Wymknęłam się do kuchni i stanęłam przy oknie. Spoglądając na ulicę, zamyśliłam się. Boże… Co dalej? Jak ja sobie teraz poradzę? Coś się skończyło w moim życiu i to nie była miła myśl.
Moje pełne obaw rozważania przerwała przyjaciółka, która zajrzała do kuchni.
– Halinko, może dołożymy sałatki? Mówiłaś, że jest w lodówce, tak? – zaproponowała.
– Tak, tak, weź… druga półka… – odparłam nieuważnie.
– Stało się coś? – zainteresowała się czujna jak zawsze Stasia.
– Niby co? – Wzruszyłam ramionami.
– Weź sałatkę, a ja pokroję jeszcze pomidory. No idź do gości.
Stasia wzniosła oczy ku niebu, ale posłusznie wzięła salaterkę i poszła do pokoju. A ja, zamiast zabrać się za krojenie, znowu gapiłam się w okno.
Wczesny wieczór, więc czemu ulice świecą pustkami? Gdzie się wszyscy podziali? Nie było na czym oka zawiesić. Ani, co gorsza, o co myśli zaczepić, więc wciąż wracały do tego samego.
Co się stało? Niby nic…
Poza tym, że moje dotychczasowe życie właśnie się skończyło. Opóźniałam przejście na emeryturę, ile mogłam, bo nie wyobrażałam sobie życia bez pracy. Bez tej rutyny codziennego wstawania, dojeżdżania do biura, wysłuchiwania tyrad kierowniczki.
Co innego Stasia, która od dwóch lat była na emeryturze i wielce sobie chwaliła ten stan. Twierdziła, że dopiero na emce – jej autorskie określenie – rozkwitła, zaczęła korzystać z uroków życia i przestała się martwić o to, na co nie miała żadnego wpływu. Zazdrościłam jej tej radości.
Dla mnie przejście na emeryturę wiązało się z lękiem i niepewnością. Co dalej? Czy jeszcze cokolwiek mnie czeka, czy już tylko wypatrywanie ostatecznego końca wszystkiego?
A może bałam się przyszłości, bo byłam sama? To znaczy, owszem, miałam córkę, zięcia, wnuki, jednak oni mieszkali na drugim końcu miasta. Telefonicznie rozmawialiśmy prawie codziennie, ale odwiedzaliśmy się rzadko. Ja pracowałam, a córka zajmowała się bliźniakami i miała na głowie cały dom, bo zięć biznesmen często był nieobecny.
Swojego męża pogoniłam kilkanaście lat temu. Taki niby był troskliwy, uczynny, miły, aż odkryłam, że nie tylko dla mnie taki był. Pomagając rudej sąsiadce z czwartego piętra w remoncie, tak się przyłożył do roboty, że zmajstrowali dzieciaka...
Może bym wybaczyła jeden romans, ale w trakcie awantury wyszło na jaw, że dzielnie „pomagał” także innym paniom. Ruda w końcu też go zostawiła, uznawszy, że poza alimentami nie chce mieć nic wspólnego z takim ogierem-pomagierem. Rozstaliśmy się.
Odchorowałam to ciężko, ale potem wzięłam się w garść – była Elizka, miałam dla kogo żyć, o kogo się troszczyć. Nawet gdy córka wyszła za mąż i wyprowadziła się na drugi koniec miasta, nie czułam się zbędna, stara, odstawiona na boczny tor. Funkcjonowałam jak dobrze zaprogramowany robot. Praca, zakupy, dom. Praca, zakupy, dom. I tak przez lata.
A teraz nagle wszystko się skończyło. Czułam się, jakby mi ktoś prąd odłączył albo zmienił program na jałowy bieg.
– Wypatrujesz księcia na białym koniu? – Stasia weszła do kuchni. – Czy czekasz na kogoś, kto pokroi pomidorki? – Podeszła i objęła mnie w pasie. – No, Halinka, co jest? Takie fajne przyjęcie ci wyszło. Jedzonko pycha. Anka nie może się nachwalić sałatek! A ty zamiast posiedzieć z nami, chowasz się w kuchni.
