Jestem niepunktualna. W pracy mam poranne „widełki”, ale i tak je zwykle przekraczam, zbyt późno zjawiam się na spotkaniach, prywatnych i służbowych. Zdarzyło mi się nie złapać pociągu, ale już samolotu – nigdy. Gdy potrzeba jest kategoryczna, jakoś daję radę. Na tej zasadzie udało mi się niegdyś o czasie zdać maturę, pozdawać egzaminy na studiach, a nawet wyjść za mąż. Jednak zawsze przychodzi ten pierwszy raz.
Czarterowy samolot, który miał powieźć mnie na wymarzoną Kretę wraz z trzema przyjaciółkami, odleciał z nimi, ale beze mnie. Miało być tak cudownie: dziesiątki planów, setki szalonych pomysłów. Szykowałyśmy się na tę wyprawę od lat, i gdy w końcu doszła do skutku, na przekór wszystkiemu ze światową pandemią włącznie, ja wypadłam z gry. I to tak idiotycznie. Dziewczyny wydzwaniały do końca, zaklinając mnie i przeklinając, zdumione, niedowierzające, wściekłe.
Po dotarciu na lotnisko bezradnie się rozglądałam, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało
Wróciłam do domu zapłakana. Chciało mi się ze złości wyć, walić głową o podłogę. Miałam zamiar od razu zadzwonić do Marcina i wszystko mu opowiedzieć, ale z całego tego żalu walnęłam się na łóżko i niespodziewanie zasnęłam jak nieutulone w rozpaczy małe dziecko. Obudziłam się późno jak na mnie, po ósmej. Kiedy się obudziłam, za oknem panowała już zupełna ciemność, co więcej, ciemno było również w domu. Wsłuchiwałam się w martwą ciszę, najwyraźniej Marcin wciąż jeszcze nie wrócił. Bardzo bolała mnie głowa, leżałam i próbowałam domyślić się, co takiego porabia teraz mój mąż.
Pewnie jest gdzieś w knajpie na piwie z kolegami, słomiani wdowcy nie czekali długo z urządzeniem dla siebie imprezy. Słusznie, im też się coś od życia należy. Starałam się wypędzić z pamięci kolejne wydarzenia feralnego dnia, ale wspomnienie ich wciąż mnie osaczało – przedłużającego się w nieskończoność posiedzenia zarządu, które w ostatniej chwili zmuszona zostałam odbębnić, miotania się po chałupie w chaotycznych i daremnych usiłowaniach dopakowania kilku „niezbędnych” rzeczy, brawurowej jazdy taksówką na lotnisko, jej ostatecznego utknięcia w korku…
Wyobrażałam sobie, jaką minę będzie miał Marcin, gdy wreszcie wróci. Kto wie, może przyjdzie tak ululany, że nie uwierzy własnym oczom albo nawet przestraszy się na mój widok, sądząc, że ma halucynacje. Albo że jestem duchem – zginęłam w katastrofie samolotu i już od razu go nawiedziłam, chora z tęsknoty. Ciekawe, czy jak już wytrzeźwieje, to bardziej się wkurzy, czy ucieszy. Bo przede wszystkim jestem jednak żywa, i z jędrnego ciała.
Co prawda utopiłam właśnie niezłych parę groszy, ale z drugiej strony, mąż mój wcale nie był zachwycony tym wyjazdem z dziewczynami. „Mają na ciebie zły wpływ” – sarkał, doprowadzając mnie do paroksyzmów śmiechu. One na mnie! Dobre sobie. Ja nie z tych, coby ulegały wpływom, i to jeszcze takich walniętych świrusek. Dalej chciało mi się spać, dzień należał do wyjątkowo męczących. Machnęłam ręką na wieczorną toaletę, ściągnęłam z siebie ciuchy i wślizgnęłam się pod kołdrę. Od okna zawiewało cudownym chłodkiem letniej nocy. Szybko ponownie zmorzył mnie sen.
