„Przez głupotę moje życie zawisło na włosku. Dałam się zwabić obcemu facetowi, ale anioł stróż nade mną czuwał”

Przerażona kobieta fot. Adobe Stock, Innovated Captures
„Chciałam się wysunąć z jego ramion, ale nie dałam rady. Zanim się zorientowałam, otworzył drzwi i zaczął siłą wpychać mnie do samochodu. Już nie był taki miły i uprzejmy. Zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę”.
/ 10.03.2023 16:30
Przerażona kobieta fot. Adobe Stock, Innovated Captures

Wiem, że są na świecie ludzie mający dar odmieniania losu tych, którzy znaleźli się na życiowym zakręcie. Kiedyś spotkałam kogoś takiego. Miałam wtedy niespełna szesnaście lat, siedziałam na dworcu w Szczecinie i czekałam na kogoś, kto wyciągnie do mnie pomocną dłoń.

Trzy dni wcześniej uciekłam z domu dziecka prowadzonego przez siostry zakonne. Trafiłam tam, gdy byłam w pierwszej klasie podstawówki, po śmierci jedynej osoby, której na mnie zależało – babci. Gdy mnie zabierali ze szkoły, nikt nic nie wyjaśnił, nie powiedział, dokąd jedziemy. A ja nie pytałam. Bo i po co? Miałam co prawda tylko siedem lat, ale rozumiałam, że jak babci już nie ma na tym świecie, to już nie wrócę do domu. Bo moja mama wyjechała daleko i nie wiadomo nawet, czy pamięta o moim istnieniu. A ojciec? Nawet go nie znałam.

U zakonnic obowiązywała surowa dyscyplina. O szóstej pobudka. Ścielenie łóżek. Mycie, ubieranie się. Potem msza, śniadanie, wyjście do szkoły, powrót, obiad, znowu nabożeństwo, nauka, sprzątanie, pacierz przy łóżku, sen. I tak dzień w dzień, bez żadnych odstępstw. Początkowo poddawałam się temu rygorowi. Myślałam, że tak musi być. Ale im byłam starsza, tym mocniej narastały we mnie złość i żal. Nie rozumiałam, dlaczego inne dzieci mają normalne życie, rodziców, dlaczego mogą wychodzić do miasta, spotykać się z koleżankami, psocić, bawić się, a ja nie. Ja muszę się tylko modlić i być grzeczna. Czyżby Bóg wcale mnie nie kochał, nie był tak dobry i miłosierny, jak mi powtarzano każdego dnia? Czyżby mnie za coś karał? Tylko za co? Przecież nie zrobiłam nikomu nic złego!

Któregoś razu zapytałam o to jedną z zakonnic. Oczywiście nie spotkałam się ze zrozumieniem. Zaciągnęła mnie do kaplicy i powiedziała, że mam uklęknąć i prosić Boga o wybaczenie, bo nie doceniam tego, co mam. Klęknęłam, udawałam, że się modlę, ale wcale nie przepraszałam i nie dziękowałam. Bo niby za co miałabym być wdzięczna Bogu? Za to, że zgotował mi taki marny los?

Jeździłam bez celu trzy dni

Od tamtego czasu zaczęłam się buntować. Obraziłam się na Boga, zakonnice i cały świat. Nie przychodziłam na msze i modlitwy, opuściłam się w nauce, po szkole nie wracałam od razu do domu dziecka, tylko szłam gdzieś w miasto. Za każde takie przewinienie byłam surowo karana, ale to tylko potęgowało mój bunt. Coraz częściej myślałam o ucieczce.

Któregoś poranka zamiast do szkoły skręciłam na stację kolejową. Wsiadłam w pierwszy pociąg, który się zatrzymał. Nie miałam pojęcia, dokąd jedzie, ale się tym nie przejmowałam. Uważałam, że wszędzie mi będzie lepiej niż tu. Przesiadając się z jednego pociągu do drugiego, podróżowałam przez trzy dni. W końcu znalazłam się w Szczecinie. Usiadłam na dworcowej ławce i zastanawiałam się, co dalej. Moja sytuacja nie wyglądała, delikatnie mówiąc, za wesoło.

Byłam zziębnięta, zmęczona, bez grosza przy duszy i tak głodna, że aż bolał mnie brzuch. Uciekając z domu dziecka, zabrałam trochę chleba ze śniadania, ale zostały po nim tylko nędzne okruchy. Na dodatek nikt mi nie chciał pomóc. Zaczepiałam ludzi, prosiłam o drobny datek lub coś do zjedzenia. Ale wszyscy przechodzili obojętnie lub opędzali się ode mnie jak od natrętnej muchy.

Jedna kobieta zwyzywała mnie nawet od najgorszych. Nie rozumiałam dlaczego. Przecież nie robiłam nic złego, tylko grzecznie prosiłam. Dlaczego więc nie okazali mi serca, traktowali jak kogoś gorszego? W pewnym momencie zrobiło mi się tak smutno, że aż się rozpłakałam.

