Obcy mężczyzna siedzący obok był w podobnej sytuacji. Razem przeszliśmy przez to piekło. Stanęłam przed odrapaną kamienicą, pamiętającą chyba jeszcze czasy sprzed wojny. Przez dłuższą chwilę oglądałam sypiący się tynk, odłamane kawałki sztukaterii, zardzewiałe galeryjki balkonów… „Przydałby się generalny remont, przecież to na pewno zabytek” – pomyślałam.
I natychmiast przywołałam się do porządku, widząc, że znowu moje myśli uciekają od tego, co mnie tu sprowadziło. Co mnie obchodził sypiący się tynk, jedno, co miałam zrobić, to wejść na pierwsze piętro, gdzie mieściło się laboratorium przychodni. Tam czekała na mnie koperta z wynikiem badania. Bałam się jak nigdy dotąd.
Jedno zdanie, kilka słów, które dla mnie miały być wyrokiem. Pchnęłam ciężkie drzwi i weszłam w ciemny korytarz, na który, pomimo poranka, nie dochodziło światło dzienne. Poczułam się przez moment, jakbym była w grobie, już się chciałam wycofać… Ale nagle jasne światło zalało korytarz, ktoś musiał nacisnąć włącznik. Wzięłam głęboki oddech i weszłam szybko na schody, pokonując je po dwa stopnie naraz. Byle prędzej, byle mieć już tę kartkę w ręku. A potem jeszcze tylko kilka kroków i stałam już przed dużym oknem rejestracji…
– Miałam się dzisiaj zgłosić po wyniki – powiedziałam w miarę spokojnie, chociaż mój głos dla mnie samej brzmiał jakby wydobywał się z głębokiej studni.
– Mamy małe opóźnienie – pielęgniarka popatrzyła na mnie przepraszająco.
– Gdyby pani przyszła za dwie godziny…
– No chyba pani żartuje – poczułam się jak balon, z którego uszło powietrze. Myślałam, że będę miała to z głowy, że będę już wiedzieć… Jak miałam przeżyć jeszcze dwie godziny w tej straszliwiej niepewności.
– Albo jutro, jeżeli nie ma pani czasu – dodała łagodnie kobieta, widząc moje zdenerwowanie. – Przepraszam, ale to nie nasza wina... Coś tam jeszcze tłumaczyła, ale ja już nie słuchałam.
Jeszcze dwie godziny, długie sto dwadzieścia minut niepewności, która mnie wykańczała od chwili, gdy Marcin do mnie zatelefonował… Ale nie, nie będę teraz myśleć o Marcinie, ani o tych wszystkich mężczyznach, w ramiona których rzuciłam się przez ten ostatni rok. Żeby coś sobie udowodnić, o czymś ich wszystkich przekonać.
W głowie mi huczało, gdy wybiegłam na ulicę
Zatrzymałam się na brzegu chodnika, przy przejściu dla pieszych, przymknęłam oczy, z których niekontrolowane już łzy spływały po policzkach. Dobrze, że zaczęło siąpić i nikt z przechodniów, rzucających mi zaciekawione spojrzenia nie był w stanie odróżnić kropli deszczu na mojej twarzy od palących łez. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, tam gdzie byłam bezpieczna, gdzie w kieliszku koniaku mogłam utopić swoje lęki. I przyjść tu jutro, odroczyć ogłoszenie wyroku o te dwadzieścia cztery godziny…
Ale nie, nie zniosę kolejnej nieprzespanej nocy, drinków i kaca nad ranem – czyli stanu znieczulenia, który trwał od momentu, gdy pobrali mi krew do badania. Muszę dzisiaj znać prawdę, jakakolwiek by ona była, nie wytrzymam tej straszliwej niepewności jeszcze do jutra… Rozejrzałam się dookoła. W sąsiedniej kamienicy ujrzałam okna z koronkowymi zazdrostkami, kryjącymi zapewne małe, przytulne wnętrze baru kawowego.