– Nie chowam się, tylko… Nieważne. Już się biorę za te pomidory.
Wyswobodziłam się z jej objęć. Nie pora na użalanie się nad sobą; wolałam to robić bez świadków. Otworzyłam lodówkę, wyjęłam co trzeba, i wzięłam się za krojenie pomidorów oraz cebuli. Wciąż z uczepioną do moich pleców Stasią.
– Płaczesz od cebuli czy od serca?
– Nachyliła się i zajrzała mi prosto w oczy. – Zresztą rycz. Płacz to zdrowie, podobnie jak śmiech, bo i jedno, i drugie uwalnia nasze emocje.
– A ty uwolnij mnie z łaski swojej – prychnęłam, energiczniej ruszając ramieniem – i idź zapytaj, czy ktoś z gości ma ochotę na herbatę, kawę, sok czy co tam.
Poszła i wróciła z całą listą zamówień.
– Trzeba było zrobić imprezę w jakiejś knajpce – skwitowała. – Tak jak ja. Nic się nie narobiłam, a wybawiłam się za wszystkie czasy, no ale ty, jak każda Zosia Samosia...
– Dobra, dobra – przerwałam jej. – Następnym razem tak zrobię.
– Nie będzie następnego razu, moja droga. Na emeryturę przechodzi się tylko raz.
– Szkoda, że w ogóle był ten pierwszy... – mruknęłam ponuro.
Stasia aż się żachnęła.
– Co ty gadasz? Chciałabyś tyrać do śmierci? Wreszcie dotrwałaś do zasłużonego odpoczynku, kiedy człowiek już nic nie musi, za to może robić, co chce!
Łatwo jej mówić. Może Stasia miała tony pomysłów na to, co robić, ale ja czułam się jak ryba wyciągnięta z wartkiej rzeki i wrzucona do leniwego stawu.
Kiedyś skupiałam się na pracy, domu i opiece nad córką. Gdy Elizka podrosła, i miałam więcej czasu dla siebie, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby zająć się czymś innym niż praca i dom. Odkąd córka się wyprowadziła i zostałam sama, najwięcej czasu spędzałam w pracy. Pierwsza rwałam się do nadgodzin, a gdy musiałam wybrać urlop, prawie w depresję wpadłam.
Nie wiedziałam, co mam robić na tych przydługich wymuszonych wakacjach. Skończyło się na tym, że siedziałam w chacie i oglądałam seriale, z niecierpliwością odliczając dni do powrotu do pracy.
A teraz... teraz ten urlop będzie trwał wiecznie!
To znaczy do czasu, aż umrę z nudów i frustracji.
– To może lepiej od razu kamień do szyi… – powiedziałam na głos, czym postawiłam Stasię na baczność.
– Jaki kamień? Jaka szyja? O czym ty myślisz, kobieto? – Odsunęła się i chyba w ramach kary za smętne myśli rzuciła we mnie kawałkiem pomidora.
– Oszalałaś? – Odskoczyłam.
Stasia zachichotała jak smarkula i… kolejny plaster pomidora poleciał w moją stronę. Ledwo zdążyłam się uchylić.
– Prosisz się o lanie – wycedziłam, łapiąc za ścierkę.
Udało jej się mnie rozruszać i resztę przyjęcia spędziłam, bawiąc się z gośćmi, a nie gapiąc smętnie w kuchenne okno.
Ale potem splin wrócił. Od imprezy minęło kilkanaście dni, a ja nadal nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Wciąż budziłam się wcześnie, choć nie musiałam. Potem w wyrobionym przez lata nawyku biegłam do łazienki i… dopiero tam, patrząc w lustro, przypominałam sobie, że już nigdzie nie muszę się spieszyć.
Snułam się więc bez celu po mieszkaniu, obecnie wysprzątanym na błysk. Zdążyłam zajrzeć w każdy kąt i w każdą szparę, w kafelkach można się było przeglądać... No ale ile można sprzątać?
