„Liczyła się dla mnie tylko kariera, do celu szłam po trupach. Gdy śmierć zajrzała mi w oczy, obok mnie nie było nikogo”

kobieta dla której liczyła się tylko kariera fot. Adobe Stock, Ivan Traimak
Chciałam tylko jednego - jak najlepszego wykształcenia i zawrotnej kariery. Takiej postawy nauczyli mnie rodzice. Od dziecka wpajali mi, że jestem wyjątkowo zdolna i powinnam to wykorzystać; że w życiu człowiek może liczyć tylko na siebie i powinien jak najszybciej stać się niezależnym. Wymuszali na mnie bycie perfekcjonistką.
/ 17.06.2021 08:29
kobieta dla której liczyła się tylko kariera fot. Adobe Stock, Ivan Traimak

Starannie wyprasowany kostium, szpilki, włosy spięte w koczek. Tak witałam każdy poranek. O dziewiątej rano siedziałam już przy biurku z mocną kawą i odpisywałam na maile klientów. O dziesiątej krótkie zebranie z załogą i wyznaczenie celów na bieżący dzień. W południe lunch z szefem, powrót do biura i praca, praca, praca. Do późnego wieczora.

Tak wyglądało moje życie

Nie miałam przyjaciół, zapomniałam już, co to rozrywka. Odkąd wyjechałam z Olsztyna do Warszawy, chciałam tylko jednego. Jak najlepszego wykształcenia i zawrotnej kariery. Takiej postawy nauczyli mnie rodzice. Od dziecka wpajali mi, że jestem wyjątkowo zdolna i powinnam to wykorzystać; że w życiu człowiek może liczyć tylko na siebie i powinien jak najszybciej stać się niezależnym. Wymuszali na mnie bycie perfekcjonistką. Od pierwszych klas podstawówki uczyłam się dwóch języków obcych, każde popołudnie miałam zorganizowane na zajęciach pozalekcyjnych. A moje jedyne radosne wspomnienia z dzieciństwa dotyczą... aniołów.

Kiedy nikogo nie było w domu i odrobiłam już lekcje, uwielbiałam lepić anioły z masy solnej. Później piekłam je w piekarniku i malowałam farbkami. Każdy anioł był inny, każdy miał pomagać w innym kłopocie. I tak powstały anioły dla zapominalskich, anioły zdrowia, przyjaźni, miłości. Udawały mi się naprawdę ładne, miałam ich sporą kolekcję, ale mama zawsze mówiła, że to strata czasu i pieniędzy w przyszłości z tego nie będzie. Rodzicom nigdy się nie przelewało, ale wszystko, co mieli, inwestowali we mnie. Chcieli obudzić w swojej córeczce żądzę sukcesu, aby kiedyś żyło jej się lepiej niż im.

Po maturze wyjechałam do Warszawy, gdzie studiowałam na dwóch kierunkach. Potem obroniłam dyplom i bez problemu znalazłam pracę. Dostałam się do dużej agencji reklamowej. Po pół roku awansowałam na zastępcę menadżera, a rok później sama nim zostałam. Awans dodał mi skrzydeł. Wprawdzie trochę nieetycznie go dostałam, ale zapomniałam o wyrzutach sumienia, gdy prezes podniósł moją i tak już niemałą pensję.

Wykorzystałam sytuację, kiedy mój bezpośredni przełożony, Andrzej, miał problemy rodzinne. Chorowała jego żona, dlatego często brał zwolnienia, wpadał do pracy jak po ogień, był rozkojarzony i popełniał przez to głupie błędy. Pewnego dnia miał przygotować prezentację nowej kampanii dla strategicznego klienta firmy i... zapomniał o tym. To niezwykle obowiązkowy i odpowiedzialny mężczyzna, ale kłopoty rodzinne go przytłoczyły. Obserwowałam go od kilku tygodni i przypuszczałam, że może dać plamę. Dlatego po cichu przygotowałam własny projekt. I kiedy okazało się, że Andrzej jest nieprzygotowany, a na sali zapanowała konsternacja, ja wyjęłam swoją płytę i uratowałam reputację firmy. Krótko mówiąc, pierwszy poważny awans dostałam dzięki temu, że powinęła się noga koledze. Ale wtedy nie widziałam w tym nic złego. Po prostu takie prawa rządzą korporacją, a sukces jest tylko dla najtwardszych.

