„Pod osłoną nocy jakiś drań podpalił stodołę sąsiada wraz z całym dobytkiem. Byłem w szoku, gdy odkryłem, kto to zrobił”

mężczyzna, który dzwoni na policję fot. Adobe Stock, Krakenimages.com
„Przez kilka dni zastanawiałem się, czy zgłosić swoje podejrzenia na policję. Wahałem się, ale z drugiej strony jakoś nie potrafiłem tego wszystkiego ukryć. Chyba gdzieś w głębi serca uważałem, że mogę mieć rację… I jeśli to faktycznie on dopuścił się takiej niegodziwości wobec mojego sąsiada, to powinien ponieść zasłużoną karę”.
/ 25.02.2023 18:30
mężczyzna, który dzwoni na policję fot. Adobe Stock, Krakenimages.com

Kiedy jeszcze mieszkałem w mieście, najbardziej przeszkadzało mi to, że w nocy nigdy nie było tak naprawdę ciemno. Uliczne lampy rozpraszały mrok, znacząc niebo pomarańczową poświatą, i człowiek nie widział gwiazd. Na wsi zachwyciło mnie usiane nimi granatowe niebo. I to, że aby zasnąć, nie trzeba było nawet zaciągać zasłon, bo wokół panowała ciemność.

Natychmiast włączyliśmy się do pomocy

Ale nie tamtej nocy… Obudziłem się koło drugiej i przez moment miałem wrażenie, że znowu jestem w mieście. Za oknem, gdzieś hen na horyzoncie, jarzyła się pomarańczowa łuna. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że coś się pali. Pod lasem.

– Gośka! – potrząsnąłem żonę za ramię. – Obudź się! Wstawaj! Pali się! Pożar! – wrzasnąłem, ubierając się pospiesznie.

Przez moment rozglądała się nieprzytomnie, a potem jednym susem wyskoczyła z pościeli.

– To pod lasem! – oceniła odległość podobnie jak ja. – Stodoła Wojtków? – popatrzyła na mnie.

Skinąłem głową. Mnie także wyglądało na to, że płonie stodoła naszych sąsiadów. Postawiona pod lasem na ziemi, która należała do nich z dziada pradziada.

– Jezu, tam jest przecież pełno słomy i siana! – jęknęła Gosia.

I była to prawda. W swojej wielkiej stodole Wojtkowie trzymali cały zapas zwieziony na zimę z pola. Zwozili te bele traktorem przez kilka tygodni. Spojrzeliśmy po sobie z żoną ze zgrozą. Pożar tej stodoły zagrażał i lasowi, i wsi. W zależności od tego, w którą stronę wiał teraz wiatr, mógł znieść iskry na drzewa albo na zabudowania.

– Idziemy, nie ma na co czekać! – stwierdziła Gosia. – Może trzeba będzie w czymś pomóc!

Błyskawicznie wskoczyliśmy w śniegowce i ciepłe kurtki i wybiegliśmy z domu. Stodoła stała w polu oddalona nieco od ostatnich wiejskich zabudowań. To budziło nadzieję, że pożar do nich nie dotrze… Zanim dobiegliśmy na miejsce, już z daleka zauważyłem przed stodołą spory łańcuch ludzi, którzy podawali sobie wiadra z wodą. Jedno po drugim. „Mogliśmy wziąć własne!” – przebiegło mi przez głowię, ale teraz nie było sensu wracać.

Nie tracąc czasu, włączyliśmy się z żoną do pomocy, choć świetnie zdawaliśmy sobie sprawę, że polewanie płonącego budynku wodą z wiader to tak jakby gaszenie ogniska naparstkiem. Płomienie strzelały bowiem pod niebo niczym sylwestrowe fajerwerki.

– Beznadziejna sprawa – wyrwało mi się i w tym momencie rozległ się sygnał straży pożarnej.

Przyjechały dwa wozy, ale i tak było widać, że na uratowanie czegokolwiek chyba jest za późno… Strażacy – którzy pojawili się po dwudziestu minutach, co wszystkim wydawało się wiecznością – skupili się przede wszystkim na tym, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się ognia. Dlatego zaczęli rozbierać ściany budynku. Osłabiona w ten sposób konstrukcja zawaliła się i dach wpadł do środka. Stłumiony nagle ogień strzelił na boki, a potem zaczął dogasać z wściekłym sykiem, polewany wodą ze strażackich węży.

Chłopie, co się stało? Czemuś tyle wypił?

Akcja trwała do rana, bo strażacy musieli podnieść zawaloną blachodachówkę, aby sprawdzić, czy pod spodem nie żarzy się jeszcze ogień. W tym celu pocięli ją specjalnymi nożycami i stopniowo poprzenosili w inne miejsce. Katorżnicza praca. Byłem zafascynowany ich profesjonalizmem, ale nawet od strażaków nikt nie oczekiwał cudu. Wszystko doszczętnie spłonęło.

Wojtek i Marylka byli w szoku.

