„Przez pirata drogowego o mały włos nie zginęłam. Teraz na sam dźwięk silnika życie przelatuje mi przed oczami”

mężczyzna, który przeżył fot. iStock by Getty Images, Bob Thomas
„Minął mnie, potem przyspieszył i nagle zawrócił. Usłyszałem wizg opon i obejrzałem się. Pędził wprost na mnie. Zjechałem na sam skraj drogi, a on mnie minął. Tak blisko, że mało brakowało, a pęd powietrza zepchnąłby mnie do rowu. Potem znowu zawrócił i ruszył na mnie”.
/ 06.08.2023 09:45
mężczyzna, który przeżył fot. iStock by Getty Images, Bob Thomas

Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, a ja patrzyłem na to i nic nie mogłem zrobić, jakbym tkwił w zupełnie innej rzeczywistości, niezdolny do tego, żeby się ruszyć albo chociaż krzyknąć. Bezradny i niepotrzebny.

Napiąłem wszystkie mięśnie jak człowiek szykujący się do biegu i raptem poczułem silny skurcz w nogach, a potem ból, który rozpełzł się po całym ciele, od stóp aż po szczyty ramion. W końcu dosięgnął głowy, zaczął rozrywać mi czaszkę. Podniosłem ręce do góry, żeby zatrzymać ten ból i wepchnąć tam, skąd przyszedł, a wtedy usłyszałem krzyk. Mój własny! Potem poczułem tępe uderzenie. Krzyk uwiązł mi w gardle. Upadłem.

Nie pierwszy raz obudził mnie ten koszmar

Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Zmusiłem się, żeby otworzyć oczy, uniosłem głowę, rozpoznałem sypialnię, którą sam zaprojektowałem i ustawiałem w niej meble. Zobaczyłem cienie na suficie, niewyraźny zarys lampy, łagodną linię gzymsu szafy… Serce wciąż biło mi jak szalone, musiałem je uspokoić, więc spróbowałem wyrównać oddech. Raz – wdech, wytrzymać. Dwa – wydech, wytrzymać. Trzy – wdech… Po chwili poruszyłem rękoma, potem nogami. Westchnąłem z ulgą. Byłem u siebie w domu. Wszystko było w porządku. Czyżby?

Odwróciłem głowę na bok i zobaczyłem krawędź łóżka, z którego spadłem. Chciałem się podnieść i upewnić, że żona śpi bezpiecznie na swojej połowie, ale żołądek podszedł mi do gardła i poczułem zawrót głowy. Osunąłem się na ziemię i czekałem, aż pokój, a razem z nim mój żołądek, uspokoją się i przestaną wirować. Wiedziałem, że jeszcze chwila, a wszystko wróci do normy. Wstanę, pochylę się nad żoną, żeby sprawdzić, czy śpi spokojnie i czy jej nie obudziłem, potem zajrzę do pokoju dzieci, upewnię się, że są bezpieczne, i pójdę do kuchni. Wyjrzę przez okno, napiję się wody. Robiłem to już nieraz, bo nie pierwszy raz obudził mnie ten koszmar.

Zimna woda przyjemnie chłodziła rozpaloną twarz. Podszedłem do okna, zapatrzyłem się w ciemność na podwórku. Za gęstą linią drzew widziałem światła drogi i reflektory samochodów, które gnały gdzieś przed siebie. Pomyślałem, że wolałbym być w którymś z nich i pędzić do jakiegoś odległego celu, a nie siedzieć w domu, oddzielony od świata, przerażony jak zbity pies. Jak długo już tak siedzę? Za długo. Przecież wypadek był tak dawno, że powinienem już o nim zapomnieć, a przynajmniej nie pamiętać tak dotkliwie, jak wciąż pamiętałem.

Wróciłem do zdrowia, odzyskałem sprawność. Dawno temu wyjęli mi z nogi stalowe druty i metalową konstrukcję, która je podtrzymywała, żeby potrzaskane kości się zrosły. Mogłem chodzić, a nawet biegać. Co tam biegać! Jakiś czas temu przysunąłem do kanapy w salonie mój stacjonarny rower i pedałowałem na nim godzinami. Obok mnie, na miękkich poduchach kokosili się moi bliscy i razem oglądaliśmy nasze ulubione seriale. Ja byłem szczęśliwy, że jestem z nimi, oni pełni podziwu, jak wytrwale walczę o powrót do normalności. Powinienem być taki, jak przed wypadkiem, a jednak nie byłem. Cały czas czułem zagrożenie, jakby wrócił rozpędzony szaleniec, który kiedyś próbował mnie zabić. Zwariowałem? Może.

