„Przed problemami uciekłam na wieś, lecz i tam miałam same kłopoty. Samotność wdzierała się do mojego życia drzwiami i oknami”

Załamana kobieta fot. Adobe Stock, SB Arts Media
„Kupiłam malutką chatę na skraju niewielkiej wsi i rozpoczęłam samotną walkę z żywiołami przyrody, materii nieożywionej, no i z żywiołem ludzkim. Ten ostatni okazał się najbardziej zaskakujący. Ostatecznie, żyjąc na łonie natury, siłą rzeczy oczekuje się burz, a nie kolejnych dramatów”.
/ 05.11.2022 22:00
Załamana kobieta fot. Adobe Stock, SB Arts Media

– Dzień dobry pani! – zawołałam do niej głośno, mimo że stała odwrócona plecami i zdawała się absolutnie mnie nie zauważać. Ona zawsze się tak zachowuje, wobec wszystkich tutaj… Wiem, że tylko udaje, że mnie nie widzi. Prawdopodobnie sama chciałaby stać się niewidzialna, miałaby wtedy święty spokój. Nie przepada za towarzystwem. W każdym razie naszym.

Boleję nad tym. Może czuje się niepewna i zdezorientowana, a może zamieszkała na tym odludziu właśnie po to, by być sama ze sobą? Nie wiem, nie potrafię jej zrozumieć. Chwilami podejrzewam nawet, że jest zarozumiałą warszawianką i tyle. Po prostu zadziera nosa.

Uciekłam z jednej samotności w drugą

Ja też jestem nietutejsza, przeprowadziłam się na wieś zaledwie kilka lat temu. Wcześniej mieszkałam w wielkim bloku na osiedlu, które zeszpeciło nasze miasteczko niczym blizna po oparzeniu gładką kobiecą twarz.

Gdy tylko stało się to możliwe, uciekłam z ulgą od wind, zsypów, obscenicznych rysunków i wulgarnych napisów na każdej ścianie. Dosyć. I tak moja praca wymaga jedynie dostępu do internetu, mam wolny zawód. Mogę pracować dniem albo nocą. Tylko ode mnie zależy, kiedy wykonam swoje zadanie.

Kupiłam malutką chatę na skraju niewielkiej wsi i rozpoczęłam samotną walkę z żywiołami przyrody, materii nieożywionej, no i z żywiołem ludzkim. Ten ostatni okazał się najbardziej zaskakujący. Ostatecznie, żyjąc na łonie natury, siłą rzeczy oczekuje się burz, wichur, nadmiaru lub niedostatków deszczu, zimowego odśnieżania.

Stary drewniany dom wymaga nie lada nakładów i pokładów – cierpliwości, wytrwałości, dobrej woli. Trudno, liczyłam się z tym. Natomiast sąsiedzi nieustannie sprawiają niespodzianki. Przyjęli mnie do swej społeczności nieufnie, otwierali się z wolna i z oporem, a kiedy zaczęło się wydawać, że wreszcie mnie zaakceptowali, pojawiły się sygnały świadczące o tym, że być może wręcz przeciwnie, że wcale niekoniecznie i wcale nie wszyscy.

Trochę się w tym czuję zagubiona, ale uparcie staram się mieć przyjaciół. Nie mogę sobie pozwolić na jakąkolwiek izolację, ludzie są mi zwyczajnie potrzebni. Postawiłam na tych najbardziej życzliwych i pielęgnuję stosunki z nimi niczym najbardziej wrażliwą, rachityczną roślinkę.

Tak się ułożyło, chyba nie miałam na to wpływu

I to nawet nie chodzi o to, że nie raz i nie dwa potrzebuję od nich pomocy, ale przede wszystkim nienawidzę i panicznie boję się samotności. Lubię rozmawiać, lubię dzielić się myślami, lubię sama pomagać, na ile potrafię. Co człowiek, to historia, jestem ich głodna, jak głodny może być bezpański pies.

Trochę się nim czuję – kobieta dawno już po czterdziestce, na świecie sama jak palec. Oni wszyscy mają swoje wielkie rodziny, domy pełne dzieci, wnuków, najrozmaitsze konfiguracje familijne, a ja jestem tylko jedna.

Gdy więc pojawiła się na wsi „nowa miastowa”, znów ku niepomiernemu zdumieniu starych mieszkańców („Co oni widzą w tej naszej wsi? Pięknie to jest w Kotlinie Kłodzkiej, a nie tutaj!”), wydawało się naturalne, że przylgniemy do siebie. Poszłam się przedstawić i przywitać, jeszcze zanim na dobre tu zamieszkała. Brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, ale też okazała się singielką. Niewiele na swój temat powiedziała.

