„Matka przykleiła mi łatkę wiecznego kawalera, bo nie widziałem świata poza książkami. To dzięki nim odnalazłem miłość”

Mężczyzna odnalazł miłość fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Kiedy Marta pojawiła się po raz pierwszy w moim sklepiku, źle ją rozszyfrowałem. Nie widziałem w niej stałego klienta i to był błąd. Właściwie, to wcale nie była ładna, ale jakaś taka… wdzięczna. Cieszyła się całą sobą i aż się chciało sprawić jej przyjemność, żeby ujrzeć tę radość”.
/ 15.08.2022 12:30
Mężczyzna odnalazł miłość fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Bibliofil… Kiedy pierwszy raz usłyszałem to słowo – a miałem wtedy z 10 lat – nie kojarzyło mi się ono dobrze. Do czasu, gdy wreszcie jakiś kolega doniósł na mnie wychowawczyni. Do dziś pamiętam jej reakcję, gdy kazała mi powtórzyć, jakim to słowem zelżyłem Mareczka.

– Ależ to nic złego – powiedziała, gdy po kilku chrząknięciach i ataku kaszlu udało jej się stłumić śmiech. – Bibliofil to miłośnik książek.

Wtedy mnie olśniło, że to ja!

Zawsze kochałem książki. Mogłem czytać całymi dniami, ale najbardziej lubiłem je zbierać. Już jako dzieciak cieszyłem się, gdy moja biblioteczka się powiększała. Jako nastolatek zrozumiałem, że książki mają różną wartość. Niestety, moja pasja nie przekładała się na naukę. Maturę zrobiłem, ale na tym zakończyłem swoją edukację.

– Dziecko, czemu nie chcesz studiować? – mama załamała ręce, gdy oznajmiłem, że idę do pracy. – Ty, taki oczytany? Siedzisz z nosem w książce, a chcesz pracować jako ochroniarz!

– Nie kręci mnie nauka, tylko czytanie – tłumaczyłem jej. – A na studiach to nie wystarczy. Trzeba zakuwać.

– Ale żeby ochroniarz?! – rozpaczała. – Tam przyjmują każdego lesera i nieuka. Stać cię przecież na dużo więcej. Tyle czytasz, tyle wiesz…

Nie wyjaśniałem jej, że właśnie dlatego zdecydowałem się na taką, a nie inną pracę. Moim obowiązkiem jest siedzieć przy monitorze i obserwować nocą sklep. A co wtedy się dzieje? Nic! A zatem mam mnóstwo czasu na czytanie. Czasem zerknę na ekran, czasem się przejdę i sprawdzę, czy wszystko w porządku. I tyle.

A jednak to nie była robota dla mnie. Potem przez cały dzień chodziłem zmęczony i nie miałem czasu ani ochoty na nic innego, poza snem. Zacząłem więc szukać innej pracy. Byłem kierowcą, rozwozicielem pizzy, recepcjonistą, a nawet sprzedawcą w McDonaldzie.

Ale nigdzie nie zagrzałem miejsca. Było mi szkoda czasu na stanie za ladą czy siedzenie za kółkiem – czekały na mnie książki! I właśnie wtedy zadzwonił do mnie wujek, antykwariusz. Zamierzał przejść na emeryturę i miał dla mnie propozycję nie do odrzucenia.

– Muszę się zacząć porządnie leczyć, jeździć do sanatorium – powiedział. – Jak chcesz, to możesz przejąć po mnie interes. Kokosów nie ma, ale da się przeżyć. A spłacisz mi go w ratach.

Nawet minuty się nie zastanawiałem

Byłem wprost zachwycony! W przeciwieństwie do mojej mamy.

– No to już koniec – lamentowała. – Całkiem się zatracisz w tych książkach, jak wujek Antek. Popatrz na niego – stary dziwak, samotny, nic tylko księgi i księgi. No i kot. Na nic nie miał czasu – ani żony sobie znaleźć, ani z rodziną żyć jak należy. Naprawdę chcesz iść w jego ślady? Już i tak się z ciebie zrobił totalny samotnik – ani żadnych kolegów, ani dziewczyny...