Mój świat ograniczał się do domu

Nalałem sobie drugi kubek wody i znów podszedłem do okna, odwlekając chwilę powrotu do łóżka. Bałem się, że koszmar senny wróci, a on przerażał mnie bardziej niż rzeczywistość. W realnym świecie mogłem uciec, ukryć się przed zagrożeniem, zamknąć w domu i siedzieć w nim, tak jak wciąż siedziałem. We śnie nie mogłem zrobić nic, nie miałem żadnego wpływu na to, co się działo. Prawie zawsze sen był taki sam, więc śniąc, wiedziałem, co będzie dalej, wiedziałem, że szaleniec w wielkim samochodzie najpierw zabije moją żonę, potem syna, a na końcu będzie się pastwił nad córką. Chwili jej śmierci nie widziałem nigdy, bo wyrywałem się z tego snu jak z topieli i budziłem się, zanim ją dopadł, ale bałem się, że kiedyś nie zdążę i zobaczę, jak umiera.

Psychoterapeuta, u którego byłem kilka razy, pocieszał mnie, że to tylko sen, jest jak wentyl bezpieczeństwa, który wypuszcza niechciane emocje.

– Dzięki temu wiesz, czego się boisz najbardziej – tłumaczył mi, jakbym sam nie wiedział, czego się boję. Nie przerywałem mu, pozwalałem mówić, licząc, że w lawinie słów wyłapię kiedyś to, co jest naprawdę ważne.

Mówił:

– Jesteś mężczyzną i uważasz, że do ciebie należy ochrona rodziny. Uważasz, że teraz temu nie sprostasz, bo jakiś naćpany sadysta prawie cię zabił. Ale… Nie udało mu się, żyjesz! Chodzisz! Może jesteś nawet sprawniejszy niż wcześniej, bo walczysz o to jak zawodowy sportowiec. Z badań wynika, że po tamtym wypadku zostały ci tylko blizny i strach. Wygrałeś walkę o swoją fizyczność, teraz musisz zawalczyć o psychikę i zobaczysz, uda ci się! Może nie od razu, ale wygrasz. Daj sobie szansę, spróbuj…

Łatwo było mu mówić. Próbowałem. Udało mi się osiągnąć tyle, że już nie uciekałem na oślep, kiedy słyszałem pisk hamującego samochodu albo ryk silnika. Pilnowałem się, uważałem na to, co robię, ale… Unikałem kontaktu z przyspieszającymi albo hamującymi samochodami, w ogóle unikałem wszystkiego, co powodowało, że mogłem wpaść w panikę. Nigdzie nie wychodziłem. Siedziałem w domu.

Jestem specjalistą w wąskiej, ale cenionej dziedzinie techniki. I nie mam zbyt wielu konkurentów… Nigdy nie miałem etatu, zawsze pracowałem na konkretne zlecenia za konkretne, bardzo duże pieniądze. Po wypadku zacząłem to robić w domu, zdalnie kontaktując się z kontrahentami, bo zgodzili się na to prawie z pieśnią na ustach. Bali się, że nigdy nie dojdę do siebie i rzucę robotę, a to naraziłoby ich na duże straty. Podwyższyli mi stawkę, żebym tylko nie zrezygnował, Mam więc komfort. Rzadko wychodzę. Stać mnie na to.

Na początku godziła się z tym, bo chciała, żebym robił cokolwiek, byle tylko bym nie zamykał się w swojej skorupie, ale potem zaczęła się buntować. Może się przestraszyła, że tak już będzie na zawsze? Całe nasze życie spędzone na planecie dom… To ona była przy mnie przez cały ten czas, pilnowała, żebym chodził na sesje terapeutyczne, to ona walczyła o moją normalność.

Dlaczego? Bo wyszła za mąż za normalnego faceta i chciała, żebym był taki jak dawniej. Kiedyś chodziliśmy do restauracji, teatru, na różne imprezy. Jeździliśmy na wakacje, co jakiś czas na spontaniczne wypady w jakąś głuszę albo do jakichś rozrywkowych miejsc. Żyliśmy pełną gębą, nawet gdy pojawiły się dzieci. Kiedy tylko trochę odrosły od ziemi, nauczyliśmy ich pływać, jeździć na rowerze i zaczęliśmy podróżować razem. A potem… Potem przydarzył się ten wypadek.

Tamtego lata mieliśmy startować w familijnym maratonie sportowym. Program był urozmaicony i interesujący dla wszystkich, niektóre etapy pokonywała cała rodzina, inne zaliczało się w pojedynkę. Żona pływała na długich dystansach i to ona miała nas reprezentować na basenie, mnie przypadł rower. Dużo ćwiczyłem, bo nie chciałem się skompromitować w oczach dzieci, dlatego wstawałem dużo wcześniej niż oni i rano przejeżdżałem, na czas, spory dystans po lokalnych drogach. Tamtego dnia też wyjechałem. W porannej szarówce, kiedy niebo zlewa się z drogą i nie wiesz, czy jedziesz, czy lecisz w płożących się dokoła obłokach wilgotnej mgły.