Skryta i zamknięta w sobie, małomówna, nieco opryskliwa, sprawiała wrażenie, że tylko czeka, aż się ode mnie uwolni. Dowiedziałam się jedynie, że ma na imię Beata i niedawno pochowała matkę, którą pielęgnowała przez wiele lat ciężkiej choroby. Że ma dosyć mieszkania, w którym spędziła te ostatnie koszmarne lata. Że uciekła od wszystkiego, co jej się z tym koszmarem kojarzy.

Liczyłam na to, że się zaprzyjaźnimy

Gdy już się wprowadziła, zaczęła wieść życie osobne. Każdego ranka jechała samochodem do pracy w odległym o trzydzieści kilometrów miasteczku. Wracała późnym popołudniem, nieraz widywałam ją, jak krząta się w ogródku albo leży w hamaku i czyta książkę. Tak samo spędzała weekendy – książki, książki.

Nie robiła nic, aby zbliżyć się do któregokolwiek z sąsiadów. Grzeczna, ale zimna i obca – taka była jej taktyka. Tylko że ja nie zamierzałam odpuścić. Marzyłam o tym, że zostanie moją przyjaciółką. Przecież jesteśmy sobie bliskie choćby już przez to, że obce w tej zamkniętej i skonsolidowanej społeczności.

– Dzień dobry – odpowiada niechętnie, bez cienia uśmiechu, przygwożdżona moim powitaniem, a minę ma taką, jakby wpadła w pułapkę na myszy.

– Tak sobie myślę, pani Beato, że może by pani przyszła na kolację któregoś wieczoru? Na butelkę wina? W piątek albo w sobotę? Musimy się bliżej poznać. Jesteśmy jak dwie wyspy na rozległym morzu.

– Dziwne porównanie. Takie wyspy nie mogą się spotkać, zawsze będzie oddzielać je woda – powiedziała.

Patrzyła na mnie wyzywająco małymi zielonkawymi oczami, zdecydowanie pozbawionymi ciepła. Nie była ładna, miała twarz zbyt okrągłą, pyzatą, a do tego brzydką cerę i rzadkie włosy. I ta figura – pękata, przysadzista, niemal otyła, choć w pewnej miniaturowej skali. Sprawiała wrażenie jakiegoś baśniowego skrzata, tylko nieco rozrośniętego na boki.

– No tak, trochę bez sensu palnęłam. Proszę mi wybaczyć. Pani mnie peszy.

Teraz ja czułam się przygwożdżona jej spojrzeniem. Miałam wrażenie, że prześwietlają mnie promienie rentgenowskie. Jaki będzie wynik?

– Pani Kasiu, bardzo dziękuję za zaproszenie. Na pewno nieraz zjemy razem kolację albo obiad i wypijemy butelkę wina. Obiecuję. Ale jeszcze nie teraz, dobrze? Proszę się nie gniewać.

Zaskoczyła mnie tą reakcją.

Może w istocie jest miła, tylko potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie? W końcu ma za sobą traumatyczne przeżycia. Nie mogę się narzucać, to oczywiste.

– Jasne. No to czekam na jakiś sygnał, że jest już pani gotowa.

– Dobrze – odparła.

Co było robić po takiej rozmowie?

Nie pozostało nic innego, jak tylko unikać nowej sąsiadki. Sama dałam się wypchnąć z gry, umieścić na ławce rezerwowych i czekać na decyzję trenera. Kupiłam malutką chatę na skraju niewielkiej wsi i rozpoczęłam samotną walkę z żywiołami przyrody, materii nieożywionej, no i z żywiołem ludzkim. Ten ostatni okazał się najbardziej zaskakujący. Ostatecznie, żyjąc na łonie natury, siłą rzeczy oczekuje się bur

Lato było piękne, żadnych klęsk żywiołowych, jeśli nie liczyć suszy, do której powoli wszyscy się przyzwyczajamy. Co roku teraz susza. W domu nic poważnego się nie zepsuło, a relacje z sąsiadami w długie letnie wieczory jakoś same się układały. Tu się pogawędziło przy płocie, tu się pomogło przy sianokosach. Ludzie latem są szczęśliwsi i bardziej skorzy do dawania szczęścia.

O, syn Kowalczyków ożenił się z „miastową”, absolwentką polonistyki na uniwersytecie. Ledwie obroniła pracę magisterską na temat Witkacego, a już wprowadziła się na wieś. Kolejna! Będzie panią na gospodarstwie, o ile teściowie pozwolą jej czuć się panią.

