Kiedy człowiek ma stłuczkę samochodową, i to nie z własnej winy, to myśli, że szybko dostanie pieniądze z ubezpieczenia i naprawi auto. Nic z tego! Mój rozbity wóz stoi już na parkingu od kilku tygodni i w najbliższym czasie to się pewnie nie zmieni. A wszystko przez to, że sprawca kolizji nie przyjął mandatu… To było trzy miesiące temu.
Wieczorem jak zwykle zamknąłem sklep, wsiadłem do samochodu i ruszyłem do domu. Było ciemno, ślisko, padał deszcz, więc nie przekraczałem pięćdziesiątki. Już byłem prawie na miejscu, gdy nagle stało się nieszczęście. Z bocznej uliczki wyjechał z piskiem opon inny samochód.
Wprost na mnie!
Usłyszałem trzask zgniatanej blachy i poczułem dość mocne uderzenie. Straciłem panowanie nad kierownicą, moje auto obróciło się wokół własnej osi i wylądowało na poboczu. Przez dobrą minutę nie byłem w stanie się ruszyć. Nigdy nie miałem żadnej kolizji, więc spociłem się ze strachu jak mysz. Siedziałem w środku i zastanawiałem się, czy jeszcze żyję. Dopiero gdy zorientowałem się, że jestem cały, wygramoliłem się z auta. Z przerażeniem zauważyłem, że jest poważnie uszkodzone. Miało przekrzywione koło, zgniecione drzwi, nadkole, próg.
Wiedziałem, że nie nadaje się do jazdy. Byłem załamany, bo następnego ranka zamierzałem jechać po towar. A tu proszę, taka przykra niespodzianka. Miałem tylko nadzieję, że kierowca, który we mnie wjechał, uzna swoją winę, podpisze oświadczenie dla ubezpieczyciela, i będę mógł odstawić samochód do warsztatu. Chciałem go jak najszybciej naprawić. Był mi potrzebny do pracy!
Początkowo wydawało się, że wszystko potoczy się po mojej myśli. Sprawca wypadku rzeczywiście przyznał się do winy. Przepraszał i tłumaczył, że miał ciężki dzień w pracy, że się zagapił. Byłem więc pewien, że raz dwa załatwimy formalności i rozejdziemy się każdy w swoją stronę. Niestety… Mężczyzna uparł się, żeby wezwać policję.
– Ale zapłaci pan wtedy mandat. Na pewno pan tego chce? – dopytywałem się.
– Nie chcę, ale nie mam innego wyjścia. To służbowy samochód. Szef uprzedził mnie, żeby w razie wypadku wzywać drogówkę – odparł.
Byłem trochę zły, bo chciałem jak najszybciej zadzwonić po lawetę i wrócić do domu, ale nic nie mogłem zrobić. Policjanci przyjechali dopiero po trzech (!) godzinach. Myślałem, że z zimna uświerknę! Co prawda kilkaset metrów dalej była stacja benzynowa, ale bałem się, że jak pójdę po gorącą kawę, to sprawca czmychnie. Zaprosili nas do radiowozu i przystąpili do czynności. Przepytali i mnie i sprawcę wypadku. Ten powtórzył im dokładnie to samo, co mnie.
– W takim razie muszę ukarać pana mandatem. Proponuję trzysta złotych i sześć punktów karnych. Rozumiem, że go pan przyjmuje? – zapytał jeden z policjantów.
Sadziłem, że mężczyzna potwierdzi, i wreszcie będzie po sprawie. Wezwę lawetę, a potem pojadę taksówką do domu i napiję się czegoś gorącego. Tymczasem tamten niespodziewanie powiedział, że nie przyjmuje.
Policjant nie krył zdziwienia
– Ma pan do tego prawo. Ale w takim wypadku kierujemy sprawę do sądu. Pańska wina jest bezsporna, więc kara i tak będzie. I to wyższa – uprzedził.
– Wiem, ale jak na panów czekaliśmy, to rozmawiałem z szefem. A ten powiedział, że mam niczego nie przyjmować – odparł mężczyzna.