Taka też byłam dla swoich podwładnych. Odkąd zostałam menadżerem, podlegał mi ośmioosobowy zespół. Byłam dla nich bardzo oschła i wymagająca. Nie uznawałam żadnych przyjaźni, spoufalania się, zwierzeń na kawie. Praca to praca i nie należy jej łączyć z życiem prywatnym. Faworyzowałam osoby oddane firmie bez reszty. Sama nie miałam rodziny, więc usprawiedliwienia pracowników, że muszą wyjść wcześniej, bo mama chora, bo trzeba biec do szkoły na wywiadówkę irytowały mnie.

Premiowałam tylko tych, którzy siedzieli w pracy po godzinach, byli cały czas dyspozycyjni i nie wyjeżdżali na urlopy. Miałam opinię zołzy i czułam wokół siebie niezbyt przyjazną atmosferę. Ale uznałam to tylko za dowód mojego profesjonalizmu w pracy. Dziś wiem, jak bardzo się myliłam.

Tamten dzień od samego rana układał się fatalnie. Obudziłam się chora. Łamało mnie w kościach, lało się z nosa i czułam, że mam gorączkę. Przez ostatni tydzień pracowałam po piętnaście godzin dziennie. Prawie nic nie jadłam, niewiele spałam, a w biurze wszyscy kichający i smarkający. W takich warunkach o grypę nietrudno. Byłam skrajnie wyczerpana. Pierwszy raz od dwóch lat pomyślałam, że przydałby mi się urlop, że jestem zmęczona. Po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że przesadziłam z ilością pracy. Ale musiałam się zmobilizować. To był wielki dzień. Nie po to tyle godzin spędziłam przed komputerem, by teraz odpuścić ten wielki projekt. Miałam jechać do Gdańska, do bardzo bogatego potencjalnego klienta. Była do przejęcia duża kampania reklamowa. Jeśli by się udało, zarobiłabym na tym kwotę półrocznej pensji. Nie było mowy o niedyspozycji. Zmobilizowałam resztki sił i po godzinie stałam już w drzwiach z laptopem w ręku, w pełnej gotowości do wyjazdu.

Na dworze był przeraźliwy ziąb. Ledwo zdążyłam wyjechać z Warszawy, gdy na szybę samochodu zaczęły spadać olbrzymie płaty śniegu. „Dlaczego akurat dziś?” – pomyślałam poirytowana. „Jakby ta zima nie mogła zacząć się jutro”. Ale padało coraz mocniej. Wkrótce jezdnia była już zupełnie biała. Widoczność znacznie się pogorszyła. Samochody zaczęły zwalniać, przez co zrobiło się ciasno na drodze. „Świetnie” – pomyślałam. „Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Nie dość, że czuję się coraz gorzej, to jeszcze wygląda na to, że się spóźnię”.

Spoglądałam nerwowo na zegarek. Wyprzedzałam na siłę wlekące się samochody. Czyste szaleństwo. Był listopad, nie zdążyłam jeszcze zmienić opon na zimowe, dlatego moje auto tańczyło na śliskiej jezdni, gdy tylko próbowałam przyspieszyć. Na domiar złego czułam się coraz gorzej. Przede mną było jeszcze jakieś 150 kilometrów trasy, gdy zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos asystentki prezesa, do którego jechałam z prezentacją kampanii.
– Pani Marto, prezesowi wypadła pilna sprawa i musi dziś wyjechać z Gdańska – zaczęła, a ja czułam, że za chwilę wybuchnę płaczem. – Jeśli jest pani już w Gdańsku prezes proponuje spotkanie za godzinę. Jeśli jeszcze jest pani w trasie, po prostu przenieśmy je na inny termin.
– Nie, nie – wyrwało mi się. – Jeszcze jadę, ale zostało mi dosłownie kilkanaście kilometrów do Trójmiasta – skłamałam. – Proszę powiedzieć prezesowi, żeby na mnie poczekał.

Nie wiem, co mi strzeliło do głowy! Przecież pokonanie 150 kilometrów w godzinę, w takich warunkach to czyste szaleństwo! Chyba po prostu nie umiałam postąpić inaczej. Jeśli chodziło o pracę nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. Takie myślenie wtłaczano mi do głowy na wszystkich szkoleniach, o których dziś, z perspektywy czasu, myślę jak o zwykłym praniu mózgu.
Włączyłam kierunkowskaz, spojrzałam w lusterko i dodałam gazu. Trąbiłam, wyprzedzałam na „trzeciego”, wymuszałam pierwszeństwo. Ze strachu trzymałam tak mocno kierownicę, że omal jej nie wyrwałam. Nie myślałam ani o bezpieczeństwie własnym ani innych ludzi na drodze. Liczyło się tylko to, żeby zdążyć na spotkanie i przejąć tę kampanię. Nauczona doświadczeniem wiedziałam, że jeśli przełożymy prezentację na inny termin, w międzyczasie może wskoczyć na moje miejsce inna agencja, zaproponować tańszą ofertę i wtedy moja firma straci kontrakt. I co powie na to mój szef?

