„Pomogłam bezdomnemu, a ten skradł moje serce. Dałam mu dach nad głową, a on mi miłość, której byłam spragniona”

Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, pressmaster
„Co powiedzieliby moi synowie, gdyby dowiedzieli się, że ich matka wpuszcza do mieszkania jakiegoś bezdomnego z piwnicy? Uznaliby, że do reszty zwariowałam! Przecież nie byłam u siebie na wsi, gdzie nikt podejrzany się nie zapuszczał i gdzie ludzie sobie ufali”.
/ 27.03.2023 17:15
Szczęśliwa kobieta fot. Adobe Stock, pressmaster

Auć! Ból przyszedł tak nagle, że aż mnie zgięło wpół. Co też mi przyszło do głowy na stare lata, żeby się przeprowadzać? Jak mogłam zapomnieć o powiedzeniu, że nie przesadza się starych drzew? To teraz mam za swoje!

Synowie, owszem, pomogli przy przeprowadzce. Łukasz specjalnie z Londynu przyleciał, żeby mi pomóc spakować najważniejsze rzeczy. Ale później, wiadomo, wszyscy rozjechali się do własnych spraw. A ja zostałam w nowym mieszkaniu ze stosem pudeł, które trzeba było rozpakować.

Wiem, że gdyby Henio żył, nie musiałabym się kłopotać kartonami nawet przez minutę. Mąż zawsze był dla mnie oparciem. Przeżyliśmy razem trzydzieści pięć szczęśliwych lat. W zeszłym roku obchodziliśmy rocznicę. Kiedy źle się czułam, Henio bez słowa protestu biegał dla mnie do apteki.

Wstawał rano, żeby wystać numerek w kolejce do lekarza. Kto by przypuszczał, że to on pierwszy zabierze się z tego świata? Przecież był okazem zdrowia. Na nic się nie skarżył! Tamtego dnia wyszedł do ogródka pokosić trawę. Znalazłam go dwie godziny później leżącego pod drzewem. Stracił przytomność. Rozległy zawał. Lekarz pogotowia pocieszał mnie, że nie cierpiał. Ale jak tu w takiej chwili znaleźć pocieszenie? Henio był dla mnie całym światem. Czemu nie umarłam razem z tobą? – powtarzałam noc w noc, pogrążona w rozpaczy.

Po pogrzebie nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Wszystko przypominało mi Henia. Ulubiony fotel, jabłonka, którą zasadził, gdy się wprowadzaliśmy. Sąsiadki, które ciągle patrzyły ze współczuciem i w dobrej wierze pytały, jak sobie radzę… Tamtego popołudnia oglądałam program o ludziach, którzy odnaleźli szczęście na drugim końcu świata.

– A może ja też powinnam zmienić otoczenie? Jak sobie poradzę sama w tym dużym domu? – pomyślałam nagle.

Nie robię się młodsza…

Od momentu, kiedy podjęłam decyzję, sprawy zaczęły pędzić jak kolejka górska w wesołym miasteczku. Synowie jednogłośnie uznali, że przeprowadzka to dobry pomysł.

– Nie oszukujmy się, mamo. Nie jesteś coraz młodsza, a samotne życie na tym odludziu to nie jest dobry pomysł – powiedział nawet brutalnie Hubert.

Zrobiło mi się przykro. Cóż, trudno było jednak nie przyznać Hubertowi racji. Kupiliśmy ten dom na wsi z Heniem niedługo po ślubie, trzydzieści lat temu. Wtedy byliśmy zauroczeni jego położeniem. Z daleka od osiedli ludzkich, niemalże w środku lasu.

Z czasem, kiedy na świat przyszli synowie i gdy przyszło nam z nimi wędrować do szkoły w śniegu po pas, nie raz i nie dwa przeklinaliśmy pomysł zamieszkania w takiej dziczy, ale nigdy nie zdecydowaliśmy się na przeprowadzkę. Wiedziałam, że cokolwiek by mówić, dla Henia nasz dom i ogród były spełnieniem marzeń i centrum wszechświata.

