Byliśmy z Piotrem typową studencką parą. Poznaliśmy się w akademiku, w którym oboje mieszkaliśmy. Na jakiejś imprezie wpadliśmy na siebie i… Nigdy nie zapomnę tych spotkań pełnych wątpliwości i nadziei, tego wyczekiwania, czy pojawi się na mojej drodze na uczelnię. Drżenia, które mnie przeszło, gdy pierwszy raz jego usta dotknęły moich. Naszej pierwszej nocy, pierwszego wspólnego pokoju. Pierwszego zakupu (to był czajnik elektryczny), pierwszego lęku, że jestem w ciąży.
Jednak nie byłam. Nigdy. Ale to nas nie martwiło. Jeszcze na studiach zaczęliśmy bardzo dużo pracować. To były na to bardzo dobre czasy: początek lat 90. Rodził się nowy ustrój, rynkowy. Stare zakłady zamykano, wyrzucano ludzi, o których sądzono, że się nie nadają do tego, żeby być twórcami nowego ładu. Dla młodych, wykształconych ludzi, ze znajomością języków obcych i chęcią do wielogodzinnej ciężkiej orki, świat stał otworem. Towarzyszyło nam poczucie wielkiej mocy; wierzyliśmy, że chcieć to naprawdę móc.
Piotr poszedł do prezesa po podwyżkę i dostał propozycję objęcia stanowiska szefa filii w jednym z największych polskich miast. Odmówił. Powiedział bezczelnie, że jego interesuje tylko stanowisko głównego bossa. W odpowiedzi dostał pochwałę za przebojowość, uścisk dłoni i, oczywiście, podwyżkę. Prezesem został dwa lata później. Zresztą wkrótce porzucił to stanowisko, bo razem z przyjacielem ze szkoły wolał założyć własną firmę.
Ja, mając 26 lat, kierowałam trzydziestoosobowym zespołem, w większości osób starszych ode mnie. Dysponowałam ogromnym budżetem. Modne ubrania i buty kupowałam w najlepszych sklepach, na weekendy latałam niemal po całej Europie. Latem wyjeżdżaliśmy na wspaniałe wyprawy: safari w Kenii, nurkowanie w Morzu Czerwonym, samochodowy cross po Islandii. Żyło się nam naprawdę świetnie. Wprawdzie na co dzień mieliśmy mało czasu dla siebie nawzajem, jednak nie przejmowaliśmy się tym. Coś za coś. Praca była naszym hobby, a biuro drugim domem.
Zaskoczył mnie z tym ślubem
W wiele sobót i niedziel tkwiłam nad papierami w pracy. Piotr często wsiadał w samochód, żeby przejechać całą Polskę i w poniedziałek rano, świeży jak skowronek, spotykać się z kontrahentem. Jak zdarzyło się, że wreszcie spędzaliśmy dzień razem, byliśmy tak zmęczeni, że niemal nie wychodziliśmy z piżam. Piliśmy piwo cały dzień, zamawialiśmy pizzę i oglądaliśmy telewizję.
Czasem, gdy zdarzyło nam się być w lepszej formie, zapraszaliśmy przyjaciół, tych z okresu studiów. Nie musieliśmy niczego im tłumaczyć, bo znajomi pracowali podobnie jak my. Wszystkim nam się powiodło.
– Musimy się pobrać – powiedział do mnie Piotr w pewną piżamową sobotę.
Bardzo mnie tym zaskoczył. Zawsze był nowoczesny, wrogi tradycji, którą nazywał krótko: „Zabobon, ciemnota”.
– Nie wierzę! – krzyknęłam.
– Tak. Przeszliśmy pewien etap zawodowy, czas pomyśleć o życiu prywatnym – spokojnie tłumaczył mi mój partner, sięgając po garść orzechów nerkowca.
– Może pobierzmy się gdzieś na wyjeździe, może na Capri? – zaproponowałam, wiedząc, że cała ta otoczka związana z polskim tradycyjnym ślubem jest ponad siły Piotra.
– Nie, dlaczego? Będzie normalny ślub, potem sesja u fotografa, potem wesele – wyliczał. – Jak u nas w Sieradzu – dodał, jakby chciał mnie uspokoić, że nie zwariował.
Nie wierzyłam własnym uszom. Postanowiłam nie cieszyć się przedwcześnie i poczekać, czy ten pomysł Piotrowi nie minie. Zgodnie z moimi przewidywaniami koncepcja sieradzkich, dwudniowych, hucznych godów była trudna do zrealizowania. Stanęło na skromniejszej ceremonii, ale w kościele. Miałam piękną, białą, długą suknię, były muzyka i tańce. A potem pojechaliśmy do Warszawy do naszego mieszkania.