Wyłączyłam myślenie i prułam samochodem na oślep. Wjechałam do jakiegoś miasteczka. Jakieś 200 metrów przede mną zarysował się kształt ronda. Delikatnie nacisnęłam na hamulec. Samochód nie zwalniał! Zdezorientowana prawie wbiłam nogę w podłogę auta, ale ono jechało dalej. Straciłam panowanie nad kierownicą. Pod kołami miałam lód. W ułamku sekundy zobaczyłam górę śniegu na rondzie i za chwilę ogłuszył mnie przerażający huk.
Podobno nie straciłam przytomności. Tak mówili mi lekarze w szpitalu. Ale niewiele pamiętam z tego, co działo się po wypadku. Jak przez mgłę widzę rozmazane twarze ludzi, którzy wyciągali mnie z samochodu i układali na noszach. Pamiętam też, że bolały mnie żebra. Nic dziwnego – wbiła się w nie kierownica. Miałam też złamaną jedną nogę. Przed najgorszym uratowała mnie wysoka zaspa, która przykryła betonową balustradę okalającą rondo i dzięki temu zamortyzowała uderzenie.

Podczas pobytu w szpitalu nie odwiedził mnie nikt ze znajomych z pracy. Raz zadzwonił tylko mój szef, ale po kurtuazyjnym pytaniu „jak się czujesz?”, zapytał o hasło do mojego komputera. Chodziło mu tylko o pracę.
– Wiesz, ten twój wypadek narobił nam sporo zamieszania w firmie. Ktoś musi przejąć twoje obowiązki – powiedział.

„Co za bezczelność i znieczulica!” – pomyślałam. „Przecież otarłam się o śmierć dlatego, że tak poświęciłam się dla firmy! Czy nie zasługuję nawet na odrobinę współczucia? Zostałam potraktowana jak rzecz. Maszynka do zarabiania pieniędzy, a teraz – uszkodzony towar”. Popłynęły mi łzy. Pierwszy raz od kilku lat obudziły się we mnie jakieś uczucia. Zrobiło mi się szczerze przykro. Jakbym przebudziła się z głębokiego snu. Kiedy siedziałam obolała na szpitalnym łóżku, samotna, przerażona jak dziecko, dotarło do mnie, że nie powinnam dziwić się szefowi. Bo czy ja inaczej traktowałam swoich podwładnych? Przecież sama uczyłam swój zespół, żeby podchodzić bez emocji do drugiego człowieka. Życie prywatne współpracowników nie miało dla mnie żadnego znaczenia.

Po wyjściu ze szpitala rzuciłam pracę. Nie zrobiło to wrażenia na moim szefie. Nawet nie próbował mnie zatrzymać. Pożegnałam się na zawsze z korporacją. Dzięki temu, co się wydarzyło, zobaczyłam, jak bezsensowne było moje życie. Stałam się wyrachowaną kobietą bez serca. Koszmarnie samotną i zgorzkniałą. A miałam dopiero 30 lat! Życie przeciekało mi przez palce. Nabijałam kasę zagranicznym biznesmenom, a zupełnie przestałam dbać o siebie, o własne zdrowie, nawet życie. A jak przyszło co do czego, to pies z kulawą nogą się o mnie nie zatroszczył.

Od dwóch lat prowadzę z koleżanką małą galerię z rękodziełem w Olsztynie. Mam przyjaciół, wyjeżdżam na wakacje, chodzę wieczorami do kina. Jak każdy normalny człowiek. Chyba trochę zawiodłam rodziców tym, że zrezygnowałam z kariery w Warszawie. Ale ja nie żałuję. Wróciłam do swoich dziecięcych pasji. Produkuję anioły z masy solnej, maluję obrazy na szkle. Sprowadzam też różne cudeńka od twórców z całej Polski – rzeźbiarzy, garncarzy, malarzy. Radzę sobie nieźle. Może nie tak, jak za czasów pracy w korporacji. Ale nie chcę tych pieniędzy. Zyskałam coś o wiele cenniejszego. Szczęśliwe życie.

Czytaj także:
„Nie ufaliśmy naszemu dozorcy, bo wyglądał jak zwykły menel. Pan Józef uratował nasz dobytek, narażając własne życie”
„40 lat życia przeciekło mi przez palce. Nie mam dzieci, męża… Nikt by po mnie nawet nie zapłakał”
„Kochałam mojego męża, nie był złym człowiekiem. Tylko te inne kobiety w jego życiu…”

Redakcja poleca

REKLAMA