Kto by pomyślał, że dożyjemy czasów, gdy latanie przestanie być luksusem dla nielicznych? Niestety, ja ani kiedyś, ani teraz nie czuję się w górze swobodnie. Dlatego lata całe unikałam lotów, jak ognia. Wybierałam autokary, pociągi, auta. Wszystko zmieniło się w oka mgnieniu, gdy moja jedyna córka, Marysia, pojechała studiować do Londynu. Jestem z niej taka dumna! Udała mi się córa! Jest dzielna i ambitna. Zawsze wspaniale się uczyła. Przez całe liceum powtarzała, że interesują ją wyłącznie studia za granicą. I bach – dostała stypendium na swojej wymarzonej uczelni.
Dla mnie oznaczało to totalne zmiany w życiu. Po pierwsze zostałam sama w naszym małym mieszkanku. Po drugie – musiałam się wreszcie przemóc w sprawie latania, żeby regularnie odwiedzać córeczkę.
Nie miałam wyjścia, musiałam latać
Wychowałam Marysię sama, o jej ojcu nawet nie chce mi się gadać. Zniknął zanim mała pojawiła się na świecie i nigdy go nie poznała. Stawałam na głowie, żeby niczego jej nie brakowało, by nie czuła się gorsza od rówieśników. Nie związałam się z nikim na stałe, bo nie wyobrażałam sobie, że może zamieszkać z nami ktoś dla Marysi obcy.
A wzór mężczyzny? Cóż, mam kochającego tatę, starszych braci – uważałam, że to wystarczy. A poza tym chyba wiecznie byłam zbyt zajęta normalnym, codziennym, wcale niełatwym życiem, by jakoś szczególnie boleć nad losem samotnej matki i biegać na randki.
Marysia wyjechała latem na długie trzy lata, a ja już następnego dnia tęskniłam i martwiłam się o nią. Nie pomagały telefony czy kontakt przez Skype’a. Starałam się zatem tak kombinować, żebyśmy widywały się przynajmniej raz na miesiąc. Od początku podróżujemy tylko samolotem, bo ceny kuszące, szybciej i dużo wygodniej. Głównie to ja latam tam, a nie Marysia tu, bo łatwiej mi wyrwać trochę wolnego w pracy (mam wolny zawód), niż jej rezygnować z zajęć na uczelni. Latamy bowiem zawsze w tygodniu, bo wtedy podróże wychodzą taniej. Raczej na dwa, trzy dni, nie na dłużej.
Za każdym razem panicznie się boję. Znajomi przekonywali, że z czasem człowiek traktuje latanie naturalnie i jest mu coraz łatwiej, więc i mnie w końcu miną te fobie. „Nie histeryzuj! To wszystko minie!” – wmawiałam sobie, ale niespecjalnie to pomagało!
Najbardziej przerażające są dla mnie loty wtedy, kiedy pogoda płata figle. Tu mróz, tam deszcz. Tu śnieżyce, tam mgła czy wichura. Ciężko nie dostać ataku paniki! Wiadomo, najgorzej jest zimą i późną jesienią, ale i latem bywa nieciekawie…
Tak właśnie było i tym razem. Marysia znalazła w Londynie jakąś fajną pracę, więc została tam na wakacje. Spędziłam z córką cudowne dwa tygodnie urlopu, po których z żalem wracałam do siebie. I znów lotnisko. A przede mną – kolejny lot. Najpierw długa kolejka. Trochę zamieszania, bo wypadła jakaś zmiana stanowisk. Samolot się spóźniał. Bałagan. Nie robiło to na mnie wrażenia; często się spóźniały. Tanie linie to takie podniebne tramwaje, jedni wchodzą, drudzy wychodzą. Taśma. Obsługa czasem nie nadąża, żeby wytrzeć składane stoliki po poprzednikach.
„Dobrze, że jeszcze nie wprowadzili latania na stojąco” – pocieszałam się bez przekonania, czekając aż wreszcie wsiądziemy na pokład. Jeszcze tylko wyścig do miejsc, które przecież nie są numerowane, lekka przepychanka, powitalny uśmiech stewardesy, i oto w miarę wygodnie siedziałam przy samiuśkim oknie. Zaraz potem te wszystkie instrukcje, klasyczne samolotowe ostrzeżenia, „proszę zapiąć pasy”, podjeżdżanie do startu, wzbijanie się w górę…
„W imię Ojca i Syna....” – przeżegnałam się w duchu. Zawsze zaciskam powieki przy starcie, nie chcę na nic patrzeć, cała się spinam, tak bardzo dusi mnie w krtani od tego nagłego przyśpieszenia. Piękne dla niektórych widoki na pola maleńkie jak chusteczki, czy rzeki niczym wstążki wcale mnie nie interesują. A gdy samolot już jest w powietrzu, mam ukochaną strategię: czytam. Cokolwiek, zwykle jakąś kolorową gazetę. Byle nie myśleć o tym, gdzie jestem, wyłączyć się, przeczekać.