Obudziłam się późno jak na mnie, po ósmej. Natychmiast zorientowałam się, że w łóżku leżę sama
Przeszłam do salonu – nikogo, nikogusieńko. Cały dom tchnął martwotą, Marcina z pewnością nigdzie w nim nie było. Już miałam do niego dzwonić, gdy nagle coś mnie powstrzymało. Nalałam sobie wody i rozsiadłam się w fotelu. Od nadmiaru snu łupało mnie w czaszce, czułam się słabo i źle. Ciekawe, gdzie Marcin spędził noc, kołatało mi w głowie, a ból narastał. Rozumiem jakieś piwo, nawet dużo piwa, ale żeby w ogóle nie wrócić do domu? Gdy się rano idzie do pracy? Powoli i z namysłem sięgnęłam po telefon. Chwilę jeszcze siedziałam jakby odurzona obuchem, jak bym to ja była na ciężkim kacu. Łyknęłam trochę wody i podjęłam decyzję.
– Cześć, kochanie!
– No, wreszcie się odzywasz. Jak tam, doleciałyście szczęśliwie? Wszystko dobrze? Hotel się podoba? Czekałem na telefon, ale pewnie od razu ruszyłyście w tango…
– Tak. Rzeczywiście bawiłyśmy się wesoło, do późnej nocy.
– Pozazdrościć tylko.
– A ty nie? Ty się nie zabawiłeś? Nie wykorzystałeś sytuacji? Żona tak daleko…
– Skądże! Roboty w firmie kupa, trwa odrabianie strat. Siedziałem w biurze do wieczora, a jak wróciłem do domu, natychmiast pomaszerowałem do łóżka.
– Nie żartuj! Aż tak źle?
– Tak, malutka. Ktoś musi pracować, by wypoczywać mógł ktoś. Padło na mnie. Muszę kończyć, szef nas woła na spotkanie.
Wiem, co powinnam teraz napisać: że grunt osunął mi się spod nóg, świat się zawalił, przygniotła mnie tona smutku, ogarnęła mnie czarna rozpacz. Nie tak jednak było. Poczułam raczej zalewającą mi oczy wściekłość, nie do opanowania. Poderwałam się z fotela i ruszyłam do łazienki, w tym momencie najbardziej potrzebny mi był zimny prysznic. Pomógł o tyle, że poczułam się znacznie trzeźwiejsza, z chirurgiczną precyzją poprawiłam łóżko, włożyłam ciuchy walające się w jego pobliżu, wzięłam w rękę nietkniętą od poprzedniego dnia walizkę i wyszłam z domu. Nogi same poniosły mnie w kierunku dworca, mieszkamy blisko.
W hali biletowej sprawdziłam, dokąd odjeżdża najbliższy pociąg najdalej jadący: do Suwałk. Ok. Jadę do Suwałk, zadecydowałam bez wahania. Równie dobrze pojechać mogłam do Berlina albo do Pragi – było mi dokładnie wszystko jedno. W przedziale wreszcie się trochę uspokoiłam. Przynajmniej wściekłość nie zalewała mi już oczu i zaczęłam jakby myśleć.
Więc to tak – mój mąż oszukuje mnie, to jakiś romans, zdrada, nie ma się co łudzić
Poleciał do kochanki od razu pierwszego popołudnia, pewnie nie mógł się już doczekać, kiedy wreszcie zniknę mu z oczu. Co za obłuda! I jeszcze mnie przestrzegał! „Pilnuj się, Nika, te szalone dziewczyny gotowe są na wszystko, więc uważaj na facetów, co was będą podrywać, a będą, przecież będziecie wyglądać razem, jak byście się o to prosiły. Ha, ha! Przecież ty nie z tych, prawda, Nika? Prawda? Kochamy się”.
