„Pokochałam adoptowanego syna jak własnego, ale praca była na pierwszym planie. Gdy uciekł z domu, zrozumiałam swoje błędy”

kobieta adopcja dziecka fot. iStock, Lucy Lambriex
„Szczerze? Nie widziałam w zakładaniu rodziny żadnych korzyści długoterminowych. Wiadomo było, że natkniemy się na problemy finansowe, wychowawcze, może także moralne i społeczne. Z czysto obiektywnego punktu wydawało się to błędem. Zrobiłam to dla męża. A jednak w ciągu tych wspólnie przeżytych lat pokochałam Anatola jak własnego syna”.
/ 12.07.2023 08:30
kobieta adopcja dziecka fot. iStock, Lucy Lambriex

Kariera zawsze była dla mnie najważniejsza. Nie wstydzę się tego. Niektórzy cenią sobie niezależność, miłość, rodzinę. Ja od dziecka byłam ambitna. Nie uważałam, by lepsze było wrogiem dobrego. Wierzyłam, że zawsze można zrobić coś lepiej, szybciej czy taniej.

Założyłam rodzinę. Bardziej dla niego niż z własnej potrzeby

Na studia na kierunku marketing i zarządzanie dostałam się z najlepszą lokatą. Z pełnym zaangażowaniem wplotłam się w korporacyjne struktury i odtąd stale odnosiłam sukcesy w dziale ryzyka. Nie było takiego wyzwania, którego bałabym się podjąć.

Ambicja i pęd do kariery oznaczały, że sprawy rodzinne schodziły u mnie na dalszy plan. Wyszłam za mąż jeszcze na studiach za chłopaka, z którym spotykałam się od czasu wspólnie spędzonych, szalonych wakacji tuż po maturze. I mój cierpliwy Teofil w zupełności mi wystarczał. Był całym moim światem, poza dzikim wyścigiem w pracy, oczywiście poza niekończącymi się terminami i raportami.

Ale nawet mój wyrozumiały mąż chciał czegoś więcej. Wychowany w domu, gdzie liczyły się tradycyjne wartości, pragnął rodziny z prawdziwego zdarzenia, a to wiązało się z dziećmi.

Niestety nie mogłam zajść w ciążę. Czekałam latami, łudząc się, że w końcu się uda. Szybko zrobiliśmy wszystkie potrzebne badania i okazało się, że to ja nie mogę mieć dzieci. Teofil był zawiedziony, ale nie minęły trzy dni, gdy nieśmiało zaproponował adopcję. Muszę przyznać, że pokochałam go za to jeszcze mocniej. I tak oto – po blisko półrocznych poszukiwaniach, po rozmowach z sierocińcami i ośrodkami – w naszym życiu pojawił się Anatol.

Teofil pokochał go od pierwszego spotkania: drobnego jak na swój wiek berbecia o niebieskich oczach i śmiechu, przy którym zawsze zakrywał usta, jakby wstydził się swojej wesołości.

Szczerze? Nie widziałam w zakładaniu rodziny żadnych korzyści długoterminowych. Wiadomo było, że natkniemy się na problemy finansowe, wychowawcze, może także moralne i społeczne. Z czysto obiektywnego punktu wydawało się to błędem. Zrobiłam to dla męża. A jednak w ciągu tych ośmiu wspólnie przeżytych lat pokochałam Anatola jak własnego syna. Biorąc pod uwagę naturę mojej pracy, nie zawsze znajdowałam dla niego tyle czasu, ile bym chciała. Choć on dawał mi bardzo wiele.

Anatol uchronił mnie od podobnego losu

Wspinanie się po szczeblach korporacyjnej drabiny potrafi wyssać z człowieka całą energię. Widziałam to na własne oczy u koordynatorów, którzy brali na siebie za dużo obowiązków, u kierowników, którym marzył się natychmiastowy awans.

Kończyli na długotrwałych zwolnieniach lekarskich i na terapiach, a w jednym przypadku – z zawałem serca w szpitalu. Anatol uchronił mnie od podobnego losu. Wystarczyła godzinka zabawy z synem na koniec dnia, kilka odrobionych wspólnie zadań z matematyki, i ładowałam sobie baterie na kolejny dzień. Częściej niż rzadziej, gdy w środku ciężkiego dnia nachodziło mnie zmęczenie, myślałam o tym, że zobaczę się z mężem i synem już za trzy godziny, już za dwie, już za godzinkę – i ta myśl dodawała mi skrzydeł. Nie osiągnęłabym tego, co osiągnęłam, gdyby nie moja rodzina.