– Sto pięćdziesiąt bel siana i pięćdziesiąt słomy! – wyliczał Wojtek rozgorączkowany. – Warte prawie pięćdziesiąt tysięcy, nie licząc stodoły! Co ja teraz dam jeść krowom, co im podłożę? – powtarzał, kompletnie roztrzęsiony.

Współczułem sąsiadowi… Wiadomo, jak to jest. Im bliżej wiosny, tym siano i słoma są droższe, a pieniędzy za ubiegłoroczne zbiory w kieszeni coraz mniej, bo przecież zimą trzeba za coś żyć.

– Pan Bóg nade mną czuwał, że wykupiłem ubezpieczenie! – dodał jeszcze na koniec Wojtek. – Przynajmniej tyle…

Ale wiadomo, że towarzystwa ubezpieczeniowe wcale nie są takie skore do wypłaty odszkodowań. Zanim przyznają jakiekolwiek pieniądze, biorą każdy przypadek pod lupę. Ze stodołą sąsiada również tak było…

Jakieś trzy tygodnie po pożarze jechaliśmy z Gosią samochodem dość późno do domu. Mijaliśmy pierwsze zabudowania, kiedy moja żona nagle wykrzyknęła:

– Stój!

Dałem po hamulcach, a potem spojrzałem na nią zdumiony.

– Ktoś leży przy drodze! – wyjaśniła Gosia, otwierając drzwi.

Wyszedłem z samochodu za nią i faktycznie! W rowie leżał człowiek… Po oparach alkoholu nie było trudno poznać, że jest w sztok pijany. U nas na wsi to, niestety, częsty widok, ale w taki mroźny wieczór nikogo nie wolno zostawić, boby zamarzł.

– Bierzemy go do samochodu! – zadecydowałem, nie wiedząc jeszcze, kto to jest.

– Wojtek! – odkryłem kilkanaście sekund później. – Rany, to naprawdę on! – wykrzyknąłem ze zdumieniem, bo przecież doskonale wiedziałem, że sąsiad nie pije.

Odkąd zamieszkałem w tej wsi cztery lata temu, nigdy nie widziałem go z kieliszkiem. Był zagorzałym katolikiem i kiedyś powiedział mi, że złożył śluby trzeźwości.

– Mój ojciec pił, dziadek pił, pora przerwać to błędne koło – usłyszałem wtedy od niego.

A tu taka niespodzianka! Czyżby zwyciężyły geny?

Bzdura! Wojtek by tego nie zrobił!

Zawieźliśmy Marcina prosto do domu i oddaliśmy zaniepokojonej żonie. Podziękowała nam z wdzięcznością, wzdychając przy tym ciężko.

Coś się stało? – zapytałem, bo wydało mi się, że gnębi ją coś więcej niż to, że Wojtek wypił i teraz chrapał w ubraniu na kanapie.

Ona jednak machnęła tylko ręką, więc sobie poszliśmy, nie chcąc nalegać na zwierzenia.

– Popłynąłem, stary! – stwierdził sąsiad na drugi dzień. – W życiu bym nie powiedział, że złamię swoje śluby, ale tak mnie wzięło! A wszystko przez to ubezpieczenie stodoły! Ty sobie wyobrażasz, że towarzystwo odmówiło mi wypłacenia kasy? Oni twierdzą, że pożar to było podpalenie!

– Jak to? – wykrzyknąłem.

– A tak! – sąsiad aż klepnął się otwartymi dłońmi po potężnych udach. – I oni jeszcze śmią mi sugerować, że to ja sam podpaliłem swoją własną stodołę! Czy ty coś z tego rozumiesz?

– Nieszczególnie. Ale ja ciebie znam, a oni nie… – zacząłem, lecz Wojtek wcale mnie nie słuchał – najwyraźniej pytanie, które mi zadał, było tylko retoryczne.

– Napisali tę swoją cholerną opinię, że nie wypłacą i ble, ble, ble… I co ja mam teraz z tym zrobić? – spojrzał na mnie bezradnie.

– Jak to co? Pójść na policję!

– Tak zrobię!

Kiedy Wojtek zgłosił na posterunku podpalenie, okazało się, że policyjne śledztwo wykazało dokładnie to samo.

– Ogień został zaprószony celowo! – dowiedział się mój sąsiad. – Podejrzewa pan kogoś?

– Ja? Niby kogo?! – wykrzyknął Marcin wyraźnie poruszony. – No, miało się jakieś tam drobne zatargi z sąsiadami, jak to zwykle bywa. Ale żeby od razu ktoś miał mnie podpalić?!

– No wie pan, ludziom różne rzeczy przychodzą do głowy. Ze złości, z zazdrości…

– Ale my w naszej wsi raczej sobie pomagamy – Wojtek uparcie trwał przy swoim.

– Ktoś to jednak zrobił! – policjant był brutalny w sądach.

No właśnie… Ktoś to zrobił.

– Nie dostanę odszkodowania, zanim nie znajdzie się sprawca! – Wojtek był w szoku.

Ja w sumie także, bo sądziłem, że wystarczy, aby sąsiad udowodnił, że to nie był on.

– Widocznie cały czas go jednak podejrzewają – podsumowała później moja żona.

