„Poświęciłam dzieciom najlepsze lata. Teraz nawet nie zadzwonią. Nie wiedzą, że mam do przekazania majątek. Ich strata”

Zatroskana kobieta fot. iStock by GettyImages, Vadym Pastukh
„Zawsze marzyłam o dużej rodzinie i byłam gotowa poświęcić bardzo wiele, żeby spełnić to pragnienie. Macierzyństwo było dla mnie sensem życia, a Kasia i Michał – moimi największymi sukcesami. Więc dlaczego na starość zostałam sama?”.
/ 04.12.2023 20:30
Zatroskana kobieta fot. iStock by GettyImages, Vadym Pastukh

W latach 70. byłam wziętą mikrobiolożką. Pracowałam w lokalnym sanepidzie, w którym szybko pięłam się po stopniach w hierarchii. Już przed 30–stką byłam zastępczynią szefa laboratorium. Uwielbiałam swoją pracę. Gdy koleżanki narzekały, że nie chce im się harować, a praca je męczy, ja praktycznie każdego dnia wstawałam z radością i ekscytacją na myśl o kolejnym dniu w laboratorium. To naprawdę była kariera z zamiłowania.

Wychowałam się w domu, w którym obowiązki rodzinne były bardzo jasno podzielone. Moi rodzice, pokolenie wojenne, utrzymywali tradycyjny podział ról. Ojciec pracował na nasze utrzymanie, a mama i babcia zajmowały się domem. Wydaje mi się, że matka swego czasu nawet chciała wrócić do pracy, gdy już byliśmy nieco „odchowani”, ale ojciec jej zabronił. No cóż, takie to były czasy. Ja zupełnie sobie nie wyobrażałam, żeby mąż mógł podejmować takie decyzje za mnie i zawsze chciałam być niezależna. Rodzice nie oponowali, a wręcz wspierali mnie w edukacji i studiach.

– Ucz się, Elżunia, wiedzy ci nikt nigdy nie zabierze – mawiał mi ojciec.

Tak, byłam dość niezależna, zwłaszcza jak na czasy i środowisko, w których się wychowywałam, ale to nie znaczy, że nie chciałam mieć rodziny i męża. Bardzo chciałam! Oczywiście, kariera była dla mnie istotna, ale czułam w głębi duszy, że dopiero rola matki będzie dla mnie spełnieniem. Po prostu wcześniej chciałam zaznać niezależnego życia i sprawdzić się także w pracy.

Nie chciałam żyć na czyimś garnuszku

Mój mąż Marian na szczęście szanował moje poglądy i nigdy niczego mi nie narzucał. Był też jednym z zupełnie nielicznych mężczyzn w naszym otoczeniu, którzy byli zaangażowani w wychowanie swoich dzieci i nie zrzucali tego na żony. Gdy urodziła nam się Kasia, nasza pierworodna, mogłam spokojnie wyjść na kawę do koleżanki i nie martwić się, że mąż nie będzie umiał jej nakarmić, przewinąć czy uśpić.

Na tamtym etapie myślałam jeszcze, że po urlopie macierzyńskim wrócę do pracy, przynajmniej na pół etatu, ale... tak się nie stało, bo znowu zaszłam w ciążę. Z jednej strony byłam przeszczęśliwa, a z drugiej wiedziałam, że to prawdopodobnie zakończy moją karierę.

Przecież z dwójką małych dzieci na raz będzie dwa razy tyle roboty... A ja nie chciałam być nieobecną matką, której dzieci będą wychowywane przez nianię. „No cóż, czasem trzeba poświęcić jedno marzenie dla drugiego, większego”, myślałam i faktycznie wierzyłam w słuszność swojej decyzji.

Do pracy już nie wróciłam, ale i Marian zaczął wkrótce zarabiać tyle, że spokojnie wystarczało na całą naszą czwórkę. Nie czułam się ograniczana ani w żaden sposób „zniewolona” finansowo – może to akurat była kwestia tego, że mój mąż miał zupełnie inny charakter niż ojciec. Ja po prostu, w odróżnieniu od mojej mamy w tamtych czasach, nigdy bym sobie na to nie pozwoliła.

Przelałam całą swoją pasję na dzieci

Zawsze lubiłam robić coś na sto procent, dlatego tak samo zaangażowałam się w macierzyństwo. Poświęcałam naprawdę dużo czasu swoim dzieciom, wymyślałam im kreatywne zabawy, rozwijałam ich umiejętności i zainteresowania. A potem z radością obserwowałam, jak wyrastają na ciekawych świata młodych ludzi.