Teraz, gdy jego zabrakło, dom stracił dla mnie wszelki urok. Sprzedałam go bez sentymentu młodym ludziom, pełnym jak my niegdyś wiary i animuszu. Sama przeprowadziłam się do dwupokojowego mieszkania w bloku, na osiedlu z wielkiej płyty. Synowie namawiali mnie na nowy apartamentowiec, ale tu im się postawiłam.

– Kto by chciał taką starą babę na nowym osiedlu? – prychnęłam. – A i ja wśród tych wszystkich luksusów źle bym się czuła. Na takim starym osiedlu ludzie się znają, mówią sobie „dzień dobry” na klatce. Kiedy człowiekowi zabraknie soli czy mąki, zawsze ma od kogo pożyczyć. Mnie potrzeba towarzystwa takich jak ja, zwykłych ludzi. Na starym osiedlu będę się czuła jak ryba w wodzie!

Dziś nie wiem, skąd miałam w głowie akurat taki obraz mieszkania w bloku. Może ze starych komedii, które namiętnie oglądałam po śmierci Henia? Prawda jest w każdym razie taka, że obraz ten niewiele miał wspólnego z rzeczywistością.

Ludzie na mojej klatce schodowej mijali się bez słowa, niczym cienie. Wieczorami z mieszkań dochodziły odgłosy awantur, krzyków, czasami nawet płacz dzieci. Niewiele miało to wspólnego z kojącą obecnością przyjaznych ludzi, której się spodziewałam. Czasami wieczorem miałam ochotę płakać z bezsilności.

Na co mi to było? – mówiłam do siebie, kiedy kolejny raz masowałam plecy bolące po podniesieniu któregoś z pudeł po przeprowadzce. Jaka ja byłam wtedy naiwna! Pojęcia nie miałam, że to dopiero początek. Jak dziś pamiętam, że to był wtorek. Wracałam z bazarku, gdy nagle usłyszałam na klatce schodowej podniesione głosy. To pani Anna z parteru, którą zdążyłam już poznać z krewkiego temperamentu, krzyczała na cały korytarz.

– A to się urządziłeś, nie ma co! Naszym kosztem! Tu wszyscy uczciwie płacą czynsz! Nie potrzeba nam takich złodziei!

– Co tu się dzieje? – spytałam.

– Mamy dzikiego lokatora, ot co! – fuknęła pani Anna, patrząc z pogardą w stronę wózkowni, w której – co zdążyłam już zauważyć – głównie ona przechowywała wszystkie graty, które nie mieściły jej się w mieszkaniu.

Po krótkiej chwili przerywanej tylko wybuchami złości pani Anny i jej pogróżkami w rodzaju: „Policja już po ciebie jedzie, zaraz zrobią z tobą porządek!”, usłyszałam dobiegający z wózkowni przestraszony głos starszego mężczyzny:

– Jest zimno… Nie miałem się gdzie podziać.

– To najlepiej przyjść na cudze! – nie przestawała krzyczeć sąsiadka. – My płacimy za możliwość korzystania z tego pomieszczenia!

– Z tego, co wiem, to płacimy wszyscy, a korzysta głównie pani – nie wytrzymałam i wtrąciłam się do rozmowy, bo podniesiony głos sąsiadki zaczął działać mi już na nerwy. Na reakcję pani Anny nie trzeba było długo czekać.

– A ty czego się wtrącasz, przybłędo! – warknęła. – Wracaj na swoją wieś!

Zrobiło mi się przykro

Wzruszyłam ramionami, mruknęłam coś o niewychowanych babach i – sama nie wiem dlaczego – powiedziałam w stronę nieszczęsnej wózkowni, choć wtedy nawet nie wiedziałam, do kogo tak wykrzykuje krewka pani Anna.

– Może chce pan wejść do mieszkania? U mnie jeszcze nieurządzone, ale herbatę dam radę zrobić.