Przez następną godzinę policjanci przygotowywali dokumentację dla sądu. Fotografowali, mierzyli, coś tam opisywali. Gdy wreszcie skończyli, odetchnąłem z ulgą.
– Mogę już dzwonić po lawetę? – zapytałem policjanta.
– Tak, ale na wszelki wypadek przypominam, że będzie pan musiał za nią na razie zapłacić. Podobnie jak za naprawę samochodu. O ile chce pan to zrobić szybko – odparł.
– Ale jak to? Przecież samochód tego faceta jest ubezpieczony! Sam pan sprawdzał, czy ma ważne OC – zdziwiłem się.
– Tak, ale firma ubezpieczeniowa nie wypłaci pieniędzy, dopóki sprawca wypadku nie zostanie uznany za winnego. Kierowca mandatu nie przyjął, więc ubezpieczyciel będzie czekał na wyrok sądu.
– A kiedy odbędzie się rozprawa? – jęknąłem.
– Dokładnie nie wiem, pewnie za trzy, cztery miesiące. I to, jak będzie miał pan szczęście. Ja bym na pana miejscu nastawiał się raczej na pół roku. Pogoda jest paskudna, wypadków więcej, to i kolejki w sądach się zapewne wydłużyły – westchnął.
Nie stać mnie było na naprawę samochodu za własne pieniądze! To, co zarabiałem w sklepie, wystarczało mi jedynie na rachunki i bardzo skromne życie.
Nie miałem oszczędności
Tymczasem naprawa mogła kosztować nawet kilka tysięcy. Skąd niby miałem je wytrzasnąć? I dlaczego? Przecież to ja byłem poszkodowany! Kiedy już trochę ochłonąłem, próbowałem jeszcze skłonić sprawcę wypadku do zmiany zdania i przyjęcia mandatu. Tłumaczyłem, że przez niego nie będę mógł normalnie pracować, że narobi mi jeszcze większych kłopotów. I sobie też, bo jak wyrok zapadnie, to w papierach będzie miał napisane, że jest karany. Nie chciał o tym słyszeć. Bo samochód jest służbowy, a więc musi słuchać szefa. A szef zdecydował, że woli, aby sprawę rozstrzygnął sąd. Nie chciałem się z tym pogodzić. Kiedy więc już w końcu dotarłem do domu, od razu zapukałem do sąsiada, adwokata. Przyjaźnimy się, gdy mam jakieś prawne problemy, proszę go o poradę. Miałem nadzieję, że znajdzie jakiś sposób na to, bym mógł szybciej dostać pieniądze z ubezpieczenia i naprawić samochód. Gdy jednak opowiedziałem mu, co się stało, tylko powtórzył słowa policjanta.
– I co teraz? – jęknąłem.
– Zaciśnij zęby i czekaj na rozprawę. Nic innego nie możesz zrobić. A jak już wygrasz, to wystąpimy do sądu z pozwem o odszkodowanie za ewentualne straty, które poniesiesz w związku z brakiem samochodu. Nie martw się, zajmę się tym – starał się mnie pocieszyć.
– Ale to pewnie znowu potrwa miesiące albo nawet lata…
– Pewnie tak. Ale w końcu wyjdziesz na swoje. Musisz być tylko cierpliwy – poklepał mnie po ramieniu.
Skorzystałem z rady sąsiada. Zacisnąłem zęby i czekam. Codziennie zaglądam do skrzynki, wyglądam listonosza, ale wezwania do sądu ciągle nie ma. Dobrze, że chociaż brat pożycza mi samochód i mam czym dowozić towar do sklepu. Gdyby nie to, chyba musiałbym zamknąć interes…
Czytaj także:
„Miałam jedną zasadę: nigdy nikomu nie pożyczam pieniędzy. Złamałam ją raz. Straciłam kasę i przyjaciółkę”
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”
„Koleżanka zazdrościła mi pieniędzy i pozycji. Sama nie umiała zapracować na swój sukces, więc odebrała wszystko mnie”