Antykwariat mieści się w centrum miasta, w bocznej uliczce, w starej kamienicy. Jest malutki: kilkanaście wysokich regałów załadowanych po sufit, malutkie biurko z lampką, a w rogu kosz dla kota. Kot należał do wuja, ale całe życie mieszkał w antykwariacie, więc dostałem go w schedzie. Wszystko tu było stare – meble, książki i kot. Jedynie ja i kasa fiskalna mieliśmy cokolwiek wspólnego z dzisiejszym nowoczesnym światem.

Ruch był niewielki, ale na brak klientów nie narzekałem. Głównie odwiedzali mnie profesorowie, starzy miłośnicy książek, no i studenci. Czasem ktoś szukał jakiegoś albumu na prezent. Bywali i prawdziwi kolekcjonerzy, polujący na białe kruki. Każdy, kto tu wchodził, rozmawiał ze mną. To też lubiłem. Bo kupowanie książek to coś całkiem innego niż zakupy w spożywczaku.

Po roku znałem już większość stałych klientów, wszelkie ich problemy oraz radości, a nawet marzenia. Pan Staszek na przykład namiętnie szukał wszystkiego, co traktuje o Tatrach.

– Dziś już po nich nie chodzę – mówił ze smutnym uśmiechem, uderzając kulą w sztywną nogę. – Ale chociaż poczytam, powspominam, powyobrażam sobie, że znów jestem młody…

Za to pani Krysia była lekko nawiedzona. Kochała poezję i mogła mówić o niej godzinami. Przyznam, że czasem trochę przynudzała, ale na pewno była osobą, którą się pamięta. Zdarzali się też oczywiście klienci, którzy przychodzili tylko raz. Tych uważnie obserwowałem i starałem się zgadnąć: „Prawdziwi miłośnicy? Amatorzy książek? Wrócą do mnie czy nie?”.

Tu się nikt nie spieszy

Zazwyczaj trafnie oceniałem ludzi. No cóż, swój swego pozna, bibliofila z daleka widać. Czasem mi się nawet wydaje, że mamy to słowo wypisane na czole. Kiedy jednak Marta pojawiła się po raz pierwszy w moim sklepiku, źle ją rozszyfrowałem. Wyglądała nijako – nieco przy kości, zaniedbana, z byle jak upiętymi włosami, w płaszczu niewiadomego koloru.

Owszem, wyglądała na kogoś, kto dużo czyta i żyje w nierealnym świecie, ale jakoś nie widziałem w niej stałego klienta. Może dlatego, że pokręciła się chwilę pomiędzy półkami, pooglądała kilka książek, każdą z innej dziedziny, po czym głęboko westchnęła i wyszła. A jednak wróciła… Co prawda, prawie po miesiącu, ale poznałem ją. Od razu powędrowała w regały, ale po chwili podeszła do mojego biurka.

– Przepraszam, ostatnio jak tu byłam, to na półce widziałam „Ishi, człowiek dwóch światów” – odezwała się ciepłym, głębokim głosem. – Nie widzę jej… Czy jest może w innym miejscu?

– Sprawdzę, ale jeżeli była na półce i teraz nie ma, to pewnie sprzedałem – powiedziałem i zajrzałem do zeszytu. – No niestety, w zeszłym tygodniu.

Wyraźnie się zmartwiła. Widać było, że chce o coś jeszcze zapytać, ale zapatrzyła się na kota i milczała.

– Jeżeli pani bardzo chce, mogę poszukać tej książki – zaproponowałem jej. – Przyjmuję zamówienia, jeżeli klientowi na czymś zależy, a ja nie mam tego akurat na składzie.

– Mógłby pan? – ożywiła się, ale zaraz znowu zmarkotniała. – Ale to pewnie będzie dodatkowo kosztowało…

– Niekoniecznie – sprostowałem. – Tyle że nie mogę zagwarantować, jaka będzie ostateczna cena. Możemy się jednak umówić, jaką cenę jest pani w stanie zapłacić, i gdy będę szukał, wezmę to pod uwagę.

Jej oczy znowu pojaśniały z radości

Właściwie, to wcale nie była ładna, ale jakaś taka… wdzięczna. Cieszyła się całą sobą i aż się chciało sprawić jej przyjemność, żeby ujrzeć tę radość. Pewnie dlatego pociągnąłem rozmowę, chociaż zazwyczaj w kontaktach z kobietami jestem dosyć nieśmiały.