Kiedy mężczyzna wchodził po schodach, dobiegły mnie jeszcze gniewne pohukiwania sąsiadki i coś w rodzaju: „Że też starej babie chłopa się zachciewa. Jak jej nie wstyd. I to takiego!”. Postanowiłam się nie przejmować, choć dopiero wtedy zdjął mnie lęk.
Co powiedzieliby moi synowie, gdyby dowiedzieli się, że ich matka wpuszcza do mieszkania jakiegoś bezdomnego z piwnicy? Uznaliby, że do reszty zwariowałam! Przecież nie byłam u siebie na wsi, gdzie nikt podejrzany się nie zapuszczał i gdzie ludzie sobie ufali…

Na szczęście Paweł, bo tak przedstawił mi się mężczyzna z wózkowni, nie wyglądał jak typowy bezdomny. Był skromnie, ale dość czysto ubrany, nie śmierdział i nie wyglądał na pijanego.

– Bardzo pani dziękuję – powiedział cicho, najwyraźniej zażenowany całą sytuacją. – I przepraszam. W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się ludzi o takich sercach.

– To ja przepraszam za sąsiadkę – westchnęłam. – Widać tu w mieście takie obyczaje. Ja się sprowadziłam ze wsi. U nas jak ktoś potrzebował pomocy, to się mu pomagało!

– Dobrzy ludzie są i na wsi, i w mieście – uśmiechnął się Paweł, a mnie aż przyjemnie się od tego uśmiechu zrobiło, takie miał jasne, uczciwe oczy. A przecież niejedno przeszedł.
Kiedy usiedliśmy przy herbacie, opowiedział mi historię swojego życia. Żona odeszła od niego wiele lat temu.

– Wyjechała do Niemiec. Poznała Niemca, przestała pisać, dzwonić – Paweł zamyślił się na chwilę, wyraźnie poruszony. Nie przerywałam mu chwili zadumy. Po chwili wrócił do przerwanej opowieści. – Wychowywałem syna sam. Łatwo nie było. Ale cieszyłem się, że się zakochał. Później, że będzie miał dziecko…

Kiedy syn Pawła oznajmił, że się żeni, Paweł przepisał na niego mieszkanie.

– Nawet nie zapisałem nigdzie, że będę mógł w tym mieszkaniu mieszkać do śmierci. Nie przyszło mi do głowy, że może być inaczej…

Ale było. Stało się nieszczęście. Synowa poroniła. Nie umieli sobie z tym poradzić. Zaczęli imprezować.

– Przeszkadzałem im tylko. Kiedyś nieostrożnie powiedziałem, że wezwę policję. Było po mnie.

Po którejś nocy Paweł zrozumiał, że nie ma po co wracać do mieszkania. Syn z synową zmienili zamki. Przez okno krzyczeli coś o tym, że świat jest dla młodych.

–  Wstydziłem się iść gdziekolwiek, choćby na policję. Co miałem powiedzieć? Że źle jedynego syna wychowałem? Jakże to tak? Tułałem się parę tygodni po parkach, ale zrobiło się za zimno. To pomyślałem, że prześpię w którymś z tych pustych pomieszczeń w bloku. Wózkownia, piwnice. Nie pomyślałem, że ludziom to tak bardzo będzie przeszkadzać…

– Bo nie powinno – aż się we mnie zagotowało ze złości. – Przecież ta cała pani Anna trzyma w tej wózkowni stare graty, nic pożytecznego! Połamane fotele mają być ważniejsze od człowieka?! Tak to nawet w mieście nie jest!

Wieczorem wspólnie z Pawłem wymyśliliśmy plan. On był tak przybity swoją sytuacją, że nawet nie wierzył, że cokolwiek może się udać. Ale we mnie jakby nowe siły wstąpiły.
Z rana napisałam pismo do spółdzielni. Poprosiłam w nim o możliwość przerobienia wózkowni w bloku na mieszkanie socjalne z przeznaczeniem dla bezdomnego Pawła W.
Na tym jednak nie poprzestałam. Wiedziałam, że pracownicy spółdzielni będą pytali pozostałych mieszkańców, czy nie mają nic przeciwko temu. Postanowiłam więc ich wcześniej… urobić.

Poświęciłam kilka wieczorów na chodzenie po mieszkaniach i przekonywanie ludzi do mojej idei. Szybko się okazało, że większość sąsiadów to dobrzy ludzie, którzy nie chcą nikogo skrzywdzić.

– Pewnie, jeśli to taki przyzwoity człowiek, jak pani mówi, to co ma się tułać po parkach – powtarzali sąsiedzi. – Z tej wózkowni i tak nikt nie korzysta. Każdy wózek woli trzymać w domu, bo kradną.

