To miał być prawdziwy urlop. Poprzedni spędziłam w domu. Ale w tym roku nie zamierzałam siedzieć w czterech ścianach. Zaszczepiłam się, więc czułam się bezpieczna. Postanowiłam pojechać na miesiąc do brata do Hiszpanii. Piotr mieszka w niewielkiej, cichej miejscowości, nad Oceanem Atlantyckim, z dala od wielkich turystycznych kurortów.
Nie lubię zgiełku, więc taki odpoczynek mi bardzo odpowiadał. „Będę wylegiwać się na słońcu, spacerować po pustej plaży, a wieczorami delektować się owocami morza i hiszpańskim winem” – marzyłam, wsiadając do samolotu. Przez myśl mi wtedy nawet nie przeszło, że mój wymarzony urlop będzie wyglądał zupełnie inaczej…
Na początku wszystko szło zgodnie z planem. Ale czwartego dnia, podczas spaceru, dostrzegłam w krzakach przy plaży potwornie zabiedzonego i wychudzonego psa. Siedział i patrzył na mnie z oddali. W odruchu serca chciałam do niego podejść, ale skrył się głębiej w zaroślach i zniknął. Gdy wróciłam do domu, natychmiast opowiedziałam o nim bratu.
– A, wiem, co to za pies. Wszyscy go tu znają, bo błąka się po okolicy już ze dwa lata – powiedział.
– I nikt się nim nie zainteresował?
– No wiesz… Tutejsi mieszkańcy raczej nie kwapią się do pomocy wałęsającym się, bezdomnym psom. Zwykle przechodzą obok nich obojętnie. Nie podoba mi się to, ale cóż… Taka kultura… – westchnął.
– A ty? – nie ustępowałam.
– Co ja? – zdziwił się.
– Dlaczego ty nie pomogłeś? Z tego, co pamiętam, w dzieciństwie byłeś bardzo czuły na krzywdę zwierząt.
– I ciągle jestem. Ale ten pies nie pozwala do siebie podejść, boi się. Ktoś musiał go kiedyś bardzo skrzywdzić… A poza tym, jak miałem mu pomóc? Ciągle pracuję i w ogóle… – zaczął się tłumaczyć.
– Jasne, każdy pretekst jest dobry, by się wykręcić! – zdenerwowałam się.
– Jak jesteś taka mądra, to sama mu pomóż! – odparował.
– A pewnie, że to zrobię! I zabiorę go ze sobą do Polski! Jak tu nikt go nie chce to znajdzie dom u mnie!
– Chyba żartujesz! Jak go przewieziesz? Przecież wracasz samolotem.
– O to się nie martw. Coś wymyślę. Musisz mi tylko obiecać jedno: że jeśli uda mi się zaprzyjaźnić z tym psem, to nas zawieziesz do weterynarza. Trzeba sprawdzić, czy nie potrzebuje pilnie pomocy, wyrobić mu paszport – odparłam.
– Pomogę, pomogę… Nawet urlop w pracy wezmę, bo do najbliższej lecznicy jest daleko. I dołożę się do kosztów. Może wtedy spojrzysz na mnie łaskawiej i przestaniesz się złościć…
– Może, zobaczymy – odburknęłam.
Naprawdę byłam zła na brata, że nie pomógł temu czworonożnemu biedakowi.
Pozwolił mi do siebie podejść
Od następnego dnia codziennie chodziłam na spacer w okolicę, w której spotkałam psiaka. Zostawiałam karmę w krzakach, odchodziłam i siadałam w pobliżu. Chciałam, żeby zalęknione zwierzę zjadło w spokoju i jednocześnie przyzwyczaiło się do mojej obecności.
Gdzieś po tygodniu pies chyba zrozumiał, że nie mam złych zamiarów, bo już nie czekał ukryty w zaroślach, aż odejdę, tylko od razu zaczął jeść. Usiadłam obok. Gdy skończył, podszedł do mnie i spojrzał wielkimi, ciemnymi oczami. Były pełne smutku, ale i nadziei. Pogłaskałam go delikatnie pod brodą.
– Będziesz miał na imię Borys, chcesz? – zapytałam łagodnie.
Nieśmiało zamerdał ogonem i położył łepek na moim kolanie. Nie szczeknął, gdy zakładałam mu obrożę i przypinałam smycz. Bez problemu ruszył też za mną do domu. Gdy jednak mijaliśmy kogoś po drodze, kulił się i chował. Jakby bał się, że za chwilę spotka go coś złego.
I wcale mu się nie dziwię, bo na twarzach większości przechodniów nie widać było uśmiechu. Raczej zdziwienie, że zainteresowałam się tym bezdomnym kundlem. Hiszpanie są w gruncie rzeczy miłymi i sympatycznymi ludźmi, ale za stosunek do zwierząt mają u mnie wielką krechę.