Międliłam w ustach przekleństwa, których wolałabym nie powtarzać. Jak można być takim obrzydliwym, wrednym hipokrytą. Jak można być tak dobrym aktorem! Pracując zaledwie jako księgowy. Mój Marcinek! Misiaczek, Bąbelek. Safanduła, z którego podśmiewają się moje koleżanki. Już ja mu pokażę. Zaczęłam obmyślać plan. Zaraz znajdę śliczną wiochę nad jeziorem i zaszyję się w jakiejś fajnej chacie. Jak długo się da, będę udawać, że jestem na Krecie i słuchać jego kłamstw. Byle zachować spokój! Ciekawe, co jeszcze wymyśli, jak daleko się posunie.
Oczywiście w pewnym momencie sprawa się wysypie, któryś z chłopaków mu powie, przecież dziewczyny na pewno podzieliły się wieścią o moim spóźnieniu na samolot. A może wcale nie? Nie myślę, żeby traciły cenny czas na długie rozmowy z chłopami. Poza tym, jeśli jego romans jest tak gorący, będzie unikał kontaktów, może nawet nie odbierać telefonów, żeby go nikt nie odciągał od kochanki. Ja przez ten czas zastanowię się, co dalej. Jak przełknąć tę żabę…
W Suwałkach zastosowałam taktykę z Dworca Centralnego – wsiadłam w pierwszy możliwy autobus i ruszyłam w nieznane. Pejzaż za oknem koił moje zszargane nerwy. Jak tu ślicznie, kto wie, czy nie ładniej nawet niż na Krecie? Spytałam jakieś panie, sądząc po śpiewnej mowie, miejscowe, gdzie najlepiej spędzić kilka dni spokojnego urlopu. Młodsza, ostrzyżona na krótko brunetka, zaprosiła mnie do siebie.
– Dom nie leży nad samym jeziorem, za to widać z niego aż trzy jeziora! W każdym kąpiel wspaniała, a trzeba tylko paru minut, by do nich dojść, żaden problem. Mam jeden wolny pokój, tylko dlatego, że ktoś nagle odwołał rezerwację. Szczęściara z pani.
– O, tak – mruknęłam pod nosem.
Mam cię gdzieś, zdrajco, oszuście! Więcej nie będę z tobą rozmawiać
Widok z okien pokoju rzeczywiście zapierał dech w piersiach. Moja gospodyni, Kasia, zaprosiła mnie na kolację i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że jeszcze nic tego dnia nie jadłam. Poczułam wyczerpanie i wilczy głód. Pochłaniałam pyszne placki ziemniaczane i zastanawiałam się, ile lat nie jadłam czegoś takiego. Gdy skończyłam, poczułam się znacznie lepiej. Odzyskałam siły na tyle, by zadzwonić ponownie do Marcina i nie wybuchnąć płaczem.
– Tak, w domku już jestem, dzisiaj mniej roboty – zaćwierkał wesoło, dupek żołędny, jeszcze niczego nie podejrzewał.
– Ach tak? To się dobrze składa – nagle przyszła mi do głowy wariacka myśl – poprosiłabym cię, żebyś sięgnął do szuflady w moim biurku, tej lewej. Na samej górze powinno być takie pudełko…
Nie musiałam kończyć. Jego panika aż wrzasnęła, choć bezgłośnie.
– Nie będę grzebał ci po szufladach.
– Nie musisz grzebać. To pudełko…
– Ty bałaganiaro! I tak się okaże, że jest nie w biurku, lecz na przykład w łazienkowej szafce. Daj mi lepiej spokój!
– Dobrze. Zostawiam cię w spokoju. Pa!
Tak, wczoraj to jeszcze mogło być co innego, w końcu nie ze wszystkiego musi mi się zwierzać, mógł chcieć ukryć coś, co wcale nie jest romansem. Ale to dzisiejsze zachowanie… Czy mogłam jeszcze mieć wątpliwości? Znowu nie było go w domu. Nie będę już dzwonić! Mam cię gdzieś, zdrajco, oszuście, nie mam zamiaru więcej z tobą rozmawiać. Szukaj mnie po Polsce, jeśli cokolwiek jeszcze dla ciebie znaczę. Posiedzę tu, jak długo się da, a potem przedłużę urlop i ruszę w trasę.
