„Przez 4 lata byłam głodzona, bita i poniżana. Zabrali mi syna i kazali żebrać na ulicy. Sekta zrobiła ze mnie niewolnicę”

kobieta, która uciekła z sekty fot. Adobe Stock, Tomsickova
„Wiktor i jego przyjaciele twierdzili, że zbliża się koniec świata, że rządzą nami siły z kosmosu, które zsyłają na nas substancje zmieniające nasze myślenie. Dziś zastanawiam się, jak ja w ogóle mogłam w to wierzyć, ale wtedy nie miałam wątpliwości, że to prawda”.
/ 10.06.2022 14:15
kobieta, która uciekła z sekty fot. Adobe Stock, Tomsickova

Po raz kolejny sprawdzam, czy wszystko wzięłam. Bilet jest, dokumenty są… Tak dawno nie byłam na dworcu, że prawie zapomniałam, jak się załatwia takie podstawowe czynności.

– Mamusiu, a wujek jedzie z nami? – pyta nagle Sebastian.

– Nie teraz, syneczku. Może kiedyś – odpowiadam szybko, żeby dzieciak nie zorientował się, że to kolejne kłamstwo.

Przecież tak naprawdę modlę się, żeby „wujek” ani nikt z jego przyjaciół nigdy już nas nie znalazł. Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe, ale muszę spróbować im uciec. Jestem to winna Sebastianowi. Już i tak zmarnowałam mu pierwsze lata życia. Przez własną głupotę.

Doskonale pamiętam, jak to się wszystko zaczęło…

Czułam się bardzo samotna

Miałam wówczas siedemnaście lat, głowę pełną ideałów, i nie najlepiej czułam się wśród swoich rówieśników. Nic na to nie poradzę, taka się już urodziłam – zawsze bardziej poważna niż koleżanki i koledzy; jedyna w klasie, która nie uważała upicia się na imprezie do nieprzytomności za szczyt dobrej zabawy, jednym słowem – inna. Za tę inność płaciłam wysoką cenę. Nie, nikt mi specjalnie nie dokuczał, tak źle to nie było, jednak przez większość czasu byłam po prostu sama

Najczęściej siedziałam w swoim pokoju i się uczyłam. Sama, bo moich rodziców zwykle do późnych godzin wieczornych nie było w domu. Jedyna korzyść z tej mojej samotności była taka, że miałam dobre oceny. Jednak ja desperacko pragnęłam być lubiana, marzyłam o przyjaźni, chciałam być po prostu normalna! Dlatego zdecydowałam się pojechać na ten koncert.

Ogłoszenie wisiało na słupie. Było tam coś o tym, że to wyjazd dla osób, które chcą coś zmienić w swoim życiu, chcą doznać „oświecenia” i przeżyć coś niezwykłego. Może oprócz tego „oświecenia” – o wszystkich pozostałych rzeczach marzyłam. Na dodatek koncert był za darmo, więc nawet nie musiałam się zastanawiać, czy mnie na niego stać.

Rodzice nie oponowali. Po pierwsze, dobrze wiedzieli, że jestem bardzo odpowiedzialna i na pewno się nie upiję ani nie wrócę z brzuchem, a po drugie, chyba było im na rękę, że na kilka dni zniknę z domu i nie będą musieli czuć wyrzutów sumienia, że znowu siedzę sama. Tak więc pojechałam.

Pierwszego zetknięcia z Wiktorem i pozostałymi członkami Grupy nigdy nie zapomnę… Koncert był niesamowity. Taki energetyczny, porywający i bardzo profesjonalny. A potem rozmowy do świtu, zwierzenia, wspólne śpiewy. Wiktor przedstawił mi się jako student, który „szuka prawdy”. Nie wydało mi się to wtedy podejrzane. Przeciwnie – bardzo mi zaimponowało, że jemu o coś w tym życiu chodzi, że zajmuje się poważnymi sprawami, a nie tylko „głupotami”, jak określałam wszystko, co robili moi rówieśnicy.

Ja nigdy nie byłam specjalnie religijna, jednak po tym pierwszym zetknięciu z Grupą nad wieloma rzeczami zaczęłam się zastanawiać. Na przykład: dokąd zmierza ludzkość? Albo: co czeka nas po śmierci? Wiktor i jego przyjaciele twierdzili, że zbliża się koniec świata, że rządzą nami siły z kosmosu, które zsyłają na nas substancje zmieniające nasze myślenie. Dziś zastanawiam się, jak ja w ogóle mogłam w to wierzyć, ale wtedy nie miałam wątpliwości, że to prawda.