Początek roku to w korporacji czas gonitwy i nadrabiania zaległości. Wiadomo, kończy się kwartał i cały rok, zaczyna nowy. W związku z tym nasza spółka wdrożyła starania o pozyskanie klienta z Wielkiej Brytanii. Klient był kluczowy, stawka szła o ogromne pieniądze, więc było całe mnóstwo pracy, tak do wykonania, jak i oddelegowania, czyli to, co lubiłam najbardziej. Kiedy tylko o tym usłyszałam, rzuciłam się w wir działań z tak mi dobrze znanym, szaleńczym zapałem.

Umówiony termin wizytacji i negocjacji zatrzymywał mnie w pracy jeszcze dłużej niż zwykle. Gdy wracałam, Anatol był już zwykle wykąpany i tylko czekał w piżamie, żeby powiedzieć mi dobranoc. Choć niedawno skończył osiem lat, nadal był moim małym pieszczochem i nie potrafił zasnąć, dopóki się nie upewnił, że bezpiecznie wróciłam do domu.

– Niedługo wezmę sobie urlop – obiecałam mu tamtego wieczoru, kiedy leżał już w łóżku. – Dobra? I pojedziemy, gdzie tylko zechcesz. Muszę tylko załatwić ten jeden kontrakt. To bardzo ważne dla mojego przełożonego – wyjaśniłam.

Synkowi zaświeciły się oczy.

– Gdzie tylko chcę? – upewnił się.

– Aha.

– Czyli możemy polecieć na Marsa?

Zaśmiałam się głośno. Anatol zaczytywał się ostatnio serią książek o dzieciakach astronautach i bez przerwy opowiadał podobne historie. To była jedna z tych drobnostek, które pozwalały mi zachować zdrową równowagę między życiem zawodowym a prywatnym.

– Nawet na Plutona, jeśli zechcesz – dałam mu buzi w czółko.

– Pluton jest za daleko – oświadczył mały z powagą.

Syn dowiedział się, że jest adoptowany. W takim momencie...

Następny dzień był dla mnie naprawdę ważny. Przyjeżdżali Anglicy, by obejrzeć miejsce pracy potencjalnych podwykonawców, dowiedzieć się, w jakim trybie pracujemy i jak wyglądałaby nasza ewentualna współpraca. Gdyby wizytacja przebiegła pomyślnie, dokonalibyśmy wstępnych ustaleń, ze mną jako szefową działu ryzyka w roli głównej.

Było to dla mnie tym ważniejsze, że wkrótce miało się zwolnić stanowisko wiceprezesa, a ja byłam w idealnej pozycji, by na nie aplikować. Udział w pozyskaniu nowego ważnego klienta na pewno pomógłby mi w awansie. Inaczej Bóg wie, kiedy trafiłaby się druga taka szansa.

Wizyta przebiegała bez żadnych przeszkód. Ugościliśmy Anglików, najlepiej jak umieliśmy. Menedżerowie upewnili się, że każdy pracownik będzie przestrzegał absolutnie wszystkich standardów, choć na co dzień przymykaliśmy oko na drobnostki. Prezentowaliśmy się w pełni profesjonalnie i światowo. Widziałam, że potencjalni klienci są pod dużym wrażeniem.

Wysłaliśmy delegację na lunch do najlepszej restauracji w okolicy. Po przerwie mieliśmy przejść do ustalania konkretów. To był niezwykle ważny etap. Zgłoszono nam kilka uwag, więc negocjacje mogły potrwać długo, liczyliśmy, że mogą przeciągnąć się do późnego wieczora.

Niestety, jak to często bywa w podobnych momentach, zadzwonił telefon z przykrymi wieściami. 

Mąż krótko nakreślił mi sytuację. Anatol dowiedział się, że jest adoptowany. Jakiś kolega z klasy, którego matka o tym wiedziała, wygadała się przed synem, a ten przed Anatolem. Chłopcy prawdopodobnie się pokłócili i tamten użył tego jako obelgi w stylu „A twoi rodzice nie są nawet prawdziwymi rodzicami!” Łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo nasz syn był zszokowany i zrozpaczony.

Decyzję o tym, by zdradzić mu ten ważny szczegół, wciąż odkładaliśmy, wciąż czekaliśmy na odpowiednią chwilę, no i teraz się to na nas zemściło.

Serce mi pękało, kiedy myślałam o tym, co musi przeżywać junior, ale nie mogłam ot tak, rzucić wszystkiego i biec do niego przez pół miasta. Nie teraz, kiedy byliśmy już tak blisko celu!

Poinstruowałam męża, jak ma porozmawiać z Anatolem. Musi na spokojnie mu wyjaśnić, że dzięki adopcji go mamy, że nie ma w tym nic złego i że to po prostu inny sposób na zostanie rodziną, że kochamy go bez względu na to, kto go urodził, że jest naszym synkiem z wyboru.