Otarłam łzy i ruszyłam w tamtą stronę, jakby ta knajpka była dla mnie ostatnim azylem na tym świecie. Gdy pchnęłam oszklone drzwi, uderzyło mnie ciepłe, pachnące kawą powietrze. Jednak wszystkie stłoczone na niewielkiej przestrzeni stoliki były zajęte. Tylko przy jednym, pod samym oknem siedział samotnie szczupły mężczyzna, zajadający jakieś ciasto. Nie zastanawiając się długo, ruszyłam w jego kierunku. Tylko przy jego stoliku było wolne miejsce.
– Przepraszam, nie będę panu przeszkadzać, jeżeli się przysiądę? – spytałam niepewnie. Mężczyzna nie przestając jeść, podniósł na moment na mnie spojrzenie błękitnych, głęboko osadzonych oczu. Nie odezwał się ani słowem, tylko pokręcił głową i z powrotem zajął się swoim talerzykiem i widelczykiem. Przyniosłam sobie kawę i usiadłam naprzeciwko niego.
Zajęta swoimi myślami, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że gapię się na rękę mężczyzny, śledzę jego ruchy, jak wolno odkrawa kawałek szarlotki i podnosi do ust. Rzuciłam wzrokiem na jego talerzyk, leżały tam jeszcze dwa spore kawałki ciasta. A potem znowu mój wzrok podążył za jego dłonią… I nagle mężczyzna uniósł niespodziewanie głowę i nasze oczy spotkały się.
– Co, głodna pani jest? – rzucił ostro, zanim zdążyłam uciec spojrzeniem w bok. – To proszę się poczęstować – gwałtownie przesunął talerzyk w moją stronę. Natychmiast poczułam, jak ciśnienie skacze mi do trzystu, tak wkurzyła mnie bezczelność tego faceta. Spojrzałam na niego z pogardą.
– Dziękuję, jak będę miała ochotę na ciasto, to sama sobie kupię – wycedziłam przez zęby. – Ale ja nie jadam słodkiego.
– Nie wątpię – zaśmiał się gburowato, obrzucając mnie ironicznym spojrzeniem. A potem odkroił następny kawałek szarlotki, coś tam mrucząc pod nosem na temat głupich bab będących na dożywotniej diecie. Przegiął. Zanim zdążyłam pomyśleć, co robię, rzuciłam się w stronę baru i zamówiłam cztery wielkie kremówki – największe, jakie w życiu widziałam! A potem z godnością wróciłam do stolika.
Nie wiem, co ja wtedy myślałam
Chyba wyłączyła mi się zdolność racjonalnego myślenia. No, bo przecież za żadne skarby świata nie zjadłabym nawet połowy tego, co przyniosłam. Jednak odkroiłam pierwszy kawałek, potem drugi i po chwili kończyłam już pierwsze ciastko. Kiedy byłam w połowie drugiego, mój żołądek zaczął się buntować, ale gdy zobaczyłam drwiące spojrzenie mojego sąsiada, dzielnie je skończyłam. Przy trzeciej kremówce musiałam pobiec do toalety…
Gdy wróciłam do stolika, czekała na mnie szklanka gorącej herbaty.
– Proszę wypić gorzką – odezwał się mój sąsiad niespodziewanie ciepłym głosem. – Dobrze pani zrobi na żołądek. Podniosłam szklankę bez słowa. Kątem oka zauważyłam, że ze stolika zniknęły talerzyki z ciastem, zarówno moje kremówki, jak i jego szarlotka.
– Przepraszam, to ja panią sprowokowałem – mężczyzna spojrzał mi w oczy. – Nie powinienem był.
– Nic nie szkodzi, to ja głupio się zachowałam – odparłam cicho. Popijałam swoją herbatę, a mężczyzna nerwowo bębnił palcami o blat.
– To te emocje tak mną targają – on pierwszy przerwał milczenie. – Zmuszono mnie, żebym czekał na coś dwie godziny, więc siedzę tu i złoszczę się na cały świat, wyładowuję się na innych… No i na panią padło – uśmiechnął się.