Czułam się wtajemniczana w coś, co świat dorosłych do tej pory próbował przede mną ukryć. Poza tym w Grupie nie rozmawiało się wyłącznie o sprawach kosmosu. Wszyscy byli tam tacy szczęśliwi, tacy zżyci, tacy totalnie wyluzowani… Nareszcie należałam do jakiejś wspólnoty! Teraz wiem, że to była manipulacja Wiktora, który tylko najbardziej zaangażowanych członków wysyłał na spotkania z „nowicjuszami”. Wtedy jednak nie miałam o tym pojęcia.

Po tych trzech dniach spędzonych razem wiedziałam tylko jedno – ja też chcę tak żyć. Chcę być akceptowana, kochana; chcę czuć, że należę do jakiejś wspólnoty! To właśnie w Grupie po raz pierwszy usłyszałam, że mam śliczny kolor włosów, że wspaniale się ze mną rozmawia, że mam wyjątkowy gust. Nigdy wcześniej nikt mnie tak nie „bombardował miłością”. Teraz już wiem, że to po prostu taka technika, że tak działają sekty, ale wtedy nie miałam o tym pojęcia.

Pamiętam jak Zoja, jedna z dziewczyn w Grupie, powiedziała mi ze śmiechem:

– Oczywiście, wszyscy będą ci mówić, że jesteśmy sektą, żebyś się trzymała od nas z daleka. Ale powiedz sam, czy my wyglądamy jak sekta?

Musiałam przyznać, że nie. Oczywiście nie miałam wtedy pojęcia, co to jest sekta! W głowie mi się jednak nie mieściło, żeby tacy fajni ludzie mogli mi zrobić krzywdę.

Rodzice mnie nie zrozumieli

Po tym weekendzie nie wyobrażałam sobie, że kontakt z Grupą mógłby mi się urwać. Na szczęście nowi przyjaciele mieli dla mnie propozycję – cotygodniowe spotkania z ich stowarzyszeniem.

– Nic na siłę – jak to ujęli. – Pogadamy sobie, obejrzymy jakiś film, opowiesz, co u ciebie słychać…

Nie miałam nic lepszego do roboty. I tak zaczęłam się z nimi spotykać. Najczęściej spotkania odbywały się w domu u Wiktora – Lidera, jak on sam siebie nazywał. Czasami zbieraliśmy się u innych członków Grupy. Ja ich do siebie nie zapraszałam, bo czułam, że gdyby moi rodzice dowiedzieli się, z kim się spotykam, nie byliby zachwyceni. Dlatego, na wszelki wypadek, w nic ich nie wtajemniczałam.

Sama zaś coraz głębiej „wsiąkałam” w Grupę. Czytałam książki, które mi podsuwali; oglądałam wybrane przez nich filmy. Dopiero teraz dostrzegam, że w pewnym momencie otaczali mnie tylko ludzie związani z Grupą. Nie przeszkadzało mi to. Wcześniej byłam zupełnie sama, a teraz miałam ich – moich „przyjaciół”. Mogłam im się zwierzać, rozmawiać o swoich wątpliwościach, dzielić się z nimi swoimi przemyśleniami. A oni zawsze byli gotowi mnie wysłuchać, byli niemal na każde moje zawołanie.

Wcześniej, kiedy zetknęłam się z Grupą po raz pierwszy, uważałam wyznawane przez nich poglądy za dość ekscentryczne. Po pewnym czasie jednak te wątpliwości zniknęły. Uznałam, że to nie my, tylko ludzie, którzy nie podzielają naszych przekonań, są naiwni i dają sobą manipulować. Nigdy nie zapomnę, jak po raz pierwszy usiłowałam podzielić się swoimi przekonaniami z rodzicami. Byłam wtedy na sobotnim spacerze z ojcem.

Jak już wspominałam, na co dzień moi rodzice długo pracowali i nie mieli dla mnie czasu, ale w weekendy starali się wygospodarować choćby godzinę i często wtedy razem gdzieś wychodziliśmy. Zwykle na tych wspólnych spacerach milczałam, czułam bowiem, że nie bardzo mam o czym z rodzicami rozmawiać. Tym razem jednak temat nasunął się sam, trochę przypadkowo.

Ojciec pokazał mi chmury na niebie, które ułożyły się w nietypowy sposób. My w Grupie często zajmowaliśmy się analizowaniem chmur. Wiktor twierdził, że to za ich pośrednictwem dostajemy wiadomości z kosmosu. Kiedy więc ojciec zwrócił moją uwagę na niebo, pokiwałam głową jak osoba, która świetnie wie, o co w tym wszystkim chodzi, i powiedziałam spokojnie:

– To wiadomość o zbliżającym się końcu świata.

