„Przez przypadek byłem świadkiem poruszającej sceny w szpitalu. Jak się okazało ten przypadek uratował mi skórę...”

mężczyzna, który uniknął pobicia fot. Adobe Stock, Antonioguillem
„Przy łóżku staruszki pochylił się młody osiłek, typowy blokers, dresiarz z wygoloną głową i byczym karkiem. Nawet w tych okolicznościach wyglądał tak groźnie, że na samą myśl o tym, że mógłbym go spotkać wieczorem w jakiejś uliczce, przeszły mnie dreszcze. Ale teraz nie był groźny. Babcia szeptała mu do ucha, a on słuchał, wycierając łzy wielką pięścią”.
/ 01.01.2023 13:15
mężczyzna, który uniknął pobicia fot. Adobe Stock, Antonioguillem

Kiedy dostałem wiadomość, że ojciec nagle zachorował i znalazł się w szpitalu, decyzję podjąłem natychmiast. Zawiadomiłem szefa o sytuacji, wsiadłem do samochodu i już po czterech godzinach wjeżdżałem do mojej rodzinnej miejscowości.

Piętnaście lat temu przeprowadziłem się do Warszawy i od tego czasu rzadko bywałem w domu – jedynie na Boże Narodzenie, w dniu urodzin ojca i rocznicę śmierci mamy. Wszystkie te okazje wypadały późną jesienią i zimą, dlatego dziwnie się czułem, widząc dokoła soczystą zieleń wiosny. Zaparkowałem na przyszpitalnym parkingu i wtedy uświadomiłem sobie, że nie tylko ta słoneczna pogoda sprawia, że czuję się dziwnie. Inaczej niż zwykle.

Do tej pory – ani przez dwadzieścia lat życia, które spędziłem w rodzinnym mieście, ani później – nigdy nie przestąpiłem progu tego szpitala. Kiedy byłem dzieckiem, nikt z rodziny tu nie trafił, a mama zmarła w domu i pobyt w szpitalu też ją ominął. Idąc na oddział, na którym leżał tata, rozglądałem się więc z ciekawością. Z zadowoleniem spostrzegłem, że szpital wygląda na czysty i dobrze prowadzony.

Ten widok bardzo mnie poruszył

Ojca znalazłem w lepszym stanie, niż oczekiwałem, a po rozmowie z lekarką opiekującą się nim poczułem się jeszcze bardziej uspokojony. Powiedziała mi, że groźne zapalenie płuc zostało już opanowane, natomiast kilka mniej ważnych dolegliwości powinno minąć po paru dniach.

Porozmawiałem chwilę z ojcem, był jednak zmęczony i wyraźnie miał ochotę się zdrzemnąć. Wyszedłem więc na korytarz. Przespacerowałem się kilka razy w obie strony… W pewnej chwili moją uwagę zwróciła grupka osób zgromadzonych u drzwi jednej ze szpitalnych sal. Usiadłem na krześle przeznaczonym dla gości i już po kilku minutach obserwowania ich spod oka zacząłem się orientować w sytuacji. 

W niewielkim pomieszczeniu oznaczonym napisem Oddział Intensywnej Opieki Medycznej znajdowało się pojedyncze łóżko obstawione kilkoma monitorami i inną, tajemniczą aparaturą medyczną. Przez szklaną ścianę widziałem leżącą na łóżku drobną, bardzo bladą staruszkę o miłej twarzy. Oddychała z trudem i choć była podłączona wieloma rurkami i przewodami do piętrzącej się wokół aparatury, na pierwszy rzut oka było widać, że jej stan jest krytyczny.

Zgromadzona na korytarzu rodzina też nie miała co do tego wątpliwości. Co jakiś czas ktoś wchodził do pomieszczenia, klękał przy łóżku, a staruszka szeptała mu do ucha pożegnalne słowa oraz, jak sądzę, jakieś przestrogi i napomnienia. Potem, popłakując, gość wychodził na korytarz, a jego miejsce zajmował następny członek rodziny. 

Byłem szczerze poruszony. Taki przykład więzi rodzinnych, szacunku dla starości i pełnego godności zachowania w obliczu śmierci budził mój szacunek… Tak jest już tylko w takich niewielkich i zwartych środowiskach, w małych, miasteczkach, może jeszcze na wsi – dumałem. Byłem pewien, że gdyby babcia któregoś z moich warszawskich przyjaciół umierała w szpitalu, to prawdopodobnie nikt by jej nawet nie odwiedził. Bo śmierć jest taka smutna i przygnębiająca, taka… nieefektowna. Po co psuć sobie nastrój tą okropną szpitalną atmosferą i nieuchronnymi myślami o sprawach ostatecznych.