Co się dzieje? Czemu nie lądujemy?
Tym razem lektura szła mi nawet składnie. Nie to, co jeszcze kilka miesięcy temu, gdy przez cały lot potrafiłam w kółko przebiegać wzrokiem jedno zdanie, nie bardzo rozumiejąc, o co w nim chodzi. „Może zaczynam się przyzwyczajać do samolotów?” – pomyślałam, wzięłam głęboki oddech i rozejrzałam się dokoła.
Na pokładzie kwitło zwyczajne, samolotowe życie. Po drugiej stronie przejścia, na wysokości mojego siedzenia, trójka radosnych dam raczyła się małą nielegalną flaszeczką, kupioną zapewne w strefie wolnocłowej już po odprawie. Może też bały się latać i w ten sposób dodawały sobie animuszu? Głośnik regularnie nadawał w kilku językach informacje, co można kupić, a stewardesy i stewardzi przechadzali się środkiem pokładu, z przyklejonymi do twarzy uśmiechami. Kwiliły jakieś dzieci, niektórzy pasażerowie rozmawiali, ale większość siedziała cicho ze wzrokiem utkwionym w gazety.
Na fotelu obok, tuż przy mnie, siedział całkiem sympatycznie wyglądający facet w średnim wieku. Ciemnowłosy, nawet przystojny. Robił to, co wszyscy – czytał. Wróciłam zatem i ja do przerwanej lektury, a potem – sama nie wiem, kiedy i jak – przysnęłam.
Obudziły mnie silne turbulencje. Szybko zerknęłam na zegarek: „Uff, powinniśmy zaraz lądować!” – pomyślałam. Mniej więcej w tej samej chwili tę radosną nowinę potwierdziły głośniki – lecieliśmy irlandzkimi liniami, więc najpierw zabełkotały po angielsku, ale potem dodały po polsku, że zaraz dolatujemy do Modlina. Cudownie!
„Ha, jeśli za każdym razem podróż minie mi tak szybko, to chyba raz na zawsze przeproszę się z lataniem!” – przebiegło mi przez głowę. No i najwyraźniej… zapeszyłam! Mijały kolejne minuty, a my, zamiast lądować, wciąż byliśmy w powietrzu. Zaczęłam się niepokoić.
– Ciekawe, co się stało? – zagaiłam swego przystojnego sąsiada.
Był jedyną osobą w pobliżu, do której mogłam usta otworzyć, a czułam się coraz mniej pewnie.
– Zaraz się dowiemy – uśmiechnął się krzepiąco. – Niech pani odsłoni okienko, a nuż coś będzie widać, choć już po zmroku – powiedział.
Zrobiłam, jak chciał, zerknęłam w bok i kolejne zdanie uwięzło mi w gardle. Za oknem było strasznie! Gęste czarno-szare chmury, deszcz i koszmarny wiatr, a w oddali mgła… Mój Boże, a gdy wylatywałam z Londynu tak pięknie świeciło słońce! No tak, piękne polskie lato…
Dzięki niemu zapomniałam, gdzie jestem
– Załamanie pogody – ogłosił mój towarzysz niezmienionym tonem. – Pewnie dlatego jeszcze lecimy.
– Co pan ma na myśli? Że nie da się lądować? – spytałam nerwowo.
– Może być trudno, przecież niczego nie widać – facet nadal mówił spokojnie, jakby nie działo się nic groźnego, a ja niemal mdlałam ze stresu.
– To co teraz? – zapytałam słabo.
– Trzeba poczekać. W końcu coś powiedzą – odparł i spojrzał na mnie dużo uważniej. – Strasznie pani pobladła, źle się pani czuje?
– Właściwie… boję się latać – przyznałam drżącym z emocji głosem.
– Spokojnie, to tylko trochę chmur… – odparł nadzwyczaj ciepło i leciutko się uśmiechnął. – Skąd pani wraca, z Londynu? Czy może miała tam pani tylko przesiadkę? – widać było, że pragnie mnie uspokoić, po prostu zmieniając temat.
Postanowiłam spróbować tej sztuczki.
– Tak, wracam od córki, studiuje tam od roku. A pan? – spytałam.
– Och, ja w zasadzie wiecznie w podróżach – zaśmiał się, błyskając przepięknymi, białymi i równymi zębami. – Ostatnio pracowałem przez jakiś czas w Hiszpanii, ale do Polski najtaniej było lecieć z międzylądowaniem w Londynie, uwierzy pani?
– Czemu nie, uwierzę! – teraz i ja lekko się uśmiechnęłam. – W Hiszpanii przynajmniej ciepło, prawda?
Mój sąsiad podchwycił wątek i zaczął snuć całkiem interesującą opowieść o tym kraju. Jaka tam pogoda, co rośnie, że owocują cytryny, gdzie był, dlaczego lubi tam jeździć, co warto zobaczyć, gdzie jest najlepszy klimat, a gdzie najsmaczniejsze jedzenie… Znał dobrze ten temat.
