Czy kominiarz może mieć pecha? Czy może spotkać go nieszczęście? Sam jestem mistrzem kominiarskim i byłem świadkiem życiowego upadku jednego z nas. Młodego, sympatycznego człowieka… W firmie, w której pracowałem, pojawił się Artur. Miał dwadzieścia sześć lat i był świeżo po egzaminach na czeladnika.
Niewiele jeszcze umiał, brakowało mu doświadczenia, ale wszyscy go od razu polubiliśmy. Miał poczucie humoru, był wesoły, zadowolony z życia i pełen optymizmu. Szef zdecydował, że młody będzie pracował ze mną, że ja mam czuwać nad jego zawodowym rozwojem. Nie miałem nic przeciwko temu, bo przebywanie z tym chłopakiem sprawiało mi przyjemność. Kiedy już trafił pod moje skrzydła, zaobserwowałem, że oprócz tych oczywistych zalet, ma też swoje wady.
Owszem, był wesoły i pogodny
Ale przy okazji bardzo roztrzepany i niesforny. Już nie będę opowiadał o tym, jak podrywał dziewczyny w mieszkaniach podczas kontroli, a skupię się na jego swobodnym podejściu do spraw bezpieczeństwa.
– Artur przypnij się, do cholery! – krzyczałem do niego, kiedy pracował na dachu, a zapięcia jego szelek powiewały swobodnie na wietrze.
– Do góry nie polecę! – odkrzykiwał z uśmiechem na twarzy.
– Dajże spokój! Masz tam uchwyt pod nosem. Przypinaj się! – nalegałem.
A on dopiero wtedy łapał za karabińczyk i zatrzaskiwał go jak należy. Ja po dachu chodziłem spokojnie, powoli, a on skakał z jednego miejsca na drugie, jak kozica. Do tego był bardzo roztrzepany. Ciągle zostawiał na górze jakiś sprzęt i musiał po niego wracać. Bywało, że niedokładnie czyścił kominy albo zapominał o którymś w czasie przeglądu.
Nagminnie zostawiał też po sobie otwarte wejścia na dach. Czasem w ogóle nie zatrzaskiwał pokrywy, a niekiedy zapominał o zapięciu jej na kłódkę. Jestem cierpliwym człowiekiem, więc przypominałem mu o wszystkim po tysiąc razy. Nie krzyczałem, nie karałem, ale mozolnie, z uporem klepałem przestrogi jak pacierze. Teraz, kiedy patrzę wstecz, dochodzę do wniosku, że jednak mogłem reagować ostrzej. Może wtedy udałoby się uniknąć tej tragedii…
To był piątek. Pamiętam dokładnie, bo Artur w piątki robił się szczególnie rozkojarzony. Zbliżał się weekend, czas zabawy. Tego dnia był niezwykle podekscytowany, bo wychodził z koleżanką, którą postanowił spytać, czy będzie jego dziewczyną. Gadał o tym od rana, aż głowa puchła.
– Już wiem, już wiem, że będzie twoją żoną! – machałem ręką, żeby przestał mówić. – Tylko czy ona wie, że ma nią zostać?
– Dzisiaj się dowie. Nie bój żaby! – odpowiadał radośnie.
Cały dzień wysłuchiwałem jego opowieści i chodziłem za nim, poprawiając to, czego on w swoim roztargnieniu nie zrobił. Schodziliśmy już na fajrant z dachu czteropiętrowego budynku, gdy Artur przypomniał sobie, że zostawił na górze szczotkę do przepychacza. Uśmiechnął się niewinnie i pobiegł z powrotem, a ja czekałem na niego przy samochodzie. Za chwilę wrócił zdyszany, ale ze szczotką.
Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy do firmy
Stamtąd ja pojechałem do domu – do dzieci i żony – a on – do siebie, przyszykować się do randki. W sobotę rano obudził mnie telefon. Zdziwiłem się, bo telefonował szef. Wszyscy mieliśmy wolny dzień, więc nie powinien był mnie niepokoić.
– Słucham… – powiedziałem leniwie.
– Tadek, zamknęliście wczoraj wejście na dach w tym ostatnim bloku?
– Co? – pytałem zaspany.
– Weź się w garść i odpowiedz! Czy zamknęliście właz na ostatnim bloku?! – powtórzył już podniesionym głosem, a ja zrozumiałem, że stało się coś złego.
– Czekaj, czekaj. Daj pomyśleć… Artur wchodził ostatni, bo zapomniał szczotki. Nawet go nie pytałem…
– Szlag by to trafił!
– Co się stało?
– Jacyś gówniarze wleźli na dach późnym wieczorem i jeden spadł. Nie żyje!