Przy okazji tych rozmów lepiej poznałam ludzi, wśród których zamieszkałam. Przekonałam się, że w większości byli równie serdeczni jak moi dotychczasowi sąsiedzi na wsi – tylko zabiegani, ciągle zatroskani o bieżące sprawy.

– Ja jestem jeszcze sprawna. Cały dzień jestem w domu, jakby potrzebowała pani z kimś dziecko zostawić, proszę śmiało dzwonić – powtarzałam młodym matkom, które wyraźnie nie dawały sobie rady z nawałem obowiązków.

Widziałam, jak twarze tych kobiet w ułamku sekundy rozpromieniały się wdzięcznością.

– Naprawdę? – powtarzały. – Mogłaby pani? To byłaby taka wielka pomoc! Bo ja jestem tu sama, rodziców mam daleko…

– Oczywiście. Wszyscy jesteśmy ludźmi, musimy sobie pomagać – powtarzałam twardo.

Moi synowie nie byli zachwyceni

Jedyną osobą przeciwną zamieszkaniu Pawła w wózkowni była, co łatwo zgadnąć, pani Anna. Próbowała nawet nastawiać sąsiadów przeciwko mnie, ale szybko dała sobie spokój. Za dobrze ludzie ją tu znali. Ja nie przejmowałam się nią. Robiłam swoje. Jak się okazało, miałam rację. Trzy tygodnie po złożeniu pisma dostałam odpowiedź z administracji.

– Mogę zamieszkać w wózkowni! – prawie krzyczał z radości Paweł. – Przerobią ją na mieszkanie socjalne! Wprost nie wiem, jak ci dziękować!

– Najlepiej w naturze – uśmiechnęłam się tajemniczo, a kiedy Paweł spojrzał na mnie niepewnie, parsknęłam śmiechem.

– Nie wiem, co tam sobie wyobrażałeś – powiedziałam. – Ale wciąż zostały mi nierozpakowane pudła po przeprowadzce. Nie ukrywam, że bardzo przydałaby mi się męska ręka przy robieniu z nimi porządku… 

I Paweł raz na zawsze uporał się z pudłami. W końcu po tej całej akcji nabrałam przekonania, że to jest moje ostateczne miejsce na ziemi i mogę zapuścić tu korzenie. A Paweł… został na kolejne kilka tygodni. W końcu oboje stwierdziliśmy zgodnie, że nie ma sensu, żeby tułał się po przytułkach na czas przystosowywania wózkowni do potrzeb nowego lokatora, skoro moje mieszkanie ma dwa pokoje.

Po kilku tygodniach administracja dostosowała wózkownię, ale Paweł nigdy do niej nie wrócił. Po prostu został u mnie. Cóż, muszę przyznać, że moi synowie nie byli zachwyceni, kiedy dowiedzieli się, że kogoś poznałam. Usiłowali mnie przekonywać, że Pawłowi chodzi tylko o moje mieszkanie i że prędzej czy później mnie wykorzysta. Ale ja zbyt wiele zrozumiałam, żeby pozwolić nawet najbliższym dla mnie osobom zrujnować swoje późne szczęście.

Nigdy nie zapomnę Henia. Przeżyliśmy kawał życia razem i na zawsze pozostanie moją wielką miłością. Ale w końcu zrozumiałam, że mój kochający życie mąż właśnie tego by dla mnie chciał. Żebym wykorzystywała każdą chwilę i czas, który mi pozostał. Dlatego cieszę się tym, co dobry Bóg zesłał mi w osobie Pawła.

Czytaj także:
„Zdradziłem żonę, bo przerosły mnie starania o dziecko. Byłem słaby i niedojrzały, ale zapłaciłem za to wysoką cenę"
„Naprawdę nie chciałem zdradzić żony. Iwona perfidnie mnie uwiodła. Boję się, że teraz zacznie mnie szantażować”
„Nie chciałem zdradzić żony z kochanką, to był >>wypadek przy pracy<<. Ukrywałem niewierność, ale po 6 latach karma wróciła”

Redakcja poleca

REKLAMA