Opowiadał bardzo zajmująco. W dodatku naprawdę był niczego sobie. Niesforne kosmyki zabawnie opadały mu na czoło, hipnotyzujące, ciemne oczy i zniewalający uśmiech... Na ładnych kilkanaście minut udało mu się więc mnie znieczulić. Wszelkie niepokoje ucichły, a ja nie myślałam już o tym, że jesteśmy uwięzieni w kupie żelastwa wysoko nad ziemią, do której nie sposób dolecieć. Byłam mu za to wdzięczna.
Nic tak nie zbliża jak chwile grozy
– Przepraszam, nie przedstawiłem się, mam na imię Adam – w pewnym momencie przerwał swój monolog i z uśmiechem wyciągnął dłoń.
– Joanna – uścisnęłam ją lekko i poczułam, że strach znów skrada się do mojego serca. – Czemu wciąż nic konkretnego nie mówią? – spytałam towarzysza z niepokojem.
– Myślę, że niebawem powiedzą. Proszę spojrzeć na personel na pokładzie, nie widać, żeby się bali – odparł łagodnie, jak do dziecka. – Widzi pani, mamy zapięte pasy, nie mogę do nich iść, ale zaraz pewnie ktoś obok nas przejdzie, stale się przecież kręcą, wtedy spróbuję się czegoś konkretnego dowiedzieć.
To brzmiało jak: „Nie martw się, będzie dobrze, wszystkim się zajmę” i sprawiło, że poczułam się nagle… inaczej niż zawsze. To było bardzo miłe uczucie! Może dlatego, że nikt nie dbał o mnie od czasów podstawówki. Może dlatego, że nawet facet, z którym miałam dziecko nigdy w ten sposób do mnie nie mówił?
– Dziękuję! – odparłam z autentyczną wdzięcznością i chyba trochę za głośno, bo damulki od flaszki spojrzały na mnie z ciekawością.
– Nie ma za co, Joasiu – odparł ciepło, znów czarując uśmiechem.
Zanim którykolwiek ze stewardów zdecydował się na spacer po pokładzie w naszą stronę, znów zaszumiał głośnik. Byłam wzburzona, a słowa padały szybko i było ich dużo, więc tym razem niewiele zrozumiałam.
– Lecimy na Okęcie. Jednak nie da się lądować w Modlinie, a tam, w Warszawie, mają system automatycznie naprowadzający samolot na pas i to nawet, gdy za oknami zupełnie nic nie widać – błyskawicznie zrelacjonował mi mój towarzysz.
– Jest pan pewien, że można lądować bez widoczności? – spytałam.
– Tak, jestem pewien – powiedział to tak zdecydowanym tonem, że na chwilkę poczułam ulgę.
Adam zabawiał mnie rozmową aż do samego lotniska i naprawdę nie ma znaczenia, że nie trwało to długo. Dzięki jego pomocy jakoś przetrwałam psychicznie: nie popłakałam się, nie zatopiłam w modlitwach za zmarłych. Gdy schodziliśmy w dół, w groźną zamazaną przestrzeń, odruchowo złapałam go za rękę. Ścisnął ją mocno, pewnie, i trzymał, póki nie poczuliśmy, jak koła samolotu uderzają o ziemię. Pac, pac, pac, kilka gwałtownych podskoków, hamowanie – i znów się udało!
Byliśmy cali i zdrowi. Gdy samolot stanął, rozległy się głośne brawa. Pasażerowie dziękowali w ten sposób pilotom za to, że mimo problemów, tak wspaniale dali sobie radę.
A co było potem? Cóż, podobno nic tak ludzi do siebie nie zbliża jak wspólnie przeżyte chwile grozy. Mówią też, że w obliczu takich doświadczeń, ludzie wydają się sobie atrakcyjniejsi. I chyba coś w tym jest, bo nie potrafiłam odmówić Adamowi, gdy po wyjściu z lotniska uparł się, że osobiście wsadzi mnie do taksówki, a na „do widzenia” poprosił o numer telefonu.
Chyba powinnam być wdzięczna losowi za tę podniebną przygodę, bo pierwszy raz od prawie dwudziestu lat mam ochotę na ciąg dalszy znajomości z mężczyzną. Może tegoroczne lato okaże się dla mnie wyjątkowe? Oby tak się stało.
Czytaj także:
„Uderzył w nas tir i mój pasażer zginął na miejscu. Gdyby nie ten wypadek, nie poznałbym miłości swojego życia"
„Wierzyłam, że na wakacjach poznałam miłość życia. Mój habibi okazał się zwykłym krętaczem”
„Chciałem zabrać Zuzę na romantyczny wyjazd, ale ona mnie rzuciła. Całe szczęście, bo dzięki temu poznałem miłość życia”