Lata mijały, a dzieci dorastały, wkraczając w świat dorosłych z własnymi marzeniami i planami. W okresie nastoletnim, co naturalne, zaczęły się nieco ode mnie oddalać. Bolało, ale tłumaczyłam sobie, że to zupełnie normalny etap, którego nie mogę traktować personalnie. Liczyłam, że kiedy już burza hormonów przeminie, znowu będziemy tworzyli z dziećmi zgrany zespół i wrócimy do dawnej bliskości. Niestety, coś chyba wtedy przeminęło bezpowrotnie...

Kasia i Michał przestali się mną interesować. Nawet gdy akurat spędzali cały dzień w domu, ciężko było ich namówić do wspólnego spędzenia czasu. Zawsze mieli coś lepszego do roboty.

– Zupełnie tego nie rozumiem... Przecież starałam się też być ich przyjaciółką, a nie tylko matką – chlipałam mężowi wieczorami. – Co się zmieniło? Dlaczego tacy dla mnie są?

– Elżunia, to taki element buntu, po prostu z automatu odrzucają to, co im dajesz, bo muszą się przeciwko czemuś buntować – tłumaczył mi Marian, ale to nadal nie objaśniało moich zmartwień.

Poczułam się jeszcze gorzej, gdy dzieci postanowiły pójść na studia w tym samym terminie. Kasia po maturze zrobiła sobie rok przerwy, aby zaczekać na Michała i obydwoje zaaplikowali na uniwersytet w tym samym roku. Myśl o tym, że syndrom opuszczonego gniazda uderzy mnie z podwójną siłą, wpędzała mnie w grobowy nastrój. Co gorsza, dzieci zupełnie nie miały skrupułów z opuszczeniem rodzinnego domu.

Chciałam ich mieć blisko

Gdy wybierali uczelnie i kierunki, sugerowałam, żeby rozważali studiowanie w rodzinnej miejscowości.

– Moglibyście mieszkać dalej w domu, nie musielibyście wynajmować żadnej stancji. Miejsce jest, obiad codziennie podany macie, gotować nie musicie, o dom dbam ja... To by wam odjęło dużo obowiązków i pozwoliło skupić się na nauce – namawiałam ich przebiegle.

– Mamo, daj spokój, nie będziemy do końca życia mieszkać w domu, bo ty się czujesz samotna – odszczeknęła mi Kasia.

Zabolało. Nic już więcej nie powiedziałam. Dzieci wybrały uczelnię oddaloną od naszego domu o ponad 300 kilometrów. Na weekendy przyjeżdżały jednak sporadycznie.

– Elżunia, ty to masz święty spokój! Kasia i Michał to takie samodzielne dzieciaki. Jak ta moja lebiega się zwali do domu to zawsze z całym worem prania i pustymi pojemnikami na jedzenie. Czasem mam wrażenie, że w weekendy robię drugi etat – podśmiewała się moja koleżanka z osiedla.

Miała rację, tylko... ja wcale nie miałam problemu z robieniem drugiego etatu jako matka. Ba, marzyłam o tym! Gdy dzieci zaczęły się ode mnie oddalać, miałam poczucie, jakby pozbawiono mnie jakiejś cząstki życia. Jakby nagle ktoś zabronił mi robić to, co najbardziej lubię i w czym zawsze byłam dobra (a przynajmniej tak sądziłam). Im starsze były moje dzieci, tym słabszy stawał się nasz kontakt. „Oni chyba myślą, że w dorosłym życiu matka jest już zupełnie niepotrzebna”, użalałam się nad sobą w myślach.

Nie dzwonią, nie odwiedzają

Po zakończeniu studiów Kasia i Michał przenieśli się do Warszawy. Kupili mieszkania, założyli rodziny... Gdy proponowałam, że pomogę im z dziećmi, że mogę być nianią–babcią, odmawiali.

– Mamo, zajmij się swoim życiem, a nie ciągle nami – mówili, a ja po cichu łykałam łzy.

Czułam się odrzucona. Byłam dumna z ich samodzielności, z ich osiągnięć, z tego, że mają dobre prace, że nie korzystają z naszej pomocy, że wybrali sobie dobrych partnerów, ale... to nie koiło mojego bólu.