Kupię plecak i bardziej odpowiednie ciuchy, wywalę tę kretyńską walizeczką na kółkach i sandałki na obcasach, i kiecuszki na ramiączkach też. Przerobię się na rasowego trampa i może poznam kogoś w tym stylu. Twardego faceta, do bólu szczerego, nie zakłamanego misia ptysia. Właściwie może już nawet poznałam, podczas kolacji wcinał placki równie ochoczo jak ja i przypatrywał mi się z zainteresowaniem. Nawet przystojny. Wyglądało na to, że jest tu sam. Pani Kasia nawet nas sobie przedstawiła, ale nie zapamiętałam imienia. Za to wyraz oczu już tak.
Długo w nocy przewalałam się w łóżku, na żołądku zalegały mi ziemniaczane placki, a na duszy krwawiły głębokie, bolące rany. Gdy wreszcie udało mi się zasnąć, dręczyły mnie ponure sny. Raz po raz zjawiał się w nich Marcin, ale też ten gość z kolacji, gdzieś mnie ciągnęli, każdy w swoją stronę, tak że mało mnie nie rozerwali, a ja uciekałam od nich i topiłam w jeziorze swoje piękne sukienki, cała goła, jedynie w traperskich butach. Odbicie w wodzie pokazywało jednak nie mnie, tylko jakąś straszliwie potarganą, wstrętną czarownicę…
Obudziłam się wykończona, spojrzałam na zegarek: minęło już południe
Ale w pokoju panował półmrok. Za oknem przewalały się czarne chmury, lał ulewny deszcz. Piękna wróżba na moje nowe życie – pomyślałam gorzko. Najpierw te sny, a teraz jeszcze cholerna pogoda. Nie wstaję. Po co? Ogarnęła mnie apatia. Już po chwili zapadłam w kolejną ciężką drzemkę, to z niej wyrwał mnie dźwięk telefonu. Wesoła muzyczka na przeciwnym biegunie mojego stanu psychicznego. Nie obchodziło mnie, kto dzwoni. Niech ich wszystkich szlag trafi! Już jednak nie zasnęłam.
Miałam dość długiego leżenia, wstałam i zastanawiałam się, co też zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem, któremu i tak bliżej już było ku końcowi. Może zejdę na dół i spróbuję raz jeszcze zapoznać się z twardzielem? Przy takiej aurze pewnie snuje się gdzieś po domu. Muszę tylko zerknąć w lustro, jak wyglądam, czy przypadkiem nie jak ta wiedźma ze snu. Znowu zadzwonił telefon, i znów go zignorowałam. Pewnie Marcin, niech się wypcha! Może jednak wrócić do łóżka? Jeszcze raz rozbrzmiała nieznośna melodyjka, aż się we mnie zagotowało.
Spojrzałam jednak w ekranik. Paulina – jedna z przyjaciółek, które naprawdę bawią się na Krecie. Powinnam być wśród nich, niczego nieświadoma i szczęśliwa, powinnam kąpać się w morzu i w słońcu, i sączyć słodkie drinki. Naprawdę nie mam obowiązku odbierać, mruknęłam w duchu. Nie będę słuchać świergotu zadowolonych z życia kobiet. To już nie dla mnie, to już nie mój świat. Ale telefon dzwonił i dzwonił. Po Paulinie – Karolina. Po Karolinie – Bożena. To się baby uparły! Znając ich, nie odpuszczą, trzeba pogadać. Tylko co im powiedzieć?
– Nika?!
Krzyczał coraz głośniej, był chyba w jeszcze większej histerii niż ja
Ku najwyższemu osłupieniu usłyszałam głos mojego męża. Chyba jednak dalej śpię, to jedyne wytłumaczenie. Uszczypnęłam się w rękę, ale Marcin mówił dalej, uparcie.