Z nudów włączałam telewizor i oglądałam to, co się akurat trafiło. Byle dotrwać do wieczora i rozmowy z córką. Tylko dzięki naszym pogawędkom, słuchaniu, co nowego u nich słychać, miałam ochotę budzić się następnego dnia rano.
Nie zwierzałam się Elizce ze swoich nastrojów i tego, że nie mam pojęcia, co robić z wolnym czasem na tej zdecydowanie przereklamowanej emeryturze. Nie chciałam niepotrzebnie martwić córki i angażować w moje sprawy. I tak miała dość roboty.
Stasia nie odzywała się od dnia imprezy. Ciekawe, gdzie ją wywiało… No tak, przecież następnego ranka miała jechać do Krakowa – przypomniało mi się – na całe trzy tygodnie.
Że też jej się chce, że też znajduje czas na te swoje wolontariaty, wycieczki, tańce, fesjbukowanie i nie wiedzieć co jeszcze, jakby doba miała więcej niż 24 h. Ja nie miałam czasu na bzdety. Praca, dom, zakupy, praca, dom, zakupy, gdzie tu wcisnąć…
I nagle nawykowa myśl się urwała jak ucięta nożem
Pojawiła się inna – odkrywcza i ambarasująca zarazem.
Jaka praca? Jesteś na emeryturze, a mieszkanie tak wypucowałaś, że zdałoby wszelkie testy czystości, na czele z testem białej rękawiczki.
Praca, dom, praca, dom… Nawyk w myśleniu sugerował, że od lat stosowałam tę wymówkę. Powoli zaczynało do mnie docierać, że jeśli teraz, na emeryturze, nie mam co robić, to wyłącznie moja wina – bo nigdy nie próbowałam robić nic innego.
Stasia od zawsze próbowała wielu rzeczy. A przecież życie jej nie oszczędzało. Młodo została wdową, ale nie załamała się, nie pogrążyła w żałobie ani też nie szukała na siłę nowej miłości. Zdecydowała się żyć sama, co nie znaczy, że była samotna. Angażowała się w pomoc dzieciom i bezdomnym. Pomagała w jednej z fundacji, opiekowała się maluchami w szpitalu. O rozrywkach też nie zapominała, tak jak o uśmiechu na twarzy.
A ja co? A ja nic. Tylko praca, dom, praca, dom… Jałowiałam, gorzkniałam, dziadziałam...
Przez kilka kolejnych dni zastanawiałam się nad swoją sytuacją. Niewiele wymyśliłam. Poza tym, że mogłabym zostać babcią na pełny etat. Co prawda, jeszcze będąc w ciąży, Elizka ambitnie powtarzała, że jest dorosła, odpowiedzialna, świadomie zdecydowała się na macierzyństwo, rezygnując z kariery zawodowej, więc nie zamierza się wyręczać w opiece nad dziećmi i prowadzeniu domu pracującymi babciami, mającymi przecież własne życie. Rozumiałam i nie chciałam się narzucać ze swoją pomocą, ale... w końcu zdecydowałam się zadzwonić do córki.
– Elizko, nie potrzebujesz przypadkiem pomocy przy chłopcach? – spytałam niepewnie. – Wiem, co mówiłaś, ale mam dzisiaj wolny dzień, może zabrałabym ich na spacer albo coś?
– Zapomnij, co kiedyś mówiłam! Duma dumą, a życie życiem. Z nieba mi spadałaś, mamo! – Radosna ulga w głosie córki świadczyła o tym, że wstrzeliłam się ze swoją propozycją idealnie.
– Będę za godzinkę. Ty już ich szykuj.
Kacper i Marcel, energiczne czterolatki, zafundowali mi pełne wrażeń i śmiechu popołudnie. Przypomniały mi czasy, kiedy Elizka była mała i zabierałam ją do piaskownicy. Lepiłyśmy babki, kopałyśmy dziury w poszukiwaniu mokrego piasku, z którego dałoby się zbudować zamek. Wtedy żałowałam, że mam tak mało czasu dla córeczki.
Teraz nic mnie nie goniło i zaszalałam z wnukami na placu zabaw. Zaczęliśmy od huśtawek, potem były drabinki i zjeżdżalnia, wreszcie zaanektowaliśmy wspólnie piaskownicę z zamiarem postawienia zamku.