Kiedyś, w ich dzieciństwie, byłam centrum ich świata... Często wracałam myślami do tych dni, gdy czułam się taka szczęśliwa. Nigdy nie sądziłam, że tak po prostu przeminą i nie pozostawią po sobie prawie żadnego śladu. Dla dzieci ewidentnie byłam tylko wspomnieniem przeszłości. To uczucie zaniedbania zaczęło zjadać mnie od środka, a z czasem przemieniło się w zgorzknienie.

Zaczęłam krytykować swoje dzieci w myślach. Dlaczego nie dzwonią? Dlaczego prawie nie przyjeżdżają? Dlaczego zupełnie o mnie nie dbają? Pytania te towarzyszyły mi każdego dnia, a żal przeplatał się z tęsknotą. Gorycz zupełnie mnie przepełniła, gdy zmarł Marian i zostałam zupełnie sama. Miałam komfortowe życie, dom, pieniądze, ale żadna z tych rzeczy mnie nie cieszyła. Przez chwilę myślałam, że dzieci przejmą się mną odrobinę bardziej przynajmniej w pierwszych miesiącach po śmierci męża, ale tak się nie stało.

Kiedy próbowałam wyrazić swoje uczucia, żaliłam się, że tęsknię za Marianem, że dom jest taki pusty, że nie wiem, jak ustawić kanały w telewizorze, bo on się na tym znał, dzieci bagatelizowały moje uczucia i zawsze odpowiadały: „Jesteś dorosła, poradzisz sobie”. Ale czy naprawdę musiałam radzić sobie sama ze wszystkim?

Życie po prostu straciło sens

Zgorzknienie coraz bardziej wpływało na moje relacje z otoczeniem. Przestałam odzywać się do koleżanek i dawnych przyjaciół, bo byłam pewna, że i tak nikt nie zrozumie mojego bólu.

– Masz przed sobą nowe życie! Dzieci na swoim, masz pieniądze, nic cię nie ogranicza. Możesz robić wszystko, na co masz ochotę – mówili mi czasem.

Tak, zupełnie mnie nie rozumieli... Z braku zajęcia, zaczęłam zajmować się organizacją spraw. Sprzątałam, porządkowałam pamiątki rodzinne, odłożyłam pieniądze, które przez lata zbierał i inwestował Marian. Okazało się, że gdy w końcu zasiadłam do podliczenia swoich wszystkich pieniędzy, zrobiło się ich znacznie więcej niż myślałam. „Kurczę, jestem całkiem bogata!”, pomyślałam.

Pieniądze wpłaciłam na konto oszczędnościowe, bo na bieżące wydatki nadal miałam środki z ubezpieczenia po mężu. Gdy już zrobiłam to, postanowiłam zająć się sprawami spadkowymi.

– Pani Elżbieto, ma pani dom na działce, która sporo zyskała na wartości... A do tego naprawdę duże oszczędności w gotówce i działkę wypoczynkową na Mazurach, z tego co rozumiem, zgadza się? – zapytał mnie prawnik.

– Tak.

– I co, piszemy to wszystko na dzieci?

Zawahałam się. Nigdy nie sądziłam, że mogłabym zawahać się przy takiej decyzji, ale... jednak to zrobiłam. „Czy im się naprawdę to wszystko należy?”, przeszło mi przez myśl, chociaż natychmiast się za to skarciłam. „To przecież twoje dzieci, jedne je masz”, pomyślałam, ale w środku nadal czułam sprzeciw na propozycję prawnika. „Nie, dosyć! Zaczną o mnie dbać, zaczną się interesować, to będą miały! Jak nie to nie, przekażę na dobroczynność!”.

– Nie. Proszę zapisać na jakąś fundację. Może pan wybrać – odparłam i złożyłam podpis na dokumencie.

Czytaj także:
„Teściowa miała mnie za wieśniaczkę, a siebie za szlachciankę. Gdy teść zbankrutował, do mnie przychodziła po kieszonkowe”
„Straciłam córkę, zanim się narodziła. Ból, który nosiłam po stracie dziecka, wypełnił nieuleczalnie chory czterolatek”
„W pracy jestem szykanowana, bo modlę się lub odmawiam różaniec. Ludzie mogą przeklinać, a ja nie mogę zmówić litanii?”

Redakcja poleca

REKLAMA