– Nika, to naprawdę ty? Masz jakiś zmieniony głos.
– Ty też, Bożenko.
– Głupia, nie jestem Bożenką, tylko twoim mężem i…
– Wasze dowcipy uważam za głupie, rozumiem, że już wam kompletnie odbiło na tej Krecie, ale żeby sobie robić jaja z nieszczęsnej przyjaciółki, która wyje tu z rozpaczy pomiędzy trzema skąpanymi w deszczu jeziorami, pod ołowianymi obłokami, to już naprawdę zbyt wiele!
– Nika, to nie są żarty. To ja, Marcin.
– A telefon Bożeny w twojej dłoni to tylko jakaś ściema? A może to z Bożeną właśnie puszczacie mnie w trąbę? Może ona też nie poleciała na Kretę jak i ja, może nikt nie poleciał na Kretę i każdy robi zupełnie co innego, niż twierdzi, że robi?
Czułam, że ogarnia mnie histeria, że nic, ale to nic nie rozumiem. Jedno było pewne – nie śpię już, to się dzieje naprawdę.
– Polecieli wszyscy oprócz ciebie.
– Jacy wszyscy?
– Bożena, Paulina, Karola – to wiesz. Do Chanii. A dwie godziny później, następnym samolotem, do Heraklionu, my – wasi faceci i mężowie. To miała być wielka niespodzianka, numer stulecia. Daliśmy wam trochę czasu, żebyście się zabawiły, zanim zjawimy się w wielkim stylu i was wszystkie jeszcze raz poderwiemy. No i właśnie się zjawiliśmy, śmiechu kupa, poza tym, że ciebie tu nie ma. Co ja mam o tym myśleć? Dlaczego mnie oszukałaś, raz, drugi? Dlaczego nie powiedziałaś, że się spóźniłaś na samolot? Chciałaś to przede mną ukryć? Skąd się wzięłaś nad jakimiś jeziorami? Co się z tobą dzieje, dziewczyno?!
Krzyczał coraz głośniej, chyba w jeszcze większej histerii niż ja. Nagle zachciało mi się śmiać, nie byłam w stanie opanować nerwowego chichotu.
– I ty uważasz to za zabawne?! – wrzasnął rozwścieczony.
– Tak, strasznie, strasznie zabawne!
Łzy płynęły mi po twarzy. Trochę ze śmiechu, a trochę z wielkiej, przeogromnej ulgi. Co za szczęście. Co za radość.
– Żadna nie zdradziła, że mnie nie ma?
– Chłopaki nie chcieli z nimi rozmawiać, poumawiali się tylko na esemesy. Bali się, że nie będą tak dobrze udawać, że cały numer pójdzie na marne. Tylko ja jeden się odważyłem zagrać swoją rolę do końca.
– Należy ci się Oscar, słowo daję. Kocham cię, Marcin.
– Ja ciebie też, Nika. Mało nie oszalałem.
– Ja prawie. A może zupełnie? Nie było cię w domu, więc myślałam… Wszystko ci wyjaśnię, Miśku, jak już się spotkamy. Jakie absurdy chodziły mi po głowie!
– Powiedz tylko, gdzie jesteś.
– Na Suwalszczyźnie.
– Pięknie?
– Bardzo. Przyjedziemy tu kiedyś razem.
– Mam lepszy pomysł. Po prostu tam zostań. Masz dużo urlopu, czekaj na mnie. Uszczkniemy choć trochę czasu dla siebie.
– Zgoda.
Na wszelki wypadek unikałam mojego twardziela. Niestety, rzeczywiście był sam, i przystojniejszy nawet, niż mi się w pierwszym dniu wydawało. I tak, faktycznie przypatrywał mi się ciekawie. W ten sposób udało mi się spędzić drugi miodowy miesiąc, gdy już wreszcie, po kilku dniach, Marcin do mnie dojechał.
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć