Nie lubiłam za bardzo ciotki Frani, najstarszej siostry mamy. Może właśnie dlatego, że była najstarsza i bardzo zgryźliwa z powodu dokuczających jej dolegliwości. Czasami te zgryźliwości skrupiały się na dzieciach i wtedy nie było mi przyjemnie. A to: nie garb się przy stole, a to: jak ty trzymasz widelec, jak się zachowujesz, matka rozpuściła was jak dziadowski bicz, i tym podobne. Gdy dorosłam – zrozumiałam, jak trudno czasem znieść ból, i mimo wszystko próbować się uśmiechać.
Do ciotki los nie uśmiechał się w ogóle
Bardzo wcześnie straciła męża, nie zdążyli mieć nawet dzieci, więc na starość została sama jak palec. Choć mieszkała parę domów dalej, trudno było jej nas odwiedzać, tym bardziej że coraz częściej poruszała się, podpierając laską, a później balkonikiem. Staraliśmy się z bratem jakoś pomagać ciotce, robić zakupy po szkole, czasem sprzątnąć. Bardzo tego nie lubiła i wyganiała nas z domu. Bardziej niż z powodu swoich dolegliwości, cierpiała, że była niepełnosprawna, uzależniona od naszej pomocy. Ona, zawsze taka samodzielna i dyrygująca niemal całą rodziną. Mama prosiła, żebyśmy się nie przejmowali, i kazała nam wykonywać misję zakupowo-sprzątającą do końca, „chociażby nas laską miała pogonić”. I tak robiliśmy. Ale było coraz gorzej. Czasami tak, że ani przystąp. Ciotka zrzędziła, krzyczała, wymyślała nam od darmozjadów i nieuków.
– Każdemu może się tak przytrafić – tłumaczyła swoją siostrę mama. – Wtedy powinien móc liczyć na rodzinę. A Frania nie umie być wdzięczna „na zewnątrz”, ale „w środku” kocha nas wszystkich. Ona po prostu nie chce okazać tego, że jest słaba, więc krzyczy, żeby zagłuszyć tę swoją niemoc, ten strach przed samotnością, przed kolejnym porankiem…
Któregoś dnia, gdy robiłam zakupy dla nas i przy okazji dla ciotki, w automatycznych drzwiach pojawił się nagle mały, czarny kotek . Bałam się, że drzwi zaraz się zamkną i zgniotą malca, rzuciłam więc zakupy na ziemię i pobiegłam mu na ratunek. Udało mi się.
– Uff – odetchnęłam z ulgą, pozbierałam zakupy i rozejrzałam się w poszukiwaniu właściciela.
Było późno, w sklepie zaledwie kilka osób, nikt nie sprawiał wrażenia, że zgubił kota. Co było robić – upchnęłam zakupy do toreb, wzięłam kota na rękę i poszłam do domu. Zgubił się czy został przez kogoś wyrzucony? Kociak był zadbany, nie uciekał, pozwolił się wsadzić do samochodu, w domu nie uciekał przed naszym psem – musiał być gdzieś zadomowiony. Czarniuteńki jak smoła, bez jednego jaśniejszego włoska. Węgielek. Na drugi dzień porozlepiałam ogłoszenia, ale po tygodniu zwątpiłam, że ktokolwiek się zgłosi.
– A gdybyśmy tak dali tego kota ciotce Frani? – pomyślałam na głos.
– Świetna myśl! – podchwycił brat. – Miałaby przynajmniej na kogo wrzeszczeć i nam dałaby spokój.
– A wiesz, Maju, to naprawdę dobry pomysł – stwierdziła mama. – Ale nie myślcie, że jak przyjdziecie do niej z kotem, to ona go od was weźmie.
– No to co? – zmartwiłam się.
– Trzeba Franię podejść sposobem… – powiedziała mama.
Na drugi dzień poszłyśmy we dwie
Podeszłyśmy pod jej mieszkanie, mama posadziła kota na wycieraczce, a ja zadzwoniłam do drzwi. W razie wpadki – wina spadała na nas obie. Chwilę przytrzymałam kota, żeby nie uciekł, a sama dałam nogę w ostatnim momencie, gdy usłyszałam szuranie ciocinych kapci. Drzwi się otworzyły, a my przez szparę w drzwiach windy obserwowałyśmy bieg wypadków.
– Co za wygłupy? – warknęła ciotka, nie widząc nikogo przy drzwiach.
Już miała wrócić do mieszkania, kiedy rzuciła okiem w dół.
– A ty tu skąd?
Kot spojrzał w górę, po czym spokojnie wmaszerował do mieszkania, ocierając się o nogi ciotki. Drzwi się zamknęły, a my z mamą przybiłyśmy „piątkę”. Czekałyśmy na jakiś sygnał o tym wydarzeniu, ale ciotka milczała. Wydało się dopiero, gdy przyjechaliśmy do niej z niedzielnym obiadem. Wszyscy udaliśmy absolutne zaskoczenie:
– O, nic nie mówiłaś, że masz kota. Skąd? – zaczęliśmy odpytywać ciotkę.
Wtedy opowiedziała nam historię z kotem na wycieraczce, i tym sposobem Witek został u niej na stałe. To niesamowite, ale z dnia na dzień ciotka jakby odżyła. Przestała zrzędzić, zaczęła sama wychodzić do sklepu po jedzenie dla siebie i kota. Nawet jej reumatyzm trochę złagodniał. Śmiała się, że to dzięki Witkowi właśnie, bo śpi z nim w łóżku, a on układa się na jej bolących kolanach.