Mój ojciec spojrzał na mnie zdumiony i zapytał, skąd coś takiego przyszło mi do głowy. Wówczas wygłosiłam mu wykład na temat przekazów z kosmosu, energii, roli chmur w tym procesie i tego wszystkiego, o czym tak często rozmawiałam z „przyjaciółmi”. Ojciec słuchał w milczeniu, a potem spytał, kto mi o tym opowiadał. Intuicyjnie czułam, że nie powinnam mówić mu o Grupie. Zresztą w naszym kręgu często powtarzano, że jesteśmy wybrani i że inni ludzie, w tym nasi bliscy, będą chcieli wydobyć od nas informacje, bo są „kupieni przez kosmitów”.

Powiedziałam więc ojcu, że to moje własne przemyślenia.

Wieczorem słyszałam, jak rozmawiał na ten temat z mamą. Oboje doszli do wniosku, że mam zaburzenia psychiczne. Kilka dni później… zostałam zaprowadzona do psychiatry! Miła pani zadawała mi mnóstwo pytań, a na koniec stwierdziła, że zostałam poddana „praniu mózgu”. Rodzice byli przerażeni. Zaczęli wypytywać mnie o moich nowych znajomych. Prosili mnie, żebym natychmiast zaprosiła ich do domu. Popełnili przy tym jednak zasadniczy błąd… Robili to wszystko zbyt jawnie, a ja byłam już pod silnym wpływem Wiktora i reszty.

Oni z łatwością mnie przekonali, że – choć to bardzo przykre – moi rodzice też są pod wpływem sił zła i chcą rozdzielić mnie z przyjaciółmi. Dla mnie to byłby największy koszmar, bo oznaczało powrót do sytuacji sprzed roku, kiedy byłam taka samotna. Nie mogłam dopuścić, żeby to się powtórzyło!

Inaczej wyobrażałam sobie dorosłość

Akurat w tamtym czasie skończyłam osiemnaście lat. Byłam pełnoletnia, mogłam sama o sobie decydować. Postanowiłam więc zerwać wszelkie kontakty z rodzicami i zamieszkać w ośrodku Grupy. Nie przejmowałam się, że wiąże się to z porzuceniem szkoły. Zresztą wszyscy z Grupy mnie zapewniali, że w ośrodku będę miała możliwość kontynuowania edukacji.

Rodzice byli zdruzgotani. Wszelkimi  sposobami usiłowali odwieść mnie od wyjazdu, ale ja byłam nieugięta. Nie mogli uwierzyć, że ich mała, posłuszna córeczka tak się zmieniła. Wykrzyczałam im prosto w twarz, że zawsze im przeszkadzałam, że nigdy nie było ich w moim życiu i że teraz za późno na żal. Potem wyszłam. Nie miałam pojęcia o tym, że przez kolejne lata rodzice będą wszystkie pieniądze wydawać na detektywów, którzy ustalą miejsce mojego pobytu, a także na prawników, którzy pomogą im sprowadzić mnie do domu.

Jednak to wszystko miało nastąpić dopiero za wiele lat. Na razie byłam podekscytowana, że zaczynam dorosłe i – jak mi się wtedy wydawało – samodzielne życie. Z domu nie wzięłam wiele: tylko szczoteczkę do zębów, grzebień i kilka ulubionych ciuchów. Tego braku rozwagi miałam wkrótce pożałować. Przydałoby mi się choćby trochę własnego jedzenia…

Wyobrażałam sobie, sama nie wiem dlaczego, że ośrodek Grupy to będzie coś w rodzaju kolonii letnich, może nie bardzo luksusowych, jednak absolutnie się nie spodziewałam się, że na miejscu zastanę aż tak spartańskie warunki. ośrodek mieścił się w górach, przy granicy Polski. Było to kilkanaście nieogrzewanych baraków bez bieżącej wody i toalet. W jednym takim baraku mieszkało pięć, sześć osób tej samej płci lub dwa małżeństwa. Nie pytajcie mnie, dlaczego dwa, i gdzie tam było miejsce na jakąkolwiek intymność. Po prostu tak było i już. I nikt tego specjalnie nie kwestionował.