Dla mnie super, wielbię Witkacego. Może od czasu do czasu pojawi się ktoś z jej rodziny? Poznałam ich na weselu, sympatyczni ludzie. Beaty nie było, K. jej nie zaprosili. A może zaprosili, tylko nie przyszła? A co mi tam. Przestałam o niej myśleć. Jakoś już było bez niej, to i obędzie się bez niej.

Przyszła jesień. Kocham to szaleństwo barw, które narasta, a potem tak szybko przemija, zostawiając nas w bolesnym niedosycie. Dużo wtedy chodzę, włóczę się po lasach, jeżdżę na rowerze, chcę napatrzeć się na zapas, jakby to było w ogóle możliwe.

Zatrzęsła mną tęsknota

Za każdym razem, gdy wybierałam się do lasu czy z niego wracałam, mijałam dom Beaty. Na ogół była wtedy w pracy, ale czasami ją widywałam. Machałyśmy sobie przyjaźnie i wciąż nie przekraczałyśmy granicy. Zgodnie z umową. Jej stan psychiczny musiał się jednak poprawić, bo zaczęli zjeżdżać do niej różni ludzie. Nie widziałam ich, tylko raczej samochody. Oczywiście na warszawskich numerach. Zwykle wypasione SUV-y. Zrobiło się zimno, więc siedzieli w domu.

Raz tylko spotkałam parę spacerującą po lesie. Oboje, choć wcale niemłodzi, z dredami do pasa, odziani w barwne kurtki z tkaniny w meksykańskie wzory, wyszarpane na kolanach dżinsy, włóczkowe kolorowe czapeczki. Promienne dzień dobry, serdeczne uśmiechy. Egzotyczne kwiaty w naszej przaśnej podlaskiej wiosce.

Tak bardzo chciałabym znaleźć się w tym bukiecie, ale przecież ja nie jestem w żaden sposób egzotyczna. Raczej polna. Poczułam się upokorzona. Chyba znienawidziłam Beatę. Jeden z samochodów z podwórka Beaty nie odjechał w ogóle. To znaczy najpierw odjechał, ale potem przyjechał jeszcze raz i wtedy został na dobre.

Ten był taki bardziej skromny, zwyczajny, nie wiem opel czy może ford. Stał na jej podwórzu już dość długo, a ja ciągle nie wiedziałam, do kogo należy. Ktoś tam się nieźle zakamuflował. Czyżby nasz mały odludek kogoś sobie przygruchał? Pewnego dnia zobaczyłam mężczyznę, kręcił się po ogrodzie. Jeden z tamtych – przystojnych brodaczy.

Zaszła jakaś nieuchwytna zmiana

Dziwne, bo chyba mnie nie dostrzegła, ale jeszcze tego samego dnia pojawiła się u mnie Beata. Zastukała w drzwi jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nie było tych wielu miesięcy ostentacyjnego dystansu.

– Pani Kasiu, co pani robi dzisiaj? Może wreszcie coś razem zjemy i wypijemy to zaległe wino? Przy okazji kogoś pani pozna.

Ledwo doczekałam wieczoru.

– To jest Marcel, a to Katarzyna. Proponuję mówić sobie po imieniu, zgoda?

Nie widziałam jej jeszcze takiej. Gwałtownie wypiękniała i nie przypominała już skrzata, tylko jakąś tajemniczą wróżkę. Z wdziękiem kleiła rozmowę. Po pierwszej butelce znałyśmy się od lat, po drugiej od wieków. Co jakiś czas spoglądała na Marcela z czułością, a na mnie z dumą.

– Wpadaj, kiedy tylko zechcesz – usłyszałam na pożegnanie. – To był naprawdę cudowny wieczór.

Ale ja ciągle jeszcze stałam w sionce. Wpatrywałam się w jej twarz z napięciem. Chciałam zrozumieć, co takiego się stało, co się zmieniło tak nagle.

– Czy to tęsknota? Tęsknota cię wreszcie zjadła? – zapytałam.

– Będziesz miała za jednym zamachem aż dwóch przyjaciół, chyba nieźle? – odpowiedziała ze śmiechem.

Czytaj także:
„Praca była moim nałogiem. Demonem, który mnie wykańczał. Przez 16 lat nie wziąłem zwolnienia i wpadłem w obłęd”
„Wesele kuzynki zbliża się wielkimi krokami, a ja nie mam z kim zostawić dziecka. Przecież nie oddam małej >>popijającej piwko<< koleżance”
„Kochałem moją dziewczynę, a ona perfidnie mnie wykorzystała, żeby wzbudzić zazdrość w byłym. Miała na jego punkcie obsesję”

Redakcja poleca

REKLAMA