– Ja też się dzisiaj strasznie denerwuję, też na coś czekam… – mimowolnie mój wzrok powędrował w stronę widocznej z okna kamienicy, w której mieściło się laboratorium. I nagle dotarło do mnie to, co powiedział ten mężczyzna – że czeka na coś dwie godziny… Gdy spojrzałam na niego, podchwycił mój wzrok. Potem jego oczy powędrowały w tamtą stronę, gdzie ja patrzyłam przez chwilę.
– Pani też… czeka? – szepnął, wskazując głową w stronę odrapanej kamienicy. Skinęłam głową. Znów przez chwilę milczeliśmy. Pierwszy odezwał się mężczyzna. – Jeszcze raz panią przepraszam za te złośliwości o diecie – powiedział. – Ale moja żona wiecznie się odchudzała, stosowała wciąż jakieś specyfiki, kupowała coś na czarnym rynku, bo chciała być atrakcyjna, jak te wieszaki, co chodzą po wybiegach. Nie dała sobie przetłumaczyć. Wreszcie się poważnie rozchorowała i nie było dla niej ratunku. A mnie po jej śmierci świat się zawalił…
– To tak jak mnie, gdy mąż odszedł do kobiety, która mogłaby być jego córką – szepnęłam, sama nie wiedząc, dlaczego mówię to, co mnie najbardziej bolało temu obcemu przecież mężczyźnie.
– Nie mogłem się odnaleźć, gdy jej zabrakło, przeszło trzy lata temu – mówił mężczyzna po chwili. – Nie chciało mi się żyć, nie miałem już po co, ani dla kogo. Poszedłem jako wolontariusz do hospicjum, tego dla najbardziej chorych – rak, AIDS, najgorsze przypadki, najczarniejsza robota. Ale mnie było wszystko jedno, chciałem umrzeć. Boże, jaki ja głupi byłem… – mężczyzna mówił wolno, cichym głosem, nie patrząc na mnie.
Bardziej do siebie niż do mnie, chyba nawet zapomniał, że siedzę obok… Ale nie, w pewnej chwili spojrzał na mnie z taką rozpaczą, że aż się wzdrygnęłam.
– Nie zakładałem rękawiczek przy chorych na AIDS. A teraz sam nie wiem, czy nie jestem jednym z nich.
– To strasznie nieodpowiedzialne z pana strony – westchnęłam. – Jak można nie chcieć żyć – pokręciłam głową i zaczęłam mówić. – A ja bardzo chciałam być znowu młoda, atrakcyjna, szczęśliwa. Pragnęłam widzieć zachwycone spojrzenia mężczyzn, pragnienie w ich oczach – żeby wiedzieć, że nie umarłam, jako kobieta. Ci wszyscy mężczyźni to była odtrutka, znieczulenie. Co ja chciałam udowodnić? I komu? – nagle zaczęło dławić mnie w gardle, łzy znowu cisnęły mi się do oczu…
Zacisnęłam powieki, nie zważając, że rozmazuje mi się tusz do rzęs. Za nic w świecie nie mogłam się teraz rozpłakać przed tym obcym mężczyzną. Poczułam czyjeś dotknięcie na dłoni. To on wciskał mi w rękę paczkę chusteczek.
– Płacz dziewczyno, jeżeli możesz, to zawsze przynosi ulgę – powiedział. – Ja już nie daję rady, chyba wszystkie łzy ze mnie wyciekły. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę w milczeniu, każde z nas pogrążone w swoich myślach. Spojrzałam na twarz mojego sąsiada – jego wysokie czoło, inteligentne oczy… Miał takie łagodne rysy, tylko w bruzdach wokół ust widać było rozgoryczenie i chyba wciąż jeszcze cierpienie.
