„Przez rosnące raty kredytu, ledwo wiążę koniec z końcem. Nie stać mnie na dziecko, a mam 35 lat i mój zegar biologiczny tyka”

kobieta, która ma kredyt fot. Adobe Stock, KMPZZZ
„Mieliśmy wszystko wyliczone co do złotówki. Żyliśmy od pierwszego do pierwszego. Potem było tylko gorzej. Stopy, a co za tym idzie raty rosły praktycznie co miesiąc. Dziś płacimy już prawie dwa razy tyle co na początku, a co gorsza większość z tego stanowią odsetki”.
/ 04.03.2023 13:15
kobieta, która ma kredyt fot. Adobe Stock, KMPZZZ

Gdy dziewięć lat temu wyszłam za Artura, byłam najszczęśliwszą kobietą pod słońcem. Oboje młodzi, ambitni, świat stał przed nami otworem. Mieliśmy tyle planów! Jednym z nich było oczywiście potomstwo, ale najpierw chcieliśmy się ustatkować, kupić mieszkanie, auto. Oboje skończyliśmy studia w Warszawie i tam też zostaliśmy. W naszej miejscowości szanse na znalezienie pracy graniczyły z cudem.

W Warszawie dość szybko dostaliśmy pracę. Dobrze płatną, jak nam się wtedy wydawało. Z czasem Artur awansował, co pozwoliło nam już rok po ślubie wziąć kredyt mieszkaniowy. Mieliśmy dość tułania się po wynajmowanych norach. Mieszkanie było śliczne, nowe budownictwo, ochrona, parking podziemny. 

W banku przekonano nas, że korzystniej wziąć raty ze zmiennym oprocentowaniem, bo wówczas co miesiąc będziemy płacić mniej. Poza tym stałe raty i tak byłyby tylko na 5 lat... I tak zadłużyliśmy się na ponad trzysta tysięcy złotych. Nie ukrywam, że się bałam, ale nie mieliśmy innego wyjścia.

– Zamiast płacić za wynajem obcemu, będziemy spłacać raty kredytu na własny kąt – tłumaczył mi Artur podekscytowany.

Rata wzrosła prawie dwukrotnie

Gdy się urządziliśmy, byliśmy z siebie dumni. Zwłaszcza że poradziliśmy sobie bez pomocy rodziców. Za każdym awansem szła podwyżka, która pozwalała nam odetchnąć. Oczywiście o szaleństwach nie było mowy, ale wtedy mogliśmy sobie jeszcze pozwolić na krótkie wakacje czy zmianę samochodu.

Problemy zaczęły się rok po wzięciu kredytu – zaczęła się inflacja i podnoszenie stóp procentowych, więc nagle wyszło na to, że musimy płacić większe raty, co znacznie nadszarpnęło nasz budżet. Mieliśmy wszystko wyliczone co do złotówki. Żyliśmy od pierwszego do pierwszego. Potem było tylko gorzej. Stopy, a co za tym idzie raty rosły praktycznie co miesiąc. Dziś płacimy już prawie dwa razy tyle co na początku, a co gorsza większość z tego stanowią odsetki!

Nasze życie musieliśmy całkiem podporządkować bankowi. Zrobiło się ciężko. Chcieliśmy obniżyć nasze wydatki do minimum, lecz przecież czasem trzeba się z kimś spotkać, gdzieś wyjść… Dziś ludzie nie spotykają się tak jak kiedyś, przy herbacie.

Nasi znajomi wychodzą do ekskluzywnych knajp i restauracji, a na wakacje jeżdżą do Grecji, Tunezji. My już od dawna nie mamy na to pieniędzy. Przez te parę lat dorobiliśmy się sporej paczki znajomych. Niestety, ostatnio usilnie ich unikamy, bo zwyczajnie nie stać nas na utrzymywanie kontaktów… A kiedyś? Tak jak oni jeździliśmy na zagraniczne wycieczki latem, a zimą obowiązkowo na narty na Słowację. W sumie to czasem musieliśmy udawać kogoś, kim wcale nie byliśmy, żeby nie narobić sobie wstydu wśród znajomych. Nie mogliśmy pokazać, że odstajemy.

Gorzka prawda jest taka, że choć mamy stały adres w stolicy i rodzice nam nic nie musieli dokładać, to i tak mieszkanie będzie nasze za jakieś trzydzieści lat. Jeżeli… uda nam się je spłacić.

Przyszłość widzę w ciemnych barwach

Jesteśmy młodzi, ale zamiast żyć pełnią życia – żyjemy „pod kreskę”. Czasami to już głowa mnie boli od tych ciągłych wyliczeń, na co starczy w tym miesiącu, a na co nie. Ostatnio musieliśmy sprzedać samochód, bo jego utrzymanie też kosztuje.

W Warszawie jest dobra komunikacja, więc poradzimy sobie. Niestety, ta komunikacja nie jest za darmo, a życie tu coraz droższe. I choć oboje pracujemy, z trudem wystarcza nam na opłacenie podstawowych rachunków i życie. Niby moglibyśmy sprzedać mieszkanie, być może nawet z zyskiem, bo ceny mocno poszły w górę, ale co potem? Wynajem też jest droższy niż kiedyś, poza tym nie chciałabym tracić tego, co już mam. Tylko czy uda nam się to utrzymać?

Tkwimy w pułapce, w sytuacji bez wyjścia, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że mamy już po trzydzieści pięć lat, chcemy mieć dziecko, ale jak? Z trudem utrzymujemy siebie, skąd weźmiemy na dziecko? Przeraża mnie to, że zawsze jest coś jeszcze do zrobienia, załatwienia i tak dalej. Z jednej strony nie możemy już czekać, mój zegar biologiczny tyka coraz głośniej, z drugiej naprawdę nie mamy na nie pieniędzy. No i co z pracą? Nie możemy sobie pozwolić na brak stabilizacji, a teraz po urlopach macierzyńskich różnie bywa. Chętnych, którzy przyjmą pracę na moim stanowisku, jest mnóstwo. Co zrobię, jeśli nie będę miała do czego wracać? Płakać mi się chce, gdy o tym wszystkim myślę.

Czasem zastanawiam, się po co nam to wszystko było. To mieszkanie, wyjazd do stolicy. Tylko co moglibyśmy robić w naszej miejscowości, gdzie zwyczajnie nie ma pracy? Brak perspektyw na przyszłość i życie z dnia na dzień przerażają mnie coraz bardziej. Doszło do tego, że boję się o to, co będzie jutro, czy nie wydarzy się coś nieoczekiwanego, z czym sobie nie poradzimy. Najgorsze jest właśnie to niepewne jutro. Jednak największy strach mnie ogarnia, gdy pomyślę, że coś mogłoby się stać któremuś z nas. Przecież teraz tyle mówi się o redukcji etatów! O chorobach i wypadkach już nie wspomnę… Przecież nie mamy żadnych oszczędności, jak to się mówi, na czarną godzinę. Wiem, że przez te lata stałam się pesymistką, ale jak nią nie być, skoro życie jest, jakie jest…

Czytaj także:
„Syn ma dziecko w drodze i kredyt na karku i właśnie wyleciał z pracy. Został na lodzie, bo szef wolał zatrudnić kolegę”
„Rzuciłem cichą, potulną żonę dla przebojowej kochanki. To był błąd. Zostałem z kredytem na karku i zmarnowanym życiem”
„Witek traktuje mnie jak dojną krowę. Chce, bym spłacała jego kredyty, a ja nie mam nawet na leki”

Redakcja poleca

REKLAMA