak się mówi o współuzależnieniu.

Milczałam dalej.

– Nienawidziłam widoku tych jej wszystkich lekarstw, walały się wszędzie – na uspokojenie, na spanie, na obudzenie, na sranie – podniosła głos histerycznie – i miałam rację, że nienawidziłam. W ostateczności ją zabiły.

Cisza po tych słowach stała się złowroga, ciężka jak grobowy kamień.

– Ale przecież nie można obwiniać noża o to, że zabił człowieka. Nie leki ją wykończyły, sama postanowiła umrzeć. Podjęła świadomą decyzję. Alicja – pomyśl, umrzeć z powodu faceta? Z powodu nieszczęśliwej miłości? Czy tak można, powiedz, mając dziecko, ułożone życie, może nie tak, jak by się chciało, ale zawsze – dom, pracę, zawodowe sukcesy. Na cholerę w ogóle był jej ten chłop głupi, co głowę wiesz na co zamienił!

Oddychała ciężko, jakby z trudem, ale jej przez chwilę płonące oczy znów zaczęły przygasać. Powoli uspokajała się

– Zresztą, co to ciebie może obchodzić – odezwała się po długiej chwili – jeszcze jedna nudna kiczowata historia miłosna.

– Obchodzi mnie – odpowiedziałam zachrypłym głosem, który ledwo mi wyszedł z gardła; ja też miałam problem z oddychaniem.

– Nienawidzę swojego ojca – powiedziała zimno i już bez emocji – miał taką wspaniałą żonę, piękną, mądrą, wykształconą. Moja mama była psychologiem, wiesz? Pracowała z dziećmi „po przejściach”, w takim specjalnym sanatorium. Ha, ha – a sama nie poradziła sobie z własnymi przejściami. Co za ironia losu! Ten dupek niczego w życiu nigdy nie osiągnął, do pięt mamie nie dorósł, ale zostawił ją, nas i dom. Zdaje się, że szybko go kopnęła ta stołeczna suka. Głupi faceci, kastrowałabym każdego, gdy tylko spełni obowiązek wobec gatunku. Na co zresztą ów gatunek podtrzymywać? Nie warto. Niech go szlag trafi!

Nie byłam w stanie dłużej z nią siedzieć. Najchętniej natychmiast bym wyszła i nigdy nie wróciła, wykasowała z telefonu jej numer, a z pamięci jej twarz, te jej smutne oczy, i tę okropną, wstrząsającą przemowę. Czekałam jednak, bo wpadła w słowotok i kolejną histerię. Czułam się jak więzień szalonej osoby. Złorzeczyła, klęła i co jakiś czas wyjawiała mi kolejne fragmenty rodzinnego dramatu. Odnajdywałam się w nim bez trudu.

Dosyć tego. Co ta smarkula wie o życiu? Co daje jej prawo ferowania wyroków? Tak nie wolno. Nie była w skórze swojej matki ani swojego ojca, ani „tej trzeciej”. Nie siedziała we wnętrzu ich relacji. Guzik wie. Sama swojego małżeństwa utrzymać nie umiała, wszystko jedno z jakiego powodu. Niech się nie mądrzy. Nie rzuca obelg. Wstałam wreszcie zdecydowanie i zaczęłam się żegnać.

– Przepraszam cię, Alicjo – zaczęła. – Beznadziejna jestem, po co ja ci to wszystko opowiedziałam? Naprawdę żałuję. Posiedź jeszcze, błagam cię, nie będziemy więcej o tym rozmawiać. Przyrzekam.

– Jesteś zmęczona, Kasiu, bardzo rozdrażniona. Wypij jakieś ziółka, na pewno coś masz, uspokój się. Jutro będzie lepiej, zobaczysz. Uszy do góry.

– Taaaak. Masz rację, Alu, masz rację… Chodź, odprowadzę cię.

Puzzle wskoczyły na swoje miejsce

Stanęłyśmy w przedpokoju, który był właściwie częścią jednej wielkiej izby.
Poprzednim razem, gdy panował jeszcze upał, weszłam do domu i wyszłam z niego przez taras, od strony ogrodu. Teraz podeszłam do lustra, by sięgnąć po wiszącą na wieszaku kurteczkę. Na półce pod lustrem dostrzegłam dużą fotografię w złotej ramce.