Początkowo czułam się trochę dziwnie, bo inni rodzice siedzieli na ławkach i przyglądali nam się ciekawie. Szybko jednak zapomniałam o obserwatorach, pochłonięta zabawą.
Nie wiedzieć kiedy dołączyli do nas inni budowniczy: Franio z dziadkiem i Julka z tatą.
– Może na wierzchołek baszty damy flagę z liści? – zaproponował starszy pan.
– To będzie zamek leśnej wróżki? – spytałam.
– Smoka, jeszcze trzeba smoka! – wyrwał się Marcel.
– Tak, tak! – Franio zaklaskał w rączki.
– Ale ja nie umiem zrobić smoka – przyznałam ze smutkiem.
– Zrobimy, zrobimy – zapewnił jowialnie tata Julki.
Wspólnymi siłami postawiliśmy zamek z fosą, basztami udekorowanymi liśćmi, a wrót pilnowały dwa smoki. Z dumą przyglądałam się naszemu dziełu.
– Aż żal, że pewnie zaraz ktoś go zburzy – westchnęłam.
– Najwyżej jutro wybudujemy nowy – odparł z uśmiechem dziadek Frania.
– Babciu, a jutro też tu przyjdziemy? – zapytał z nadzieją Kacper. – Zaraz po przedszkolu?
– Jeśli tylko mama pozwoli. – Pogłaskałam wnuka po głowie.
– A jeśli mama nie pozwoli i babcia będzie miała wolny czas, to może da się zaprosić na kawę? – usłyszałam zaskakującą propozycję. Dziadek Frania stał tuż obok, trzymał wnuka za rękę i patrzył na mnie wyczekująco.
Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i najzwyczajniej w świecie mnie zatkało.
– Babciu, idziemy? – Marcel pociągnął mnie za rękę.
– Już, już... – mruknęłam zamyślona, wciąż rozważając pierwszą od nie pamiętnych czasów propozycję… no tak, randki!
Ostatecznie dałam panu Józefowi numer swojej komórki, mówiąc, że się zdzwonimy i coś ustalimy. Potem odprowadziłam wnuki i wróciłam do siebie.
Już w domu wciąż nie mogłam uwierzyć w to, jak jedno popołudnie odmieniło moje życie. A raczej otworzyło mi oczy. Więcej takich atrakcji, a zatęsknię za nudą, myślałam zmęczona, ale zadowolona.
Stasia wpadła do mnie wieczorem
– Ale to był wspaniały wyjazd! – obwieściła gromko od progu. – A ty co masz takie rumieńce? – zainteresowała się.– Chora jesteś?
– Może się zakochałam… – rzuciłam żartem, nim pomyślałam, no i się wkopałam. Stasia wyciągnęła ze mnie pełne zeznanie o tym, jak panikowałam na myśl o emeryturze, jak zdesperowana zadzwoniłam do córki i o popołudniu spędzonym na placu zabaw.
– O, jeszcze mam piasek we włosach!
– Zaśmiałam się. – Jak za dawnych lat!
– Może jutro uroczy pan Józef pomoże ci go wyjąć...
Przyjaciółka puściła do mnie oko, a ja zamiast ją zbesztać za niestosowne uwagi, zachichotałam rozbawiona.
– Już się nie mogę doczekać.
– No czy ja ci nie mówiłam? – triumfowała Stasia. – Życie na emce nabiera nowego smaku! Tylko daj mu szansę. A potem się przygotuj, bo będzie się dziaałooo!
Coś w tym jest, pomyślałam. Naprawdę coś w tym jest...
Czytaj także:
„Kochałam mojego męża, nie był złym człowiekiem. Tylko te inne kobiety w jego życiu…”
„Uświadomiłam mężowi, że uroda kobiety kosztuje, i to sporo. Na kolację dla gości była herbata i sucharki”
„Liczyła się dla mnie tylko kariera, do celu szłam po trupach. Gdy śmierć zajrzała mi w oczy, obok mnie nie było nikogo”