– Dlaczego płaczesz? Ktoś zrobił ci krzywdę? Potrzebujesz pomocy? – usłyszałam nagle. Podniosłam głowę. Nade mną stał elegancki mężczyzna w średnim wieku. Wyglądał na zatroskanego.

– Taaak. Może mi pan dać parę złotych? Albo kupić chociaż bułkę? – zapytałam nieśmiało.

– Mogę, pewnie, że mogę… Tylko czy na pewno chcesz dłużej siedzieć na tym dworcu? Tu jest tak zimno i nieprzyjemnie. Chodź ze mną. Mam przytulne mieszkanie. Najesz się, ogrzejesz i od razu poczujesz się lepiej – uśmiechnął się. 

Obietnica pełnego żołądka i ciepłego mieszkanka brzmiała bardzo zachęcająco, więc bez zastanowienia wstałam i ruszyłam za nim na parking. Gdy jednak znalazłam się przy samochodzie, w głowie zapaliło mi się światełko alarmowe.

Przecież nic nie wiedziałam o tym mężczyźnie!

– Jest pan bardzo miły, ale chyba jednak wrócę na dworzec…

– Nie wygłupiaj się, przecież chcę ci tylko pomóc – podszedł i złapał mnie za ramiona. Trzymał mocno, bardzo mocno. Ogarnął mnie strach.

– Wiem, ale naprawdę już muszę iść… – powiedziałam.

Chciałam się wysunąć z jego ramion, ale nie dałam rady. Zanim się zorientowałam, otworzył drzwi i zaczął siłą wpychać mnie do samochodu. Już nie był taki miły i uprzejmy. Zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę.

Próbowałam się wyrwać, krzyczałam, ale moje wołanie tonęło w miejskim zgiełku. I kiedy wydawało się, że nie ma już dla mnie ratunku, stało się coś niespodziewanego. Za mężczyzną jak spod ziemi wyrosła nagle drobna, starsza kobieta. Zamachnęła się i zaczęła okładać go po głowie torebką.

– Puść natychmiast tę dziewczynę, bo pożałujesz! – krzyknęła.

Mężczyzna rozluźnił uścisk

Nie bardzo chyba wiedział, co ma robić – dalej wpychać mnie do auta czy bronić się przed staruszką. Wykorzystałam okazję, wyrwałam się i uciekłam na bezpieczną odległość. Mój „dobroczyńca” na szczęście nie próbował mnie gonić. Zamiast tego wskoczył za kierownicę i odjechał z piskiem opon. Gdy zniknął za zakrętem, podeszłam do starszej kobiety i podziękowałam za ocalenie. Przyglądała mi się z uwagą przez chwilę.

– Miałam zamiar zadzwonić na policję i opowiedzieć o tym, co tu się stało. Ale coś mi się wydaje, że nie masz w tej chwili ochoty na spotkanie z mundurowymi
– odezwała się w końcu.

– Nie… Trzy dni temu uciekłam z domu dziecka, pewnie mnie szukają… – zająknęłam się.

– W takim razie zapraszam cię do siebie. Mieszkam tu zaraz, za rogiem. Zjemy coś, porozmawiamy, a potem zastanowimy się, co dalej – uśmiechnęła się i zanim zdążyłam coś odpowiedzieć, ruszyła przed siebie. Dzwonek alarmowy w mojej głowie tym razem milczał jak zaklęty, więc poczłapałam za nią. Kilka minut później wchodziłyśmy do niewielkiej kawalerki na drugim piętrze.

Też będzie mi prawiła morały?

Spędziłam u pani Teresy dwa dni. Chyba najszczęśliwsze w moim dotychczasowym życiu. Choć była samotna i na pierwszy rzut oka widać było, że ledwie wiąże koniec z końcem, podzieliła się ze mną jedzeniem, otoczyła opieką, a przede wszystkim wysłuchała. Długo szlochałam wtulona w jej ramię. Opowiedziałam jej o całym swoim marnym życiu. Samotności, rygorze w domu dziecka, wreszcie żalu do Pana Boga.

– Widzi pani, nawet dziś mnie opuścił. Na dworcu było mnóstwo ludzi. Nikt do mnie nie podszedł, nikt na mnie nie spojrzał. Tylko ten parszywy gad – chlipałam.

– Wybacz, moja droga, ale chyba jesteś niesprawiedliwa dla naszego Stwórcy
– powiedziała spokojnie pani Teresa.

– O matko, pani też mnie zamierza besztać i zmuszać do przeprosin na klęczkach? Myślałam, że jest pani inna…

– Nic podobnego. Po prostu myślę, że Bóg jednak przy tobie był. Przecież wyszłaś z opresji cała i zdrowa. Choć niewiele brakowało.