Kiedy tam przyjechałam, liderem Grupy w ośrodku był niejaki Robert. Nie wiem, czy to jest jego prawdziwe imię. Nazwiska w ogóle nie znam, bo przez tyle lat, kiedy tam mieszkałam, nie widziałam żadnego dokumentu potwierdzającego tożsamość tego człowieka. Innych zresztą też nie. Robert od razu poinformował mnie o moich obowiązkach jako mieszkanki ośrodka. Większość nie wydawała mi się szczególnie trudna: pomoc w kuchni, sprzątanie. Normalne, jak sądziłam, obowiązki ludzi żyjących we wspólnocie. Niektóre jednak budziły pewien mój sprzeciw.

Takim obowiązkiem było żebranie. Robert wysyłał członków swojej grupy do dużych miast, czasami oddalonych o wiele kilometrów (bo w okolicy wszędzie ich już znali), gdzie mieli spędzać całe dnie na ulicy, śpiewając i prosząc ludzi o pomoc finansową. Kiedy próbowałam zaprotestować, lider zgromił mnie spojrzeniem.

– Chyba nie wyobrażasz sobie, że będziesz tu mieszkała i jadła za darmo! – krzyknął na mnie.

Cóż miałam zrobić? Przestraszona zgodziłam się.

Wstawaliśmy bardzo wcześnie rano, nawet przed piątą, bo zawsze było coś do zrobienia. I tak też wyglądał cały dzień. Nie miałam ani chwili wytchnienia, ani chwili dla siebie. Wieczorem padałam  na twarz ze zmęczenia, nie mając już sił na medytacje, które oczywiście były obowiązkowe. A następnego dnia znów zaprzęgano mnie do roboty.

Nie wyobrażajcie sobie jednak, że było mi z tego powodu źle. Nic podobnego! Ja się czułam wyróżniona… Codziennie mieliśmy bowiem wykłady, na których Robert albo inne osoby z grupy przypominały nam o zbliżającej się zagładzie świata i to tym, że tylko my – jako ci sprawiedliwi i dobrze przygotowani – tę zagładę przetrwamy. Na dowód, że mają rację, liderzy pokazywali nam zdjęcia chmur albo wyrwane z kontekstu doniesienia różnych, najczęściej zagranicznych, instytucji naukowych na temat globalnego ocieplenia klimatu, katastrof naturalnych i tak dalej.

Wierzę, że jeszcze będę żyć normalnie

Wiele razy zastanawiałam się później nad tym, czy taki na przykład Robert w ogóle wierzył w to, co nam mówił. I doszłam do wniosku, że nie. Tym bardziej że akurat on mógł sobie pozwolić na trzeźwy osąd sytuacji. Wysypiał się, najadał do syta. Nie to co my.

Bo nie wspomniałam, że w ośrodku po prostu panował głód. Porcje jedzenia były bardzo małe i składały się tylko z podstawowych składników. Dzieci, które przychodziły na świat na terenie ośrodka, w większości były niedożywione, ale również dorośli mieli niedobory witamin i składników mineralnych. Wtedy jednak o tym nie myślałam, choć wychodziły mi włosy i łamały się paznokcie. Miałam co innego na głowie.

Po roku pobytu w ośrodku, kiedy ci z Grupy przekonali się, że można na mnie polegać, i że rzeczywiście jestem zdecydowana na zerwanie z dawnym życiem, Robert oznajmił mi, że znalazł dla mnie męża.

Śluby w ośrodku były zawsze aranżowane i odbywały się według specyficznego ceremoniału. Nie muszę dodawać, że nikt nie zawracał sobie głowy potwierdzaniem ich w jakimkolwiek urzędzie stanu cywilnego. Moim mężem został Adam, jeden ze starszych mieszkańców ośrodka. Nie lubiłam go specjalnie, bo uważałam, że jest złośliwy i podlizuje się liderom. Mnie jednak oczywiście nikt nie zapytał o zdanie.

„Ślub” odbył się błyskawicznie, bo już dwa dni po podjęciu decyzji przez Roberta. I wtedy przekonałam się, że życie w ośrodku może być jeszcze trudniejsze. Adam okazał się bowiem psychopatą, który bił mnie i wyzywał od najgorszych. Kiedy raz poskarżyłam się Ali, jednej z liderek, ona wtedy kazała mi… podwoić czas spędzany na medytacji! Posłuchałam tej rady, ale nie czułam się dzięki temu lepiej.