Piotr był naprawdę szczęśliwy, że udało mi się złapać psiaka. Chyba miał wyrzuty sumienia, że mu nie pomógł przez te dwa lata. Tak jak obiecał, wziął urlop w pracy i zawiózł mnie i Borysa do weterynarza. Tam okazało się, że aby móc dostać paszport i legalnie wyjechać z Hiszpanii, musi zostać przebadany, zaczipowany i przejść obowiązkową kwarantannę. Gdy usłyszałam, ile to będzie kosztowało, włos mi się na głowie zjeżył, ale brat mnie uspokoił.
– Spokojnie, zapłacę. Całość. A ty zastanów się, jak go przetransportować do Polski. Bo ja, prawdę mówiąc, nie mam pomysłu – rozłożył ręce.
Co tu ukrywać, ja też nie miałam
Samolot nie wchodził w grę. Borys był zbyt duży, żeby mógł podróżować w kabinie, a na samą myśl, że go zamkną w luku bagażowym, serce mi się krajało. Lecieć do Polski i wrócić po niego samochodem? Nie jestem zbyt dobrym kierowcą, a to przecież ponad 3 tysiące kilometrów w jedną stronę. A więc co? W desperacji zadzwoniłam do najlepszej przyjaciółki, wielkiej miłośniczki i obrończyni zwierząt. Miałam nadzieję, że ona coś szybko wymyśli. Nie zawiodłam się. Agnieszka zastanawiała się tylko przez chwilę.
– Mam! Moi znajomi też są w Hiszpanii na urlopie. Pojechali własnym kamperem. Siedzą co prawda nad Morzem Śródziemnym, ale na pewno pomogą.
– Jesteś pewna? Przecież będą musieli przejechać niemal całą Hiszpanię! To duży koszt, no i strata czasu…
– Tym się nie przejmuj. To dobrzy, uczynni ludzie. I też kochają psy. Gdy usłyszą historię Borysa, pewnie nawet się nie zawahają. Jeszcze dziś się z nimi skontaktuję i dam ci znać!
Kilka godzin później zadzwoniła z informacją, że Basia i Tomek chętnie po nas przyjadą.
– Musisz im tylko powiedzieć, gdzie i kiedy mają być. Zaraz ci wyślę do nich numer telefonu – usłyszałam.
Nie ukrywam, odetchnęłam z ulgą
Przez następne dni codziennie jeździłam do Borysa. Miałam się opalać, spacerować, wypoczywać, delektować winem, a tymczasem codziennie wsiadałam w autobus i jechałam do niego ponad pięćdziesiąt kilometrów. Nie chciałam, żeby czuł się samotny na tej kwarantannie i pomyślał, że człowiek znowu go zawiódł. Bawiłam się z nim, głaskałam. Chciałam, żeby mi ostatecznie zaufał.
Pies docenił moje starania, bo gdy kwarantanna się skończyła i dostał paszport, bez sprzeciwu wsiadł do kampera, którym przyjechali po nas Basia i Tomek. A w czasie podróży zachowywał się tak spokojnie, jakby przez całe swoje życie jeździł samochodem. Denerwował się tylko wtedy, gdy na postoju tracił mnie z oczu. Biegał, szukał, szczekał. Uspokajał się dopiero wtedy, gdy znowu byłam blisko.
Od mojego powrotu z Hiszpanii minęły już cztery miesiące. Borys zadomowił się u mnie na dobre. Ciągle je za dwóch, jakby chciał nadrobić zaległości z czasów, kiedy wałęsał się po hiszpańskiej plaży. Wydaje się szczęśliwy. Chyba jednak jeszcze nie zapomniał o tym, co kiedyś przeżył, bo jest nieufny i zalękniony. W trakcie spaceru trzyma się blisko mnie i kuli się przerażony, gdy ktoś obcy nas mija lub podchodzi zbyt blisko. Jakby ciągle się bał się, że koszmar wróci. Zrobię wszystko, by uwierzył, że to, co najgorsze, ma już za sobą. I że czekają go tylko szczęśliwe chwile.
Czytaj także:
„Szwagrowie liczyli, że w spadku dostanie im się biżuteria teściowej. Cóż, będą się musieli obejść smakiem, krwiopijcy”
„Siostry dostały w spadku nieruchomości, ja – książki. Myślałem, że jestem pokrzywdzony, ale prawda okazała się inna”
„Stryj długo mi pomagał, głównie finansowo. Zapomniałam o nim, ale postanowił zapisać mi mieszkanie w spadku”