Rzeczywiście jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zbliżyliśmy się do siebie nieomal tak jak za dawnych czasów. Swobodnie rozmawialiśmy o dzieciach, które będziemy mieli; snuliśmy plany budowy dużego domu na wsi, z dala od tłocznej i nerwowej stolicy. W wolne dni jeździliśmy pod Warszawę, aby rozejrzeć się za odpowiednim miejscem. Podczas jednego z takich wypadów, na zakręcie drogi, tuż za wsią rzucił mi się w oczy dziwny ruch w rowie. Przyhamowałam i spojrzałam uważniej. Wśród liści, przywiązany do drzewa miotał się przerażony, zrozpaczony psiak. Serce mi się ścisnęło. Od razu wiedziałam, że chcę go zabrać do domu.
– To mój pies – powiedziałam.
– Nie znoszę zwierzaków – żachnął się Piotr. – Przecież wiesz. Robisz mi to na złość!
– Wcale nie, tak rzadko robię coś naprawdę dobrego, a teraz mam szansę. Uratuję to maleństwo – odpowiedziałam i tak zrobiłam.
To była suczka, nazwałam ją Saba. Piotr nie odzywał się do mnie, a psa ignorował. Mała była przerażona i nerwowa. Gdy pogryzła najlepsze buty Piotra, bałam się, że wyrzuci nas obie z domu. Tym bardzie obawiałam się swojej pierwszej delegacji.
Co teraz? Czy Piotr będzie z Sabą wychodził na spacery? Czy ona nie zwariuje z nerwów, czy nie będzie wyć całe dnie? Okropnie bałam się tego wyjazdu, lecz gdy wróciłam, okazało się, że zostałam odsunięta na boczny tor. Piotr z Sabą byli w wielkiej komitywie. On czulił się do niej, ona patrzyła na niego rozkochanym wzrokiem. Gdy tylko usłyszałam, że po przyjściu z pracy mąż szepcze do Saby: „Tylko ty rozumiesz pańcia”, dotarło do mnie, że psiak zostanie u nas na zawsze.
Nasi rodzice nie cieszyli się z takiego obrotu spraw. Ewidentnie czekali na wiadomość, że będziemy mieli dziecko, a my im oznajmiliśmy, że mamy psa. Byli rozczarowani.
– To nie jest pora na psa – powiedziała sucho moja matka. – Jesteście z jednej strony za młodzi, z drugiej za starzy. Pies was uwiąże do domu, a wy ciągle w pracy albo w rozjazdach. No i jak ci dojdzie robota przy dziecku, to kto będzie wychodził z psem? Przecież nie Piotr, bo on na okrągło w delegacjach. Decyzja całkiem bez sensu – sarkała.
To i tak nie miało żadnego znaczenia. Byliśmy szczęśliwi, że mamy psa, którego obecność odmieniła nam życie.
Ten pies spajał nasz związek
Od pojawienia się Saby chętniej wracaliśmy do domu. Po pracy, zamiast paść na kanapę albo pracować nad przyniesioną z biura robotą, wychodziliśmy na długie spacery. W weekendy jechaliśmy na wieś albo na Mazury, żeby Saba miała kontakt z przyrodą. Po pewnym czasie zauważyłam, że mniej wyjeżdżamy w delegacje. Nawet zaczęłam się zastanawiać, co to może znaczyć. Czyżbyśmy wcześniej sami zabiegali o te wyjazdy?
Razem z Sabą pojawił się w naszym życiu Adam. Gdy mieliśmy ochotę polecieć na bardziej ekskluzywny wypoczynek, prosiliśmy, żeby ktoś ze znajomych zaopiekował się psem, to znaczy u nas zamieszkał. Mieliśmy luksusowe mieszkanie z kinem domowym i jacuzzi, a w pracy było dużo młodych ludzi jeszcze bez mieszkań, więc chętnych nie brakowało. Szybko okazało się, że Saba szczególnie polubiła jednego z naszych kolegów. Szalała za Adamem tak bardzo, że aż Piotr zrobił się zazdrosny…
– Zdradliwa suka – mówił i podsuwał jej ulubiony psi przysmak, a ona robiła się od razu milutka i wdzięczna.
Mijały lata… Nasze kariery jakoś straciły rozpęd. Dwa razy zmieniałam pracę. Ostatnią dostałam tylko dzięki cudowi i protekcji dawnej mojej stażystki, która była teraz szefową kadr. Piotr zamknął swoją firmę i zatrudnił się w banku na mało eksponowanym stanowisku.