Pomyślałam o tym, jak bardzo musiała boleć go śmierć żony, jeżeli sam sobie usiłował zgotować taki los… I jak wielkie ma serce, skoro sensem jego życia stała się pomoc tym, którym już nikt nie chciał pomagać. Jakże inny był ten szczupły, zamyślony mężczyzna od tych wszystkich rozrywkowych facetów, którzy przez ostatni rok stali się sensem mojego życia.
Tak jak ten Marcin, z którym spędziłam tylko jedną upojną noc. Przez te kilka godzin czułam się jak królowa kobiecości, pożądana i... kochana? Tak, przez moment wydawało mi się, że to, co sobie dawaliśmy, to miłość.
Tak bardzo pragnęłam miłości...
A potem te jego pozbawione ciepła oczy, patrzące na mnie obojętnie, już nad ranem... Na pożegnanie cmoknął mnie w policzek od niechcenia i nawet nie zapytał, czy powtórzymy to jeszcze kiedyś. Jego telefon milczał przez kilka tygodni, aż do tamtego wieczoru, kiedy na monitorku komórki wyświetlił się jego numer. A ja głupia, tak się ucieszyłam…
– No hej, słuchaj, jest taka sprawa... – jego głos był taki oschły. – Musisz chyba zrobić sobie badania.
– Co? – nie zrozumiałam go. – Jakie badania, w ciąży nie jestem, biorę tabletki…
– Co ty chrzanisz, kobieto! – prychnął ze złością. – O hifie mówię, jestem nosicielem, nie wiedziałem o tym, jak się bzykaliśmy. Zrób sobie test na nosicielstwo... Komórka wypadła mi z rąk. I to nie dlatego, że mogłam być zarażona, ale po tym, jak usłyszałam to określenie czegoś, co ja nazywałam miłością. „Boże, jaki ten facet był trywialny!” – pomyślałam. I wtedy dopiero dotarło do mnie to, z czym naprawdę zadzwonił – że mógł mnie zarazić… A potem wizyta w przychodni, wstyd i lęk. I to czekanie, niepewność, która nie pozwalała mi żyć…
Poczułam, jak ten strach wraca do mnie znowu, jak wtedy, gdy uświadomiłam sobie, czym może stać się moje życie. Jeżeli jeszcze będzie jakieś życie. Z wiru tych panicznych myśli wyrwał mnie głos kawiarnianego sąsiada.
– I dopiero, gdy zobaczyłem, jak ten człowiek, którym się opiekowałem w hospicjum, umiera, jak cierpi i jaki w tym wszystkim jest samotny… – mężczyzna kręcił głową. – Zrozumiałem, czym jest życie i co ja chciałem zrobić. Ale nie wiedziałem, czy nie jest już za późno. Wtedy, gdy poczułem taką straszliwą chęć do życia, mogło ono już być policzone.
– Oboje chcemy żyć, i pan, i ja – szepnęłam. – I oboje czekamy na wyrok…
– Rzeczywiście – coś na kształt uśmiechu pojawiło się na jego twarzy. – Dobrze to ujęłaś, dziewczyno…. – nagle poderwał się, wyciągnął do mnie dłoń. – Powinienem się przedstawić, przepraszam, mam na imię Adam.
– A ja Ewa – roześmiałam się cicho.
– No, prawie jak w raju – pokiwał głową. – Tylko że my nie spotkaliśmy się w raju, ale… No właśnie, jak to nazwać? Na szafocie? I czekamy, że może królewskie słowo ułaskawi nas nieoczekiwanie i nie zetną nam głów. To, co mówił ten mężczyzna, było straszne, ale taka była prawda i żadne nasze myślenie, nawet najbardziej pozytywne nie mogło jej zmienić. W pewnej chwili Adam spojrzał na zegarek…
– Już czas – powiedział i wskazał głową w stronę odrapanej kamienicy. – Jeżeli chcesz, możemy iść tam razem.
