Kiedy wyjechałam do pracy do Anglii, nie czułam potrzeby obchodzenia Halloween. Zwyczaj ten może i był ciekawy, kolorowy, ale tęskniłam za krajem i branie udziału w jakichś przebierankach wydawało mi się to takie obce.
Zresztą w sklepie, gdzie pracowałam, dostawałam często późną zmianę, więc Halloween oglądałam raczej na półkach: kolorowe cukierki, wymyślne kształty czekoladek, specjalne, duże opakowania słodyczy, w których mnóstwo było mniejszych woreczków, gotowych do rozdawania dzieciom. Komercja pełną gębą. W sklepie wieszaliśmy pajęczyny, na wystawie stawialiśmy dynie i przyklejaliśmy tandetny baner z napisem: „Happy Halloween” – i tyle było dla mnie świętowania.
Jak wygląda świętowanie na ulicach, nie miałam pojęcia. Wprawdzie wracając do siebie, widziałam ozdobione budynki, ale dzieci już dawno były w domach. Zresztą w naszej biednej dzielnicy, gdzie mieszkania wynajmowano grupom imigrantów takich jak ja, nie było zbyt wiele maluchów. Natomiast w nocy, kiedy leżałam już w łóżku, słyszałam pijanych sąsiadów wracających z imprez, więc w całym tym halloweenowym zamieszaniu nie widziałam niczego pociągającego.
Córka była ciekawa
Oczywiście gdy tylko dzwoniłam do domu, do Polski, Zosia – moja kilkuletnia córka, która została z moim mężem Antkiem – wypytywała mnie ze szczegółami o Halloween.
– Czy to prawda, że wszystkie dzieci się przebierają? – pytała podekscytowanym głosem. – I naprawdę obcy ludzie dają im cukierki? Czy to nie jest niebezpieczne?
Zosia zasypywała mnie pytaniami, a ja wsłuchiwałam się w jej głos. Urlopu miałam niewiele, więc widywałam ją rzadko, głównie na święta, i nawet rozmowy przez Skype’a niewiele pomagały. Potwornie tęskniłam za swoją kochaną córeczką.
– Nie, to nie jest niebezpieczne – odpowiadałam gładko. – Wszyscy chodzą z przyjaciółmi, a młodsze dzieci z mamą albo z tatą. No i oczywiście każdy ma jakiś strój. Ostatnio widziałam nawet kogoś przebranego za Ciasteczkowego Potwora z Ulicy Sezamkowej.
Trochę kłamałam, bo jedyne przebrane dzieci widziałam wtedy, gdy przychodziły z rodzicami do sklepu Jednak przed Halloween sprzedawaliśmy też gotowe przebrania, więc mniej więcej się orientowałam.
Wysyłałam też córce znalezione w internecie zdjęcia.
– Następnym razem, kiedy do ciebie przylecę, to będzie w Halloween i wtedy zobaczę wszystko na własne oczy! – mówiła.
Starałam się ochoczo przytakiwać, choć w głębi duszy wzdychałam żałośnie. Zosia nie mogła mnie przecież odwiedzić w środku roku szkolnego. W Polsce nie było tygodniowej przerwy semestralnej, która przypadała w okolicach końca października, a córka nie powinna przecież już na starcie mieć zaległości.
A jednak wróciłam do Polski
Wszystko zmieniło się w ciągu trzech lat. Znalazłam pracę w Polsce, a pieniądze zarobione w Anglii były na wkład własny na mały domek. Wkrótce wprowadziliśmy się na nowe osiedle, gdzie pełno było rodzin z dziećmi. Weekendy spędzaliśmy w przydomowym ogrodzie, grillując z nowymi znajomymi. Wreszcie znów czułam, że jesteśmy rodziną.
Kiedy nadszedł wrzesień, trochę się bałam, jak Zosia poradzi sobie w szkole. Okazało się, że niepotrzebnie. Córka szybko się zaaklimatyzowała i znalazła już sobie kilkoro przyjaciół, którzy mieszkali niedaleko. No i z każdym dniem była coraz bardziej podekscytowana: w końcu zbliżało się Halloween!
– Mamo, musimy przyozdobić dom! – stwierdziła pewnego dnia Zosia kategorycznym tonem. – Jeśli tego nie zrobimy, to inne dzieciaki nie będą wiedziały, że u nas też dostaną słodycze.
Nie miałam wyboru. Po pracy kupiłam różne ozdoby i cały wieczór spędziłyśmy z córką, wieszając pajęczyny, nietoperze i świecące duchy w oknie salonu. Nie byliśmy pierwsi, bo niektórzy sąsiedzi wywiesili ozdoby już na początku października. Nie powiem, przyjemnie było wieczorem wracać z pracy i widzieć wszystkie domy tak pięknie oświetlone i ozdobione. Czuło się w tym jakieś przyjazne ciepło.