Niestety, czas psów biegnie inaczej niż ludzi. Po dziewięciu latach Saba zaczęła niedomagać. Słabła w oczach. Spacery stały się krótkie, wyjazdy niemożliwe. Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że życie Saby dobiega końca. A jednak, gdy Piotr zadzwonił do mnie po wizycie w klinice dla zwierząt, gdzie suczka miała dostać wzmacniający zastrzyk, i powiedział, że to już koniec, że mam przyjechać i się z nią pożegnać – nie mogłam w to uwierzyć. Saba była członkiem naszej rodziny. Przyjaciółką. Dużo więcej niż psem! W gabinecie weterynarza oboje szlochaliśmy z mężem nad Sabą jak nad dzieckiem, a ona patrzyła na nas błagalnie.
– Ona nie chce! – płakałam.
– Ona nie chce już cierpieć – powiedział łagodnie lekarz.
Chwilę trwało, aż to do mnie dotarło. Tak. Tak było lepiej. Sabę pochowaliśmy w ogrodzie u naszych przyjaciół i wróciliśmy do pustego domu. Od razu spakowałam wszystkie psie rzeczy: miski, posłanko, smycz, i kazałam Piotrowi je wyrzucić. Trochę poprzesuwałam meble z pomocą Adama, który przyszedł do nas zaraz po pracy. Też był bardzo poruszony odejściem Saby.
Usiedliśmy w trójkę przed telewizorem. Co jakiś czas odruchowo oglądałam się, gdzie jest psinka, bo do mojej świadomości jeszcze nie dotarła jej śmierć. Choć przecież wiem, że takie jest życie, i że jak się bierze zwierzaka, to z pewnością się go kiedyś pochowa.
Razem z Sabą opuściło mnie szczęście. Ledwo straciłam pracę, kiedy wracając ze sklepu z zakupami, pechowo upadłam i złamałam sobie rękę, a zaraz potem odszedł Piotr. Po prostu zostawił mnie. Pewnego ponurego, jesiennego dnia powiedział mi, że sam się dziwi, ale właściwie powinien był zrobić to wcześniej.
– Czuję jakąś obcość między nami – stwierdził. – Pomieszkam trochę sam. Nie masz nic przeciwko temu, że po rzeczy przyjadę, jak znajdę jakieś mieszkanie? – spytał.
Zgodziłam się oczywiście. I tak zniknął z mojego życia. Bez jednego krzyku, bez kłótni, bez zdrady. Miałam wrażenie, że to senny koszmar, jeden z tych, z których budzimy się nieomal bez oddechu, z dudniącym sercem, bólem głowy i uczuciem ulgi, że noc już minęła. Jednak moja noc właśnie się zaczęła. Piotr nie chciał się ze mną kontaktować, nie odbierał telefonu, nie reagował na maile. Po swoje rzeczy przysłał Adama.
– Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła. Piotr mnie o to prosił – tłumaczył się.
Tylko wzruszyłam ramionami, bo co on był winny? Nic.
Dowiedziałam się przypadkiem
Wstrzymywałam się z poinformowaniem rodziców o klęsce swojego małżeństwa. Czekałam na pozew rozwodowy, jednak on uparcie nie przychodził. „O co chodzi Piotrowi? – zastanawiałam się bez końca. – Przecież bez rozwodu nie zacznie nowego życia”.
Gdy kolejny raz zadzwoniła moja mama z pytaniem, co się u nas dzieje, byłam już w takim stanie, że nie miałam siły kłamać i kolejny raz opowiadać, że z moją pracą, z Piotrem wszystko jest po staremu. Rozpłakałam się i powiedziałam prawdę.
– Życie nie jest łatwe – stwierdziła na to moja matka. – Jesteście małżeństwem kościelnym, co ma swoje konsekwencje. Zawsze będziesz jego żoną.
– Ale on mnie już nie chce, nie rozumiesz?! – krzyknęłam. – Nawet nie wiem, gdzie mieszka i z kim! A jak narobi długów, to ja będę je spłacać, bo mamy wspólnotę małżeńską…
– To twoje życie – wycofała się mama natychmiast. – Rób, co uważasz za właściwe. Zawsze będę po twojej stronie.
Ja jednak nic nie robiłam. Nie miałam żadnej koncepcji. Nie wiedziałam, co ze mną będzie. I sprawdziło się stare powiedzenie, że czas rozwiązuje najbardziej zawiłe zagadki.
Pewnej soboty wsiadłam do metra z rowerem, bo odkąd zaczęłam żyć z prac dorywczych, odstawiłam samochód. Po prostu koszty jego używania były zbyt wysokie. W wagonie panował lekki tłok. Z jednej strony dobiegał mnie szmer rozmowy jakichś dziewczyn. I nagle usłyszałam swoje nazwisko. One mówiły o Piotrze!