– Co ty mówisz? Żartujesz sobie…
– Z czegoś takiego, zwariowałeś?! Nie mogę się do Artura dodzwonić. Nie odpowiada na SMS-y.
– Pewnie śpi. Wczoraj balował.
– Dzwoń też do niego. Albo najlepiej pojedź. Musicie stawić się w firmie. Policja chce z nami rozmawiać.
Z domu wybiegłem po dziesięciu minutach
Dojechałem do mieszkania Artura, stanąłem przed jego drzwiami i waliłem w nie solidnie. Tak jak myślałem, spał po nocy spędzonej na zabawie. Kiedy otworzył, miał nieprzytomne spojrzenie. Wszedłem i zaraz w przedpokoju powiedziałem mu, co się stało. Zadałem to samo pytanie, które usłyszałem od szefa – czy zamknął właz na dach bloku? Patrzył na mnie z przerażeniem. Czekałem, aż się pozbiera, aż przypomni sobie ten moment, kiedy wrócił po szczotkę.
– Nie… Jezu, nie wiem… – wyszeptał i złapał się za głowę. – Tadek, co będzie…? Co teraz?
– Teraz się ubieraj. Będziemy wszystko wyjaśniać.
– Ale ten chłopak… Kto to był?
– Ubieraj się i staraj się przypomnieć, czy zamknąłeś ten właz. Skup się na tym.
Całą drogę do firmy wpatrywał się we mnie, jakby liczył na to, że nagle się uśmiechnę i przyznam do głupiego żartu. Ja też miałem nadzieję, że to samo usłyszę od naszego szefa, ale rozsądek podpowiadał mi, że nikt o zdrowych zmysłach nie wymyśliłby takiej afery. Domyślałem się, że Artur jest w niezłych tarapatach. Szczerze mówiąc, zastanawiałem się też nad swoją sytuacją.
Czy ja nie jestem również winny, jeśli ten młodziak nie zamknął włazu? Na szczęście formalnie nie byłem jego przełożonym. Kiedy dojechaliśmy do firmy, była tam już policja. Szef odchodził od zmysłów, bo przyszłość zakładu stała pod znakiem zapytania. Policjanci nie mieli dla nas dobrych wieści. Ten z chłopców, który był świadkiem śmierci kolegi, zeznał, że właz był otwarty. Zabrali Artura ze sobą na komendę, na przesłuchanie. Wypuścili po dwóch godzinach. Czekałem na niego przed wejściem. Wyszedł kompletnie załamany.
– Po co ci gówniarze tam leźli, Tadek? Powiedz, po co?
– Nie wiem… Nie mam pojęcia.
– Boję się. Co teraz będzie!? Policjanci powiedzieli, że mogę pójść do więzienia.
– Nie martw się tym. Zobaczymy – uspokajałem go.
– Ale nawet jak nie pójdę… Jak mam dalej żyć? No wiesz, ze świadomością, że to przeze mnie…
– To nie przez ciebie – kłamałem.
Musiałem go jakoś pocieszyć
Szef zwolnił Artura z pracy, a ja przez następne miesiące byłem świadkiem upadku człowieka. Widziałem, jak wali się życie młodego chłopaka. Jak rozpada się na kawałki, jak idą precz wszystkie jego plany i marzenia.
Sąd uznał go winnym. Dostał rok w zawieszeniu na trzy lata i odebrano mu prawo do wykonywania zawodu. Po wyroku nasze drogi się rozeszły. Artura nie było stać na samodzielne utrzymanie i wrócił do rodziców na wieś. Straciłem z nim wtedy kontakt. Potem doszły mnie tylko słuchy, że się rozpił, że całkiem pogubił. To wszystko działo się dwa lata temu. A wspominam tę historię, bo spotkałem go ostatnio na ulicy. Wyglądał strasznie. Był brudny i opuchnięty. Rozpoznałem go z trudem. Podszedłem, przywitałem się, ale patrzył na mnie nieobecnym wzrokiem.
– Artur, to ja. Tadek!
– Cześć Tadek… – powiedział z takim sztucznym uśmiechem, jakby udawał, że mnie poznał. – Co tam u ciebie?
– U mnie dobrze, ale ty widzę masz problemy.
– E tam, niewielkie. Ale możesz mi pomóc! – jego twarz rozjaśniła się nieco.
– Jak? Mów, chłopie.
– Daj na piwo….
Westchnąłem ciężko, wyciągnąłem parę złotych z kieszeni, choć wiedziałem, że nie powinienem tego robić. Potem powiedziałem „cześć” i odszedłem. Czy kominiarz przynosi szczęście? To właśnie Artura przypominam sobie za każdym razem, gdy idę w ciuchach roboczych, a ludzie chwytają się za guziki…
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”