„Policja oskarżyła mnie o porwanie własnego dziecka! Barany założyły, że nie mogę być jej matką, skoro mam inne nazwisko”

Babcia wmawiała dziecku, że jestem porywaczką fot. Adobe Stock, motortion
„Musiałam zadzwonić do ojca Marysi, aby przesłał mi mailem metrykę urodzenia. Nie jesteśmy w dobrych stosunkach, więc starał mi się wszystko utrudnić. – Proszę cię, przestań! Siedzimy na posterunku już kolejną godzinę, dzieci są głodne! – stwierdziłam w końcu. – Co mnie to obchodzi? To przez ciebie Marysia cierpi! – odparował”.
/ 20.04.2023 21:15
Babcia wmawiała dziecku, że jestem porywaczką fot. Adobe Stock, motortion

Ta wyprawa miała sprawić radość przede wszystkim dzieciom. A w szczególności dziewięcioletniej Marysi, która rok wcześniej była ze szkolną wycieczką w jaskini Raj w Górach Świętokrzyskich i wróciła z niej zachwycona. Byłam więc pewna, że Jaskinia Lodowa na Słowacji na pewno także jej się spodoba.

Słuchaj, to tylko niecała godzinka jazdy! – poinformował mnie mąż, kiedy sprawdził mapę.

Byliśmy właśnie w Muszynie, do której przyjechaliśmy na długi majowy weekend.

– Warto wyskoczyć na chwilę na Słowację i zobaczyć to cudo. Wyobrażasz sobie, na dworze piękne słońce i temperatura powyżej dwudziestu stopni, a tam wieczny śnieg i lód? – emocjonował się.

– Trzeba będzie pamiętać o zabraniu kurtek – stwierdziłam.

Nie mówiłam nic dzieciakom

Chciałam, aby moja córka i jej pięcioletni braciszek mieli niespodziankę.

Łał, tu wygląda jak w pałacu królowej lodu! – stwierdziła Marysia, kiedy już dotarliśmy na miejsce.

Istotnie, otaczały nas lodowe kolumny, stalaktyty i stalagmity tworzące niesamowite sklepienia, godne pałacowej komnaty. Podczas gdy córka z zapałem robiła zdjęcia, ja musiałam pilnować małego Pawełka, aby nie próbował lizać lodu, który wyraźnie go fascynował.

– Ale teraz jest lato, prawda? To dlaczego tutaj jest zima? – dopytywał się drobiazgowo.

Podczas prawie godzinnego zwiedzania nieco zmarzły nam nosy, ale wszyscy przyznaliśmy, że było warto. Dzieciaki po wyjściu z jaskini zażądały gorącej czekolady, którą kupiliśmy im w automacie, a po jej wypiciu pobiegły radośnie na parking położony u podnóża góry. W stronę polskiej granicy jechaliśmy w doskonałych humorach. Przyznaję, że mąż ma czasami ciężką nogę i lubi wcisnąć gaz. Możliwe także, że nieco przesadził z prędkością, w końcu byliśmy trochę głodni i marzył nam się już obiad w naszym pensjonacie. Grunt, że nagle usłyszeliśmy za sobą krótkie wycie syreny i minął nas biały samochód z zielonymi oznaczeniami – słowacka policja.

Kurde! – przeklął pod nosem Konrad.

– Tylko przypadkiem przy nich się nie wyrażaj, bo mogą zrozumieć – ostrzegłam go.

W końcu słowacki jest podobny do naszego

– Przecież jechałem prawie idealnie, nie mam pojęcia, czego chcą – mąż był jednak nastawiony bojowo, a to nie jest dobra taktyka wobec jakiejkolwiek policji.

A już na pewno nie słowackiej, która, jak nas wcześniej ostrzegano, jest cięta na polskich kierowców.

– Bo są z tego znani, że nagminnie przekraczają prędkość, więc naprawdę warto jechać zgodnie z przepisami – ostrzegł nas właściciel pensjonatu.

„No tak, ale Konrad, oczywiście, musiał te rady zlekceważyć!” – pomyślałam zrezygnowana. „Mam nadzieję, że skończy się na pouczeniu”.

Niestety, policjanci widząc zaciętą minę mojego męża, który ani myślał okazać skruchę, zabrali się za drobiazgową kontrolę samochodu. Zażądali pokazania apteczki, trójkąta ostrzegawczego, klucza do kół i podnośnika oraz linki holowniczej. Nakrzyczeli na Konrada, że kamizelkę odblaskową powinien wozić we wnętrzu auta, a nie w bagażniku, bo: „tu nie Polska!” – stwierdzili. Ale prawdziwe schody zaczęły się, gdy zapytali, czy mamy komplet zapasowych żarówek i… zapasowe bezpieczniki. Niestety, tych ostatnich Konrad nie miał.