– No, fajny jest, niezłą ma klatę. W windykacji to on jest najprzystojniejszy, choć stary – mówiła jedna.
– Daj sobie spokój – zaśmiała się druga.
– Przecież to gej! Wszyscy o tym wiedzą.
– Jak to? Przecież ma obrączkę? – zdziwiło się dziewczę.
– To dla niepoznaki. Jest czyimś mężem, ale tej żony nikt na oczy nie widział. On mieszka z Adamem, tym z działu audytu.
– No wiesz, co za los! Najlepsi faceci to geje. I jak współczesna dziewczyna ma żyć – zaczęła ubolewać jedna, a druga się do niej przyłączyła.
Wysiadłam pośpiesznie, bo chciałam jak najszybciej zostać sama i zebrać myśli. A więc mój mąż odszedł do faceta… Chyba tego nie przeżyję! A może to nieprawda? Może to tylko biurowe plotki? W sumie mogłabym je sprawdzić… Wystarczyłoby pojechać pod dom Adama i trochę poczekać.
Tych lat nikt mi nie zwróci
Czekałam kilka godzin, kręcąc się między sklepami po drugiej stronie ulicy. Wreszcie ich zobaczyłam. Wracali jak małżeństwo po pracy – z teczkami i z siatkami pełnymi zakupów. Najpierw chciałam uciec, ale potem opanowała mnie złość. Dlaczego mam cierpieć w milczeniu? Dlaczego mam się wstydzić? Niech oni się wstydzą! Zakłamani tchórze!
– A więc jesteście razem. Ale ja nie będę dla was parawanem. Żądam rozwodu! – wykrzyczałam im prosto w twarz.
– Ciszej, ciszej… – zasyczał pobladły Piotr.
– Idź, Piotruś, a ja z nią porozmawiam – rzucił Adam.
– Z tobą nie mam o czym. Chcę rozmawiać z moim mężem sam na sam! – fuknęłam.
Gdy Adam odszedł, milczeliśmy z Piotrem przez chwilę.
– Zdradzałeś mnie z nim wcześniej? – spytałam wprost.
– Nie. Między nami zaczęło się już po moim odejściu. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o Sabie, wspominaliśmy i jakoś tak się okazało, że ze sobą mamy wiele wspólnego i…
– Dość! – prawie krzyknęłam. – Nie chcę tego słuchać. Zdejmuj obrączkę. Oddaj mi ją. Nie masz prawa jej nosić.
Po sekundzie zaciskałam dłoń na krążku złota ciepłym jeszcze od ciała mojego męża, którego nadal kochałam. Ale co z tego? Tu już nic nie było do zrobienia.
– Przyślij pozew – powiedział Piotr jakoś tak smutno – ale bez orzekania o winie. Nie chciałbym wchodzić w sensacyjne detale. Świat jest taki mały…
– Nie ukryjesz się. Będziesz musiał z tym żyć, ale ja nie muszę żyć z tobą ani się za ciebie tłumaczyć – powiedziałam sucho.
– Wybacz mi. Często wspominam nasze wypady, Sabę, jak szalała w piasku nad morzem…
– Uwielbiałam Sabę, ale jeśli ona było dla ciebie najlepszym elementem w naszym związku, to znaczy, że go nie było wcale – dodałam twardo, choć serce mi się krajało. – Pies to pies. Dobrze, że nie powiedziałeś, że z naszego małżeństwa najlepiej wspominasz samochód. Dostaniesz list od mojego adwokata.
Teraz jestem daleko od tej historii. Myślę, że gdyby nie pies, którym opiekowaliśmy się z Piotrem, to nasze małżeństwo trwałoby krócej. I pewnie tak byłoby lepiej, bo dziesięciu lat nikt mi nie zwróci. Z drugiej strony w tej dekadzie miałam też dobre chwile, nie tylko z Sabą na plaży. A po rozwodzie z Piotrem stworzyłam sobie zupełnie nowy świat.
Nie wspominam dawnych czasów. Gdy mój obecny mąż zaproponował, aby naszemu psu dać na imię Saba, aż zdrętwiałam. Natychmiast zaproponowałam inne. Saba i Piotr to przeszłość… Z tego, co wiem, on jest nadal z Adamem, lecz mnie to od dawna nie obchodzi.
Czytaj także:
„Piłam by zapomnieć, bawić się i by zasnąć. Stałam na równi pochyłej, z której wyciągnął mnie mąż i pozew rozwodowy”
„Poskąpiłam kasy na droższą usługę i wybrałam tańszą. Efekt? Na własnym ślubie wyglądałam tak, że goście mi współczuli”
„Jestem po 60-tce, ale uknułam plan podrywu jak nastolatka. Było mi wstyd, kiedy nie poszedł tak, jak planowałam”