Najgorsze były pierwsze kilometry, kiedy jechałem samotnie, jakbym był ostatnim człowiekiem na ziemi. Później czar pryskał, bo spotykałem innego rowerzystę albo jakiegoś porannego kierowcę. Machaliśmy do siebie i rozjeżdżaliśmy się, każdy w swoją stronę.

Tamtego ranka też tak było. Z naprzeciwka toczył się jakiś wielki, czarny samochód. Na krótką chwilę oślepił mnie, bo włączył długie światła, jakby nie był pewien tego, co widzi, ale szybko je wyłączył i kiedy mnie mijał wcisnął klakson. Pomyślałem wtedy, że chce mnie przeprosić za to oślepienie, ale… może chciał mnie ostrzec?

Minął mnie, potem przyspieszył i nagle zawrócił. Usłyszałem wizg opon i obejrzałem się. Pędził wprost na mnie. Zjechałem na sam skraj drogi, a on mnie minął. Tak blisko, że mało brakowało, a pęd powietrza zepchnąłby mnie do rowu. Potem znowu zawrócił i ruszył na mnie. Mogłem rzucić rower i uciec w pole, ale coś mi kazało uciekać. Dogonił mnie i z premedytacją uderzył. Upadłem. Zanim zdążyłem się pozbierać, znowu zawrócił i ponownie mnie walnął. Potem stanął, obwiązał mnie jakąś linką i pociągnął za sobą przez kilka kilometrów.

Potem było wiele operacji

Kiedy mnie znaleźli, byłem zalany krwią i nieprzytomny. Miałem połamane ręce i nogi, ale gdy nadjechało pogotowie i usłyszałem pisk hamulców, ponoć chciałem uciekać. Sadystę znaleźli kilka godzin później, dwieście kilometrów dalej. Zginął w aucie rozbitym o wielkie, stare drzewo. Był pod wpływem jakichś środków, może myślał, że drzewo to kolejny rowerzysta? Bo na drodze, którą jechał, znaleziono jeszcze kilku takich jak ja, potrąconych i sponiewieranych. Tylko z nich wszystkich ja miałem najwięcej szczęścia – jako jedyny przeżyłem.

Potem było wiele operacji, całe miesiące spędzone w szpitalach i bolesna rehabilitacja. W końcu po wypadku pozostał mi tylko jeden odczuwalny ślad. Strach. Nie o siebie, bo ten częściowo pokonałem, kiedy przestałem uciekać przed nadjeżdżającymi z naprzeciwka samochodami i autobusami.

Pozostał strach o najbliższych, których nie mogłem obronić przed szaleństwem takim jak to, które mnie dopadło. Strach najgorszy ze wszystkich, paraliżujący, odbierający zdolność racjonalnego myślenia. Na co dzień ledwie się tlił, ale wracał w nocy, w obrazach, przed którymi nie mogłem uciec. Szaleniec zabijał mi żonę, syna, zaczynał polowanie na moją córeczkę, a ja patrzyłem i nie mogłem nic zrobić.

Wypiłem kolejny kubek zimnej wody, a potem wyszedłem z domu i bosymi stopami stanąłem na wysypanej ziemią ścieżce. Patrzyłem na daleką szosę, czekając, aż przetną ją światła jakiegoś samochodu. Długo czekałem. Później poszedłem do garażu. Na bose nogi założyłem jakieś wysłużone trampki i sięgnąłem po stary rower. Znalazłem pompkę, dopompowałem koła, sprawdziłem łańcuch. Wyprowadziłem rower na ścieżkę i poprowadziłem go w stronę furtki. Cicho, ostrożnie, żeby nie obudzić domowników. Musiałem jeszcze wrócić do domu po klucz od furtki. Wydawało mi się, że z naszej sypialni dochodzi jakiś szmer. Uśmiechnąłem się pod nosem.

Starannie zamknąłem furtkę i schowałem klucze do kieszeni piżamy. Wskoczyłem na siodełko i ruszyłem przed siebie, jakbym nie miał żadnej przerwy, jakbym nigdy nie przestał. Naciskałem na pedały szybko, coraz szybciej. W głowie słyszałem głos psychiatry: daj sobie szansę. Odpowiedziałem mu na cały głos:

– Daję! Właśnie daję sobie szansę! Pokonam strach. Tę walkę też wygram!

Czytaj także:
„Po wypadku nie pamiętałem, kim jestem. Żona i córka były dla mnie jak obce. Niestety, okazało się, że to nie wina amnezji”
„Syn zginął w wypadku, a jego sprawca nie poniósł konsekwencji. Nie mogłam tego przeboleć, póki nie poznałam jego historii”
„Wypadek zrujnował mi wszystkie plany. Chciałam się poddać, ale w końcu do mnie dotarło: to nie koniec, a nowy początek”

Redakcja poleca

REKLAMA