Obiecałam dobrą zabawę
Pod koniec miesiąca zaszalałam i kupiłam kilka dyni. Podczas gdy Antek pod kierownictwem Zosi wycinał w nich oczy i uśmiechy, ja szukałam w sieci przepisów na zupę z dyni, bo coś z tym miąższem należało zrobić. Przecież nie mogłam go tak po prostu wyrzucić.
Pozostawała jeszcze kwestia kostiumu. Widziałam, że Zosia krąży wokół nas, bojąc się zapytać, jakby czuła, że już i tak poprosiła o dużo. Czasem tylko, gdy wspominała o innych dzieciach chwalących się swoimi przebraniami, słyszałam nutkę zazdrości w jej głosie. Dlatego właśnie przygotowałam dla niej specjalną niespodziankę i kupiłam strój z filmu „Potwory i Spółka”, który tak lubiła.
Chciałam, żeby po tylu latach czekania i wypytywania o Halloween miała naprawdę dobre wspomnienia, których nie zrujnuje jakiś dzieciak, wytykając jej, że ma głupie przebranie.
Zeszłego roku w Halloween wzięłam wolne. Dzień spędziłam z Zosią. Robiłyśmy ciasteczka w kształcie duchów. Wraz ze zbliżającym się wieczorem, moja córeczka była coraz bardziej podekscytowana. Biegała co chwilę do swojego pokoju, jakby chciała się upewnić, że jej przebranie nie zniknęło, i sprawdzała, czy koszyczek ze słodyczami, nadal stoi przy drzwiach.
– Myślisz, że na pewno mamy dość cukierków? – dopytywała kilkakrotnie, choć przecież mieliśmy dwie olbrzymie miski pełne żelków i czekoladek, a do tego w kuchni jeszcze trochę na zapas.
Zaczęła się sąsiedzka zabawa
Około osiemnastej pomogłam Zosi się przebrać. Na zewnątrz prawie zapadł już zmrok, ale pogoda była ładna. Zosia stanęła w drzwiach i przez chwilę oniemiała wpatrywała się w to, co się działo. Po ulicy biegały już grupki dzieci, pukając do drzwi i wykrzykując: „cukierek albo psikus!”. Spojrzała na mnie niepewnie, a ja uśmiechnęłam się do niej zachęcająco. Z oddali machali już Marta i Staś, przyjaciele mojej córki ze szkoły.
Umówiliśmy się z Antkiem, że on zostanie w domu, oddelegowany do rozdawania słodyczy, a ja pójdę z Zosią. Niby nasza dzielnica była bezpieczna, ale martwiłabym się, gdybym puściła córkę samą.
Dołączyłam więc do rodziców innych dzieci, którzy stali na rogu ulicy, obserwowali swoje pociechy pukające do domów sąsiadów. Niektórych znałam z widzenia, ale dopiero teraz miałam okazję z nimi porozmawiać. Pierwszy raz doświadczyłam takiej sąsiedzkiej, przyjaznej atmosfery i spojrzałam na Halloween z zupełnie innej perspektywy. Może i było komercyjne, obliczone na sprzedaż słodyczy i ozdób, ale jednocześnie zbliżało ludzi.
– To było magiczne, mamo! – oznajmiła Zosia, kiedy kilka godzin później wróciłyśmy do domu, obładowane słodyczami.
Uśmiechnęłam się do niej, bo miała rację. Później, kiedy ona siedziała w piżamie, popijając kakao i przegryzając halloweenowe ciasteczka, ja wyjrzałam jeszcze raz przez okno. Ulica była już pusta, ale dekoracje i dynie w oknach innych domów wciąż się świeciły, przypominając o niezwykłej atmosferze wieczoru.
To wtedy właśnie pomyślałam, że może warto obchodzić takie pozytywne święta, nawet jeśli wcześniej nie robiliśmy tego w Polsce aż na taką skalę. W końcu, czy to naprawdę takie ważne, skąd dana tradycja pochodzi. Najważniejszy w tamtej chwili był dla mnie promienny uśmiech córki. Dzieci świetnie się bawiły i dorośli też, co było widać po wszystkich uśmiechach.
Czytaj także: „Syna odwiedzamy w więzieniu, a wnuczkę nam odebrano. Wychowaliśmy damskiego boksera, który osierocił własne dziecko”
„Banda rozbestwionych małolatów chciała wpędzić mnie do grobu. Zawiodłam jako nauczyciel i pedagog szkolny”
„Mąż był ojcem idealnym, dopóki nasza córeczka nie zachorowała. Wtedy wziął nogi za pas i tyle go widziałam”