Ale to ja zawsze byłam tą, która posiadała dar przekonywania. Dlatego zresztą robiłam to, co robiłam. Dlatego denerwowałam się, jak Anatol zareaguje, jeśli mój mąż użyje choć jednego niewłaściwego słowa, które popchnie wyjaśnienia w złym kierunku. Zmusiłam się, żeby skupić uwagę na pracy, na karierze, ale długo nie wytrzymałam. Wysłałam moją asystentkę po leki na uspokojenie, co bardzo ją zdziwiło, ponieważ dotąd nigdy ich nie potrzebowałam. Ale nie opuściłam swojego stanowiska pracy.

Wybrałam karierę, przynajmniej na tamtą jedną chwilęOstatecznie cóż złego mogło się stać? – usprawiedliwiałam się w myślach.

Tak jak się spodziewaliśmy, spotkanie przeciągnęło się do wieczora. Brytyjczycy nie odpuszczali. Robiliśmy przerwy, po czym znów wracaliśmy do dyskusji. Nie musieliśmy ustalać wszystkich szczegółów z góry, ale delegaci nie chcieli dać nam jasnej odpowiedzi. Ostatecznie odłożyliśmy negocjacje na kolejny dzień.

Kiedy wreszcie opuściłam biuro, było kilka minut po dwudziestej. Byłam kłębkiem nerwów i marzyłam wyłącznie o tym, by spędzić trochę czasu z rodziną. Niemal zapomniałam o delikatnej sytuacji, która czekała mnie w domu.

W drzwiach przywitał mnie zmartwiony mąż. Palił papierosa, czego nie robił chyba od studiów, dlatego od razu wiedziałam, że coś poszło nie tak.

Nieszczęsna karteczka tylko namieszała

– Anatol pytał w kółko, skąd się wziął, więc mu pokazałem papiery adopcyjne – powiedział, przecierając zmęczone oczy. – Chciałem wyjaśnić wszystko na spokojnie, po kolei i opowiedzieć, jak to było. Zapomniałem, że zawieruszyła się tam ta nieszczęsna karteczka…

– Jaka karteczka?

– Z adresami do jego biologicznych rodziców. I teraz Tolek chce się z nimi spotkać. Upiera się jak osioł.

Zaklęłam pod nosem.

Faktycznie, gdy omawialiśmy szczegóły z biologicznymi rodzicami Anatola – na spotkaniu zorganizowanym przez agencję – zostawili nam swoje dane na wypadek, gdybyśmy kiedyś zechcieli się z nimi skontaktować. Taka potrzeba nigdy nie zaistniała, więc oboje z Teofilem kompletnie o tym zapomnieliśmy.

Jak zareagowaliby teraz na spotkanie z synem, którego oddali, bo byli za młodzi na zakładanie rodziny? Ona miała piętnaście lat, a on szesnaście… Trudno nawet powiedzieć, czy dalej byli razem. Byli teraz w wieku, w którym idzie się na studia. Na pewno nie chcieli myśleć o błędach młodości, na pewno woleli patrzeć w przyszłość.

Nie, uznałam z miejsca. To naprawdę zły pomysł. Nie możemy im tego zrobić. I – przede wszystkim – nie mogliśmy tego zrobić Anatolowi. Cokolwiek myślał teraz o swoich prawdziwych rodzicach, ich reakcja tylko by go zawiodła. I już nigdy nie pozbyłby się tej traumy.

Próbowałam porozmawiać z synem przez drzwi jego pokoju, którymi się od nas odgrodził. Raził zza nich wyrzutami. Miał mi za złe, że znowu mnie nie było cały dzień, i to w tak ważny dla niego dzień. I że okłamywaliśmy go przez tak długi czas. Wspięłam się na wyżyny moich zdolności negocjacyjnych i próbowałam go udobruchać, ale warunek zawsze był ten sam. Anatol chciał poznać swoich prawdziwych rodziców i basta.

Rzadko zdarzało mi się płakać, ale tej nocy polały się łzy. Nie miałam pojęcia, że nasz syn tak ciężko zniesie wieść o adopcji. Chciałam go przytulić i zapewnić, że wszystko będzie dobrze, ale było za późno na podobne gesty. Nie było mnie przy nim, kiedy mogłam złagodzić cios. I teraz płaciłam cenę za swój błąd. Za swój wybór.

„Nie szukaj mnie, mamo. Lecę na Marsa bez ciebie”

Nazajutrz pozwoliliśmy Anatolowi w ramach wyjątku nie pójść do szkoły, ale ja sama nie miałam podobnego komfortu w pracy. Miałam przecież dopinać kontrakt.