– A może zainteresowałoby panią coś podobnego, co mam obecnie w sklepie?

– Jest kilka tytułów… – uśmiechnęła się do mnie, a ja poczułem coś dziwnego w sercu, gdy się uśmiechała, była naprawdę urocza!

– Ale wie pan, ja mam bardzo mało pieniędzy. Muszę starannie wybierać, co kupić. Tę książkę o Ishi chcę mieć, jestem zdecydowana. A inne… Zazwyczaj czytam to, co pożyczam z biblioteki. Ale tam nie mają wszystkiego.

– A co by panią interesowało? – zaciekawiła mnie i ujęła szczerością. – Może się jakoś dogadamy.

Spojrzała na mnie z nadzieją, odwróciła się nagle i zniknęła między regałami. Przyniosła trzy pozycje.

– Te – położyła na blacie książki. – Ale nawet gdyby były o połowę tańsze, to i tak mnie na nie nie stać…

– W takim razie… Może chce pani pożyczyć? – zaproponowałem spontanicznie. – Za kaucją, oczywiście – dodałem nieco bardziej przytomnie.

Właściwie nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Przecież nie pożyczam książek klientom. Ale ona była jakaś inna. A może tylko ja ją postrzegałem jako kogoś wyjątkowego? To wtedy dowiedziałem się, jak ma na imię, bo podpisała coś w rodzaju rewersu. Książki pożyczyła i przyniosła po tygodniu, w nienagannym stanie.

Za każdym razem, gdy pojawiała się w antykwariacie, rozmawialiśmy. Dowiedziałem się, że studiuje kulturoznawstwo, jest sama, i też ma kota. Ja również sporo jej o sobie opowiedziałem. Przyłapałem się na tym, że czekam na jej wizyty, brakuje mi jej uśmiechu, brzmienia głosu, lubię na nią patrzeć.

Z rumieńcem wyglądała przepięknie! 

Ale nie zdobyłem się na odwagę, by jej to wyznać, choć gdy wychodziła ze sklepu, byłem na siebie zły, że znowu zmarnowałem okazję. Aż wreszcie przytrafiła się okazja nie do zmarnowania. To były walentynki, a Marta przyszła, żeby kupić coś wyjątkowego – jak sama powiedziała. Zakłuło mnie to, zabolało, ale zachowałem się jak profesjonalista.

– To może kartę – podsunąłem jej album. – Mam reprodukcje wzorowane na walentynkach Esther Howland, której karty w XIX wieku robiły furorę.

– Piękne – zachwyciła się. – Ale nie, nie stać mnie. Może jakąś książkę.

– A dla kogo to ma być? – zapytałem, starając się, by mój głos nie zdradził emocji, które mną targały. – Znaczy, chodzi mi o rodzaj prezentu…

Przez chwilę milczała, a potem nie patrząc na mnie powiedziała:

– Dla mnie. Po prostu chciałam zrobić sobie jakąś przyjemność.

No cóż… Co prawda, długo się broniła, jednak wreszcie przyjęła ode mnie tę kartę Esther Howland. Ale dopiero wtedy, gdy jej powiedziałem, że i tak chciałem dać jej walentynkę.

Z rumieńcem wyglądała przepięknie! W tym roku też podaruję jej taką kartę. Co prawda, są drogie, a ja rozdając je, nie zarabiam. Ale za to mam nadzieję, że za parę lat nasz rodzinny zbiór kart walentynkowych będzie wart fortunę… Oczywiście pod warunkiem, że po ślubie, który będzie w czerwcu, nadal będę pamiętał o walentynkach!

Czytaj także:
„Same prosiły się o miłość, a ja im ją dawałem. Przy okazji naprawiałem zlew, wbijałem gwoździe i z nimi sypiałem”
„Przyłapałam męża jak obściskiwał się w parku z młodą siksą. Po 10 latach małżeństwa okazało się, że ma... dorosłą córkę"
„Po śmierci mamy, tata z wesołka zamienił się w ponurego mruka. Choć byłem tylko dzieckiem, postanowiłem znaleźć mu żonę”

Redakcja poleca

REKLAMA