Jako ostatni przy łóżku staruszki pochylił się młody osiłek, typowy blokers, dresiarz z wygoloną głową i byczym karkiem. Nawet w tych okolicznościach wyglądał tak groźnie, że na samą myśl o tym, że mógłbym go spotkać wieczorową porą w jakiejś uliczce, przeszły mnie dreszcze. Ale teraz nie był groźny. Babcia szeptała mu do ucha dłużej niż innym, głaszcząc go po łysej głowie drżącą dłonią z wbitym w żyłę przewodem kroplówki. Dresiarz słuchał uważnie, wycierając łzy wielką pięścią.

Potem pocałował babcię w rękę i wyszedł na korytarz. I dopiero tu rozryczał się jak bóbr. Oparł głowę o ścianę i nie zwracając na nic uwagi, płakał głośno jak skrzywdzone dziecko. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem świadkiem niezwykłej, wręcz unikatowej sceny…

Za chwilę pewnie spuszczą mi łomot...

Po kilku dniach stan mojego ojca na tyle się poprawił, że mogłem go odwieźć do domu, potem zaś wróciłem do Warszawy. Poruszająca scena z dresiarzem w roli głównej tak mocno utkwiła mi jednak w pamięci, że często opowiadałem o niej znajomym. Wszyscy byli pod wrażeniem i choć niektórzy niesłusznie uważali, że musiałem opis tej sytuacji lekko podkolorować, przegadaliśmy na ten temat wiele godzin. I były to ciekawe dyskusje.

Po paru miesiącach znowu odwiedziłem ojca. Był ponury, listopadowy dzień. Wieczorem, przygotowując kolację, zauważyłem, że w lodówce nie ma masła. Włożyłem kurtkę i skierowałem się do drzwi, żeby zdążyć przed zamknięciem najbliższego sklepu spożywczego.

– Synek, jedź lepiej samochodem – poprosił nagle ojciec.

– Po co? – zdziwiłem się. – Przecież to tylko z trzysta metrów!

– Ale ja będę spokojniejszy, jeśli pojedziesz samochodem – upierał się ojciec, więc w końcu zrobiłem to, o co prosił i sięgnąłem po kluczyki.

Kiedy po powrocie ze sklepu zaparkowałem pod blokiem taty, zauważyłem, że obok mojego samochodu stoi trzech typów w dresiarskich kapturach na głowach.

– Co ty, k… a, nie wiesz, że my tu bardzo nie lubimy, jak przyjeżdża do nas „warszawka”? – rzucił któryś ponurym głosem.

Poczułem, że robi mi się zimno. Za chwilę pewnie spuszczą mi łomot i uszkodzą samochód! – przeleciało mi przez myśl. Skupiłem się jednak i zachowałem przytomność umysłu. W końcu jestem w moim rodzinnym mieście, głupio byłoby tu dostać po buzi za warszawską rejestrację! – myślałem. I wtedy serce zabiło mi żywiej. W jednym z dresiarzy rozpoznałem wnuczka tamtej staruszki ze szpitala…

Koleś jest wporzo, dajecie mu spokój...

– Chłopaki, teraz rzeczywiście mieszkam w Warszawie, ale jestem stąd – powiedziałem, starając się ze wszystkich sił, żeby nie drżał mi głos. – Teraz czasy są ciężkie, człowiek jedzie tam, gdzie jest robota. Prawda?

A potem zwróciłem się do „mojego” dresiarza:

– Dobrze znałem pana babcię. Bardzo ją lubiłem i szanowałem. Było mi przykro, kiedy dowiedziałem się o jej śmierci. Szczerze panu współczuję – powiedziałem, patrząc mu w oczy.

Zapanowała długa cisza. „Wnuczek” przyglądał mi się, marszcząc brwi.

– To ziomal z mojego bloku! – odezwał się w końcu. – Poznaję go. Koleś jest wporzo!

– No, to przybij piątkę! – powiedział ten środkowy.

Przybiliśmy piątkę, chłopaki odwrócili się i znikli w wilgotnym mroku listopadowego wieczoru. Drżącą dłonią zatrzasnąłem drzwiczki samochodu. Na miękkich nogach wszedłem na piętro.

– Co tak długo?! – zaniepokojony ojciec czekał na mnie w otwartych drzwiach.

– Spotkałem w sklepie dawnego kolegę – skłamałem gładko.

W nocy nie mogłem zmrużyć oka.

Cały czas zastanawiałem się, co by było, gdyby kilka miesięcy temu ojciec nie trafił do szpitala. Albo gdybym nie wyszedł wtedy na korytarz.

Czytaj także:
„Myślałam, że łysy, wytatuowany gość z autobusu będzie chciał zrobić mi krzywdę. Tymczasem on okazał się... moim wybawcą”
„Zwykle jestem tchórzem, boję się własnego cienia. Ale gdy podpity dresiarz zaatakował bezbronne zwierzę, wściekłam się”
„Facet na parkingu wyglądał na takiego, co mógłby mnie okraść. Nie podejrzewałam, że wyświadczy mi wielką przysługę...”

Redakcja poleca

REKLAMA