– Dobrze – wyszeptałam. Lepiej nie być teraz samej, w końcu on był prawie bratnią duszą, towarzyszem tej samej niedoli…
Nasze wyniki były już recepcji. Każde z nas trzymało w rękach swoją kopertę, ale żadne jakoś nie kwapiło się do tego, żeby ją otworzyć. Teraz gdy trzymałam już wyrok w ręce, bałam się go usłyszeć…
– Nie mam odwagi – pokręciłam głową. – Po prostu jestem zwykłym tchórzem – łzy znowu popłynęły mi po policzkach.
– Jeżeli chcesz, to ja otworzę twoją kopertę – Adam wyciągnął do mnie dłoń. – A ty zrób to samo z moją. Może tak nam będzie łatwiej.
– Dobrze – zgodziłam się, nie zastanawiając się nawet przez moment. – Daj – podałam mu swoją kopertę.
Odeszłam kilka kroków i odwróciłam się do Adama plecami. A potem jeden gwałtowny ruch palcami, brzeg oderwanego papieru upadł mi pod nogi. Szybko przebiegłam wzrokiem kilka linijek tekstu, wyłowiłam z gąszczu czarnych znaków najważniejsze słowo – ujemny! I ucieszyłam się tak bardzo, jakby to był mój wynik. Odwróciłam się i...
– Adam, jest ok – krzyknęłam i zamilkłam w pół słowa. Mężczyzna trzymał w ręku otwartą kopertę, moją kopertę. Patrzył na mnie poważnym wzrokiem, jego niebieskie oczy niemal przewiercały mnie na wylot. Czułam, jak strach podchodzi mi do gardła.
– Masz ujemny wynik – usłyszałam jego szept. – Jest dobrze, Ewuniu… Nagle jego oczy znalazły się tuż nad moimi, poczułam na twarzy szorstkość jego wełnianego płaszcza, jeszcze wilgotnego od deszczu. Jego ramiona zacisnęły się na mnie tak mocno, że przez chwilę przestałam prawie oddychać. A w głowie czułam pustkę, wszystkie myśli gdzieś uleciały. Wiedziałam tylko jedno: będę żyć, nie jestem zarażona! I dopiero w tej chwili zrozumiałam, co się tak naprawdę dzieje, że los da mi drugą szansę! –
Jesteśmy zdrowi, i ty i ja
Adam westchnął głęboko, odsuwając mnie na długość swojego ramienia, którym wciąż jeszcze mnie obejmował. Uniosłam głowę, spojrzałam mu w oczy. Cała ich chmurność gdzieś uleciała, śmiały się teraz taką radością, jaka tylko może być w szczęśliwym człowieku
. – Nie wiem, co powiedzieć – szepnęłam, bo łzy wciąż nie pozwalały mi mówić.
– Nic nie mów – roześmiał się. – Słuchaj, może uczcimy to jakoś razem, w końcu przeżyliśmy te dwie godziny czekania na wyrok też razem.
– Dwie najgorsze godziny w moim życiu – pokręciłam głową jakby z niedowierzaniem, że jednak je przeżyłam.
– No, chyba znowu nie takie złe, biorąc pod uwagę te kremówki, które pałaszowałaś z takim apetytem – powiedział Adam, uchylając się ze śmiechem przed moją ręką. – Ratunku, kobieta bije mężczyznę! – śmialiśmy się już oboje.
A potem przyjęłam jego zaproszenie na szampana, mimo że nie było jeszcze południa. Ale dla nas obojga była to najpiękniejsza godzina życia – moment, w którym ono do nas wracało. I tylko od nas zależało, co z nim zrobimy. Ja – Ewa i on – Adam. Dwoje ludzi, którzy znaleźli się jedną nogą w bramie piekieł, a którzy wciąż jeszcze mogli wrócić do raju.
Czytaj także:
Po śmierci babci okazało się, że miała nieślubnego syna
Przyznaję - jestem alkoholikiem. Ja wypiję, to jestem zaczepny
Z żoną dzieliliśmy się obowiązkami po połowie. Moja mama była załamana