– Mama?

– Tak – Kasia pokiwała głową. – Pozostała na zawsze piękna i młoda, nie dożyła nawet czterdziestki. Wkrótce będę miała tyle lat co ona, gdy umarła.

Niesamowite. Podniosłam ramkę. Popatrzyła na mnie twarz, którą przez mgłę pamiętałam. Tak. Moje najgorsze przeczucia właśnie się potwierdzały.
Ile to było lat temu? Nawet dobrze nie pamiętam. Dla mnie jej mąż nie znaczył nigdy zbyt wiele.

To była letnia przygoda, niezobowiązujący romans, który on przedłużył ponad miarę, bo zakochał się we mnie niewspółmiernie wobec moich własnych uczuć. Przyjechał do Warszawy, porzucił rodzinę. Zwariował. Nie tak miało się stać, ale się stało. Widziałam ją ledwie parę razy, z daleka, mało o niej wiedziałam, bo nigdy zbyt wiele nie mówił o swojej rodzinie. Nie sądziłam, że skończyła aż tak tragicznie, myślałam, że się pozbierała.

Z Jurkiem nie mam kontaktu od lat, właściwie zapomniałam o nim. Ostatnio sama zostałam porzucona, po latach, boleśnie to przeżyłam. Odkupiłam stare grzechy. Przyjechałam tu ponownie podleczyć nerwy, dobre sobie! Na tę ziemię, gdzie oni niegdyś mieszkali, gdzie go poznałam, ale przecież nawet raz o nich nie pomyślałam. Tak byli mi już dalecy, tak obojętni.

– Elżbieta – szepnęłam bezwiednie. – Miała na imię Elżbieta, prawda?

Popatrzyła z nagłą czujnością.

– Skąd wiesz?

– Wiem – chrząknęłam.

Zdaje się, że moja twarz zdradziła jej wszystko. I to, że znowu nie mogłam złapać tchu.

– Ty, ty, ty… , ty wywłoko, ty suko, ty dziwko! – krzyknęła, zakrztusiła się i oniemiała na chwilę; tylko na chwilę.

– A ja ciebie w moim domu, pod własnym dachem przyjmuję, zwierzam ci się, żalę, szukam pomocy i… i ciastem częstuję! Cholera! Poczekaj no tylko…!

Zaczęłam mocować się z zamkiem, nie wiedziałam, jak go otworzyć, odwróciłam głowę szukając jej, a wtedy… Pierwszy kawałek placka ze śliwkami wylądował na mojej twarzy, a po chwili kolejny, i jeszcze kolejny, w końcu wcale go nie jadłyśmy. Teraz ja szamotałam się jak przerażony ptak w klatce, odgarniając z oczu, z nosa lepkie, śliskie śliwki. Co za idiotyczna karykatura, co za groteska – przeszło mi przez myśl. Wreszcie jakimś cudem uwolniłam zamek i wypadłam na dwór.

Długo jeszcze goniły mnie jej ordynarne przekleństwa. Nie przedłużyłam pobytu, po ciężkiej bezsennej nocy, następnego dnia, pośpiesznie wróciłam do domu. Zimny front wraz ze mną też doszedł. Siedzę przykryta ciepłym kocem, ale i tak wciąż się trzęsę. Zimno jest we mnie w środku, głęboko.

Wiem, że powinnam tam wrócić. Obrzucenie obelgami i plackiem nie wyrównało rachunków, nie wyrównało krzywd. Boję się Kasi, ale boję się też o Kasię. Boję się też, że to zimno nigdy przenigdy nie ustąpi, nie wylezie ze mnie, nie opuści mnie – jeśli zostanę w domu. Jestem jej coś winna, jestem też winna jej matce.

Nie tak miało się stać, ale tak się stało. 

Czytaj także:
„Odeszłam od męża i wyszłam za faceta zmarłej przyjaciółki. Dzieci wylały na mnie pomyje, mimo że ich ojciec mnie zdradzał”
„Nie dość, że żona ode mnie odeszła, to jeszcze do mojego rozlazłego asystenta. To upokorzenie zabolało mnie najbardziej”
„Narzeczony był moją kulą u nogi i ciągnął mnie na dno. Odeszłam do wspierającego kochanka, a tego gbura kopnęłam w tyłek”

Redakcja poleca

REKLAMA