Moje życie stało się koszmarem. Nie dość, że byłam ciągle głodna, że było mi zimno, to teraz jeszcze się nade mną fizycznie i psychicznie znęcali. Wkrótce zorientowałam się, że jestem w ciąży. Sebastianek przyszedł na świat na terenie ośrodka, bo liderzy nie pozwalali kobietom rodzić w szpitalu, a mnie do głowy nie przyszło zaprotestować. Podobnie jak oni byłam wtedy przekonana, że szpitale to siedlisko złych sił i narzędzie do manipulacji nami.

Zresztą nie tylko szpitale były na cenzurowanym. W Grupie był zakaz przyjmowania jakichkolwiek leków. Nie zapomnę dziewczyny chorej na cukrzycę, która zapadła w śpiączkę, bo Robert wyrzucił jej insulinę. Na szczęście jednak Sebastianek przyszedł na świat bez komplikacji, cały i zdrowy.

Tymczasem mnie czekał kolejny straszny cios… Na porannym zebraniu usłyszałam, że mam oddać syna rodzinie, która od wielu lat bezskutecznie stara się o dziecko. Miał to być gest „wyrzeczenia się siebie” z mojej strony i „akt uświęcenia”. Mimo że byłam zmanipulowana i na wiele wyrzeczeń się godziłam, wpadłam wówczas w histerię. Nic to jednak nie dało. „Dla mojego dobra” zostałam zamknięta na kilka dni w komórce, a Sebastianka oddano obcym ludziom. Nigdy tego nie zapomnę.

To wtedy zrodziły się we mnie pierwsze wątpliwości. Zadałam sobie pytanie: „Czemu ja się na to godzę? Co ja zrobiłam ze swoim życiem?”. I również wtedy pierwszy raz pomyślałam o ucieczce. Dotarło jednak do mnie, że z Grupy nie jest tak łatwo uciec. Robert często powtarzał, co dzieje się z ludźmi, którzy odchodzą. Straszył nas mafią, z którą ponoć miał powiązania, i wyrzutami sumienia, które nie pozwolą nam normalnie funkcjonować do końca życia.

Bałam się, ale jednocześnie widok mojego synka niańczonego przez inną kobietę działał na mnie niesamowicie silnie. Popadłam w depresję, zaczęłam zupełnie poważnie brać pod uwagę samobójstwo. Liderzy Grupy zorientowali się, że ze mną źle się dzieje i chyba przestraszyli, że coś sobie zrobię albo ucieknę, więc w końcu postanowili oddać mi synka. Moja radość nie trwała jednak długo, bo Adam teraz wyładowywał się nie tylko na mnie, ale i na dziecku. Tak minęły dwa lata. Straszliwe dwa lata.

I wtedy zdarzył się cud. Na dziedzińcu ośrodka zaczepili mnie detektywi wynajęci przez moich rodziców. Ja oczywiście nie wiedziałam, kim są, ale po raz pierwszy usłyszałam, że ktoś chce mi pomóc, że mój los nie jest wszystkim obojętny. Uwierzyłam im. Spotkaliśmy się kilka razy w mieście, gdzie jeździłam pod pretekstem zakupów. Wtedy już podjęłam decyzję, że opuszczę Grupę.

Detektywi zaaranżowali moją ucieczkę, kupili bilet na autobus i zaplanowali podróż tak, żeby zmylić tych, którzy najpewniej ruszą moim śladem. I oto któregoś dnia stanęłam na dworcu. Trzęsłam się cała ze strachu, ale wiedziałam, że to jest krok w dobrym kierunku. Tamtego dnia pierwszy raz od czterech lat spojrzałam w lustro. Przeraziło mnie to, co zobaczyłam. Schudłam, mam twarz staruszki. Wiele rzeczy zapomniałam, nie skończyłam szkoły. Ale miałam przy sobie najważniejszą dla mnie osobę: Sebastianka. I tylko to się dla mnie w tamtej chwili liczyło.

Wierzyłam, że rodzice mi pomogą. W końcu szukali mnie przez te wszystkie lata i dzięki nim mój koszmar się kończy. Wierzyłam, że jeszcze będzie dobrze. Jasne, bałam się, ale nadzieja była silniejsza. Tam gdzieś na mnie i na mojego synka czekał normalny świat.

Czytaj także:
„Syn z synową zamiast wziąć kredyt na mieszkanie i kupić porządne auto, wywalają kasę na podróże. Źle im na naszej działce?
„Chciałem udowodnić ojcu, że nie jestem mięczakiem i wpędziłem się w kozi róg. Straciłem żonę, a syn miał mnie za głupca”
„W szafie wisiała sukienka do trumny, czekałam już tylko na śmierć. W porę zrozumiałam, że starość to nie przekleństwo”

Redakcja poleca

REKLAMA