– No tak, ale to wszystko dzięki pani, a nie Bogu – upierałam się.

– No nie wiem… Nigdy wcześniej nie wracałam do domu koło dworca. Za dużo tu ludzi, za duży tłok. A dzisiejszego poranka coś w środku kazało mi zmienić trasę. Jak się okazało, nie bez powodu.

– Myśli pani, że Bóg maczał w tym palce? – spytałam.

– A ty nie?

– No, może i tak. Tylko dlaczego przypomniał sobie o mnie tak późno? Dlaczego wcześniej mi nie pomógł?

– Nie narzekaj, moja droga, nie narzekaj. Bóg cię kocha i nad tobą czuwa. Uwierz w to. Ale pamiętaj też, że nie załatwi wszystkiego za ciebie. Jeśli marzysz o dobrym życiu, musisz o nie zawalczyć.

– To co mam zrobić?

– Na początek zgłoś się na policję. Nie możesz przecież wiecznie uciekać. Oczywiście nie chcę cię do niczego zmuszać, ale moim zdaniem tak będzie najlepiej – powiedziała ciepło.

Zawalczę o swoją przyszłość!

Bardzo się tego bałam, ale postanowiłam jej posłuchać. Ufałam jej. Czułam,
że jej na mnie zależy, że przejmuje się moim losem.

– Dobrze, zgłoszę się. Ale pod warunkiem, że pójdzie pani ze mną.

– Pójdę, pewnie, że pójdę. I zadbam o to, żebyś już nigdy nie czuła się samotna – uśmiechnęła się.

Pani Tereska rzeczywiście odprowadziła mnie na policję. Stała obok, gdy wsadzano mnie do radiowozu i odwożono do pogotowia opiekuńczego, siedziała pod salą rozpraw, gdy sąd rodzinny decydował o mojej przyszłości. Od kogoś z opieki społecznej dowiedziałam się, że poruszyła niebo i ziemię, bym nie wróciła do starego domu dziecka, tylko została w Szczecinie.

Mówiła, że czuje się za mnie odpowiedzialna, że chce mnie odwiedzać, wspierać. Musiała być bardzo przekonująca, bo urzędnicy ulegli jej prośbom. A ja? Gdy usłyszałam, że zamieszkam w placówce kilka przecznic od jej domu, skakałam z radości jak wariatka. 

Dużo później pani Tereska wyznała mi, że w tym samym czasie ona też rozmawiała z Bogiem. Dziękowała mu za to, że spotkała mnie na swojej drodze, bo tamtego dnia poczuła się komuś wreszcie potrzebna. Jej samotne, smutne życie znowu nabrało barw.

Przez następne lata dzielnie walczyłam o swoją wymarzoną przyszłość. Oczywiście przy wsparciu pani Tereski, a właściwie cioci Tereski. Pokochałam tę kobietę całym sercem, a i ona chyba pokochała mnie. Gdy mieszkałam jeszcze w domu dziecka, odwiedzała mnie i zabierała na weekendy.

Dwa lata później ciężko zachorowała

Motywowała, zachęcała do nauki, pocieszała, gdy coś mi nie wychodziło. Była przy mnie, gdy kończyłam liceum, wprowadzałam się do maleńkiego mieszkanka, które przyznało mi miasto, szłam na studia i odbierałam dyplom. Siedziała w pierwszej ławce, gdy wychodziłam za mąż, i czekała przed porodówką, gdy na świat przyszła moja córeczka. Tak się cieszyła z jej narodzin.

Okazało się, że to nowotwór. Nieoperacyjny. Zostawiłam dziecko pod opieką męża i trwałam przy jej łóżku do ostatnich chwil. Płakałam, błagałam, żeby mnie nie opuszczała. Choć bardzo cierpiała, pożegnała się z tym światem z uśmiechem. Ostatnie, co od niej usłyszałam, to że odchodzi spokojna, bo wie, że nie musi się już o mnie martwić. Wreszcie mam to, o czym tyle lat marzyłam – szczęśliwą rodzinę.

Od śmierci cioci Tereski minęło już kilkanaście lat, ale ta cudowna kobieta ciągle jest obecna w moim sercu. Dzielę się z nią w myślach wszystkimi radościami i smutkami. Modlę się za nią gorąco i codziennie dziękuję Bogu za to, że tamtego zimnego dnia dawno temu kazał jej wracać do domu koło dworca…

Czytaj także:
„Kochanka narzeczonego oznajmiła mi, że jest z nim w ciąży i spotykają się od lat. Uratował mnie przystojny sąsiad”
„Byłam pewna, że ta randka nie ma szans się udać. Uratowała mnie... babcia i jej złote rady”
„Marzyłem o tym, że poznam miłość życia, ratując ją z opresji. Tymczasem stało się odwrotnie - to ona uratowała mnie”

Redakcja poleca

REKLAMA