Witek „chodził” z Franią wszędzie
Coś w tym musiało być, przecież nieraz słyszałam, że koty kładą się zawsze w miejscach dla człowieka „niedobrych”, na przykład tam, gdzie są cieki wodne. W przeciwieństwie do psów, które takich miejsc nie cierpią. Ciotka nie potrafiła już przeżyć bez kota ani chwili. Kupiła specjalny koszyczek, w którym Wiktor mościł się z ochotą i wybierał z nią czasami na spacer, do sklepu albo do nas w odwiedziny. Duet – ciotka Frania i kot Witek zaczął stanowić jedno, żyjąc w niezwykłej harmonii. I tak trwała ta sielanka przez cały rok.
Następnego lata ciotka ciężko zachorowała. Przez kilka dni miała wysoką gorączkę, ale wezwany lekarz nie widział powodu, żeby zabrać ją do szpitala. Czekaliśmy więc na rozwój wypadków, stale u niej dyżurując. Tamtej soboty byliśmy u niej wszyscy, prócz ojca: mama, ja i brat. Ciotka oddychała bardzo ciężko, obawialiśmy się najgorszego. Witek leżał w jej nogach, wpatrując się na przemian w swoją panią i w okno, w którym mimo bezwietrznej pogody, stale poruszała się firanka. Spojrzałam tam i ja. Firanka delikatnie falowała… Nagle ten ruch stał się gwałtowniejszy, a za firanką, na niemal całej jej powierzchni, pojawił się jakiś cień. Cień był nieruchomy, jakby ktoś stanął w oknie i chował się za przezroczystym, cienkim materiałem. Witek całą swoją uwagę skoncentrował teraz na tym cieniu. Znienacka miauknął przeraźliwie, co zabrzmiało jak wściekły koci wrzask, i skoczył z łóżka na stolik, który stał opodal okna, a stamtąd rzucił się na drgającą firankę i wbił się w nią pazurami. Rozległ się syk, jakby ktoś spuścił powietrze z koła samochodowego, i cień kryjący się za firanką… znikł. Witek zaś spadł ciężko na podłogę. Przez chwilę otrząsał się, drżąc na całym drobnym ciele.
Spojrzeliśmy naraz wszyscy na ciotkę, która głośno westchnęła, odwróciła się na bok, przestała ciężko dyszeć i spokojnie zasnęła. Nazajutrz spadła jej gorączka, a dwa dni później usiadła na łóżku i sama poprosiła o coś do jedzenia. Cud?
Minęło pół roku
Któregoś dnia, gdy wróciłam z uczelni do domu, nikogo w nim nie zastałam. Pomyślałam, że rodzina jest u ciotki. I rzeczywiście. Wszyscy siedzieli przy jej łóżku – tata i brat z grobowymi minami, mama zapłakana. Ciotka Frania leżała na łóżku nieruchomo. Nie oddychała. Potem dowiedziałam się, że kiedy przez pół dnia mama nie mogła się skontaktować z siostrą telefonicznie – pobiegła do jej mieszkania. Niestety, zastała ją już nieżywą. Usłyszeliśmy odgłos silnika pod domem. To przyjechał lekarz, którego mama wezwała. Wykonał niezbędne czynności, wystawił akt zgonu. Dopiero po jego wyjściu, rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu Witka, który przecież powinien być przy swojej pani, zwróciłam uwagę na otwarte okno i powiewające w nim strzępy porwanej firanki.
– Gdzie kot? – krzyknęłam, pamiętając poprzednie zdarzenie.
Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy go wreszcie w stojącym w kącie pokoju wiklinowym koszu, w którym ciotka trzymała rzeczy do prania. Kot leżał tam zwinięty w kłębek i trząsł się, jakby było mu zimno… Wzięłam go na ręce i przycisnęłam do siebie. Poruszył się, miauknął. Postawiłam go na podłodze, pogłaskałam po czarnym łebku. Witek chwilę stał, chwiejąc się na łapach jak pijany, po czym wdrapał się na łóżko ciotki i położył w nogach. Widać i tym razem chciał ciotki bronić. Jednak przychodzi taki moment, kiedy nikt już nie może nic poradzić. Nawet największy przyjaciel. Po pogrzebie zabraliśmy Witka do naszego mieszkania.
Spryciarz wymykał się jednak i dzień w dzień musieliśmy zabierać go ze słomianki leżącej pod drzwiami mieszkania ciotki. Któregoś dnia nie znaleźliśmy go tam ani nigdzie indziej. Nie pojawił się już więcej. Nie wiem, gdzie przepadł. Dałam ogłoszenie, tym razem, że zaginął kot, i pilnie go szukam, lecz nikt się nie odezwał. Na cmentarzu, na pomniku ciotki kazaliśmy grawerowi wyrysować sylwetkę kota. Jakieś dwa tygodnie później, w najbliższe święto Wszystkich Świętych poszliśmy na grób ciotki. Na ziemi, przysypanej lekkim śniegowym puchem, tam, gdzie mieliśmy właśnie zamiar posadzić „mrozy”, widniały ślady kocich łap.
Czytaj także:
„Mąż był całym moim światem, gdy zmarł, wpadłam w czarną rozpacz. Mimo to już na pogrzebie zakochałam się w sąsiedzie”
„Mój narzeczony zmarł miesiąc przed naszym ślubem. Zabrał do grobu nasze plany, marzenia, całą miłość i szczęście”
„Zaręczyłam się jeszcze w klasie maturalnej. Gdy ukochany przedwcześnie zmarł, nie umiałam się z nikim związać do 30-stki”