Obie strony przespały się z tym, co zaproponowano, i ustalenia w sprawie kontraktu wrzucały piąty bieg. Gdybym poświęciła nawet godzinę swojego czasu na coś innego niż praca, mogłabym pożegnać się z wejściem do zarządu już na zawsze.

Mąż uspokoił mnie, że postara się wyciągnąć syna z pokoju, ale nie mógł przecież pilnować go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Był administratorem w naszej kamienicy i często zdarzało się, że musiał wyjść, żeby dopilnować jakiejś awarii.

Dlatego jechałam do pracy z sercem w gardle. Zbliżała się najważniejsza prezentacja dnia, wypracowany przez mój zespół konsensus, który nie mógł i nie powinien zawieść, kiedy po raz kolejny zadzwonił telefon. Z początku poczułam silny impuls, żeby go zignorować. Oto stałam przed największą szansą w mojej karierze! Cóż mogło być ważniejszego? Wystarczyło jednak, że spojrzałam na wyświetlone na komórce zdjęcie Teofila niosącego na barana Anatola, żeby zrozumieć coś, przed czym wzbraniałam się już od dawna.

Otóż zdałam sobie sprawę, że kariera wcale nie jest dla mnie najważniejszaOdebrałam. Mąż panikował. Wyszedł na jakieś pół godziny, by pomóc sąsiadce z dołu z grzejnikami, a kiedy wrócił, Anatola nie było w domu. Z portfela zniknęły pieniądze, a na stole kuchennym leżała karteczka: „Nie szukaj mnie, mamo. Lecę na Marsa bez ciebie”.

Teofil przeszukał pokój syna i znalazł w historii wyszukiwarki wszystko, czego potrzebował: adresy jego biologicznych rodziców, trasę, jak dotrzeć do miasta, gdzie mieszkali, gdzie kupić bilet na pociąg… Anatol zamierzał pojechać do nich sam!

– Proszę cię, Iza, musi być na stacji. To dziesięć minut od ciebie. Ja mogę nie zdążyć. Co będzie, jak ten pociąg odjedzie? A jak Tolek się zgubi? Jak ktoś go napadnie? Błagam cię, musisz tam jechać, jak najszybciej! – zaklinał mnie Teofil.

Spojrzałam w głąb korytarza i zobaczyłam, jak Anglicy wchodzą do budynku. Zawahałam się tylko na mgnienie oka. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę windy wiodącej na podziemny parking. Pędziłam przez miasto jak szalona, modląc się tak żarliwie, jak nie modliłam się od lat: „Boże, żeby nic mu się nie stało. Żeby był bezpieczny!”

Mój syn miał już osiem lat i był całkiem zaradny, ale wciąż widziałam w nim tamtego drobnego maluszka, którego przekazała nam zdesperowana, nastoletnia para. Adoptowany czy nie, był moim synem. I poleciałabym za nim choćby na tego cholernego, zimnego Plutona.

Zajechałam na stację, akurat gdy zatrzymywał się pociąg. Anatol siedział skulony na ławce, bo ubrał się za lekko na panującą pogodę, z plecakiem na kolanach. Nie wyrywał się, gdy złapałam go w ramiona. Zaczęłam tłumaczyć, dlaczego to zrobiliśmy, przysięgałam, że kochamy go nade wszystko, ale nie byłam pewna, ile z tych słów przedarło się przez łzy. Wystarczyło kilka minut wyobrażania sobie najgorszych scenariuszy, by wiedzieć, że moja rozpacz nie miałaby granic, gdybym straciła Anatola.

– Przepraszam, mamo – powiedział po dłuższej chwili, gdy pociąg już odjechał. 

– Wracajmy… Wracajmy na Ziemię.

W pracy zgłosiłam, że miałam nagłą sytuację rodzinną, co oczywiście było prawdą. Mój szef zrozumiał. Tym bardziej że nawet beze mnie negocjacje przebiegły pomyślnie. Ja zaś wzięłam sobie wreszcie długi urlop. I wiem, że spędzę go w całości z moją rodziną. Anatolowi zajmie chwilę odnalezienie się w nowej sytuacji, ale wiem, że miłość zwycięży wszystko.

Bo to właśnie miłość i szczęście rodziny, co właśnie zrozumiałam, stały się moją prawdziwą życiową ambicją.

Czytaj także:
„Poszłam do ślubu w przeklętej sukni prababci, bo chciałam wyglądać jak anioł. O mały włos, a skończyłoby się to tragedią”
„Prawo chroni cwaniaczków, a nie uczciwych ludzi. Straciłem majątek, ale nie mam czasu i kasy na walkę w sądzie”
„Kochanka zarzuciła na mnie wędkę, a ja naiwnie połknąłem haczyk. Pobawiła się, wykorzystała i zmieniła na inny model”

Redakcja poleca

REKLAMA