Przysiągłbym, że je miałem w schowku! – zarzekał się, a potem z wyraźnie wściekłą miną powiedział słowackim policjantom, że jak chcą, to mu mogą wlepić mandat.

– Mandat? – okazało się, że to słowo ma identyczne brzmienie po słowacku i po polsku! – Dobrze! – zgodzili się natychmiast, po czym… – Poprosimy dokumenty! – padło.

– Przecież już je macie – wzruszył ramionami Konrad, który dawno podał im dokumenty samochodu i swój paszport.

– Dokumenty pani oraz dzieci! – wyjaśnili i… tu zaczął się problem.

Miałam ze sobą paszport Pawełka, ale Marysia wjechała na teren Słowacji tylko z… legitymacją szkolną.

– To nie jest ważny dokument! – stwierdzili natychmiast policjanci, po czym zaczęli dociekać. – A dlaczego ona ma inne nazwisko niż wy? Potraficie to wytłumaczyć? Czy to na pewno wasze dziecko?

– To moja córka z pierwszego małżeństwa! – usiłowałam im wyjaśnić, ale oni nagle kompletnie przestali nas rozumieć.

– To podejrzana sprawa! – stwierdzili. – Może dziewczynka została porwana? Musimy ją zabrać na komisariat...

I nie zważając na nasze protesty i błagania, zabrali Marysię do swojego samochodu! Moja dziewięcioletnia córka była kompletnie przerażona! Oczywiście Paweł, widząc rozpacz siostry, także się popłakał.

Policjanci ruszyli na komisariat, a my za nimi

Byłam tak roztrzęsiona, że miałam ochotę zwyczajnie zamordować Konrada. Wcześniej mówiłam mu przecież, iż Marysia nie ma ważnego paszportu, ale on się uparł, że to nie szkodzi.

– Znajomi ostatnio jechali z siedmioletnim synem przez Niemcy i zatrzymał ich patrol drogowy. Kiedy okazało się, że mały nie ma dokumentów, funkcjonariusze trochę pomarudzili, ale w sumie skończyło się jedynie na pouczeniu, że następnym razem dostaną mandat 25 euro – powiedział.

„Może nie kłócili się z policją, więc sprawę załatwiono polubownie” – pomyślałam. 

Ale mój mąż tak nie potrafi! Kiedy widzi mundur, wstępuje w niego diabeł. Na komisariacie na szczęście inni słowaccy policjanci okazali nam trochę serca i pozwolili Marysi zostać przy nas. Tym niemniej kazali nam udowodnić, że faktycznie jest moim dzieckiem. Nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Nieważny paszport został u nas w mieszkaniu, do którego klucze miała jedynie starsza sąsiadka, podlewająca zawsze kwiaty pod naszą nieobecność. W żaden sposób nie mogłam jej poprosić, żeby go zeskanowała i wysłała mi mailem, bo ona nie ma nawet komputera. Musiałam zadzwonić do ojca Marysi, aby przesłał mi mailem lub faksem jej metrykę urodzenia. Nie przyszło mi to łatwo, bo nie jesteśmy ze sobą w dobrych stosunkach. I tak jak przewidziałam, Leszek starał mi się wszystko utrudnić, twierdząc, że nie ma takiego dokumentu w domu.

– Proszę cię, przestań! Siedzimy na tym posterunku już kolejną godzinę i dzieci są głodne! – stwierdziłam w końcu.

– Co mnie to obchodzi? To przez ciebie Marysia cierpi! – odparował.

Ale w końcu córka go poprosiła łamiącym się głosem, aby przesłał ten dokument i zrobił to. Na szczęście słowackich policjantów metryka Marysi zadowoliła. Do granicy jechaliśmy w kiepskich nastrojach. Marysia usiłowała się dowiedzieć, czy gdyby tata nie przesłał jej metryki, toby ją zamknęli w więzieniu? Pawełek był także zdenerwowany i strasznie głodny. A my z Konradem nie odzywaliśmy się do siebie przez całą drogę. Niestety, kłopoty ze słowacką policją przyćmiły uroki lodowej jaskini. A szkoda, bo była naprawdę piękna…

Czytaj także:
„Działałam jak lep na nieudaczników, którzy bawili się moim kosztem. Dopiero, gdy jeden wrobił mnie w dziecko, otrzeźwiałam"
„Zaszłam w ciążę w wieku 15 lat. Liczyłam, że mama pomoże mi wychować dziecko. Jej propozycja mnie przeraziła”
„Niczego nie pragnęłam bardziej niż macierzyństwa. Gdy moja siostra urodziła, uknułam plan, żeby odebrać jej syna”

Redakcja poleca

REKLAMA