– Naprawdę myślisz, że mógł to zrobić? – zapytałem z niedowierzaniem. – To niedorzeczne! Ta stodoła była mu potrzebna, siano i słoma też! Kiedy ich zabrakło, ma kłopoty, które tylko częściowo rozwiążą pieniądze z ubezpieczenia. Nie da ich przecież krowom do jedzenia… A i budynek będzie musiał odbudować, bo niby gdzie schowa zbiory z następnego lata? Tyle zachodu, same problemy!

– A bo to wiadomo, co ludziom chodzi po głowie? Ja bym tam za niego tak nie ręczyła – stwierdziła jednak Gosia, co mnie zadziwiło.

Jeśli ona, taka mądra i dobra, jest podejrzliwa, to co sądzą o Wojtku inni ludzie?

Zaraz, zaraz... a ten skąd o tym wie?

Było mi przykro z powodu tego, co go spotkało. Sam nie wiem dlaczego, przecież w żaden sposób się do tego nie przyczyniłem. Mijały kolejne miesiące, a sprawa podpalenia stodoły Wojtka nie ruszyła z miejsca ani na krok. Mój sąsiad nadal nie dostał odszkodowania, a śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Pewnej soboty byliśmy z Gosią zaproszeni do naszych przyjaciół na imieniny. Było fajnie, spotkaliśmy wielu znajomych, których dość dawno nie widzieliśmy, między innymi Tomka, mojego kumpla jeszcze ze studiów. Zawsze dobrze mi się z nim gadało, więc teraz także spędziliśmy na pogawędce znaczną część tamtego wieczoru.

Musicie kiedyś do nas znowu przyjechać – zaprosiłem jego i żonę do siebie na wieś.

Pamiętałem bowiem, że kiedy był rok wcześniej, bardzo mu się nasza hacjenda podobała. Rozmowa zeszła na naszą wieś i niespodziewanie Tomek zadał mi pytanie o… stodołę Wojtków.

– A skąd wiesz, że się spaliła? – spytałem zaskoczony.

Mój kumpel na sekundę stracił rezon, ale zaraz odpowiedział:

– A chyba Gosia coś mi wspomniała – po czym zręcznie zmienił temat, nagle kompletnie niezainteresowany pożarem.

Nie wiem dlaczego, jednak wydało mi się to podejrzane.

– Ja?! Nie rozmawiałam z nim o pożarze! – wyparła się potem wszystkiego moja żona. – Może przeczytał o tym w gazecie? Zobaczył w telewizji?

– No coś ty, Gosia. Widziałaś u nas we wsi jakiegoś dziennikarza? – uśmiechnąłem się. – Nie mówiąc o tym, że nawet gazety nie zawsze dowożą

– Ano nie – stwierdziła Gosia.

Żona pewnie szybko zapomniała o tej całej naszej rozmowie, ale ja nie. Coś mnie w niej dręczyło. Zastanawiałem się, co to jest, aż nagle pewnego dnia zobaczyłem na ulicy srebrnego focusa i… jakiś element układanki wskoczył mi na swoje miejsce.

Powinien ponieść zasłużoną karę

Bo na policji Wojtek usłyszał, że śledztwo wykazało, iż w noc pożaru niedaleko wsi widziano srebrnego forda focusa, tylko świadek nie zapamiętał numerów. Wiedział jedynie, że w rejestracji była cyfra „5”. A przecież Tomek jeździ właśnie focusem…

„Ale czy ma piątkę w rejestracji?” – zacząłem się zastanawiać, przypominając sobie także, jak to podczas tamtej jedynej wizyty u mnie na wsi mój kumpel zachwycił się działką pod lasem. Wypytywał potem nawet Wojtka, czyby mu jej nie sprzedał, ale usłyszał, że przecież gospodarzowi jest potrzebna stodoła. Potrzebna stodoła… Kiedy jej zabrakło, można się spodziewać, że Wojtek szybciej zgodzi się sprzedać działkę!

Strasznie mnie zaczęło to dręczyć. Mój kumpel podpalaczem? Czy to możliwe?! „I jak mam się w tym wszystkim zachować? Donieść na niego? – zastanawiałem się. – Zanim cokolwiek postanowię i zrobię, może powinienem sprawdzić, czy w rejestracji Tomka występuje cyfra pięć” – pomyślałem. To było łatwe do sprawdzenia. Niestety – występowała.

Przez kilka dni zastanawiałem się, czy zgłosić swoje podejrzenia na policję. Bo dobrze wiedziałem, że jeśli to zrobię i okaże się, że nie mają uzasadnienia, to stracę przyjaciela. Ale z drugiej strony jakoś nie potrafiłem tego wszystkiego ukryć. Chyba gdzieś w głębi serca uważałem, że mogę mieć rację… A jeśli Tomek faktycznie dopuścił się takiej niegodziwości wobec mojego sąsiada, to powinien ponieść zasłużoną karę!

Poszedłem na posterunek. Po moich zeznaniach śledztwo ruszyło znowu pełną parą. Okazało się, że faktycznie samochód Tomka był widziany tamtego dnia w naszej okolicy. W dodatku mój kumpel okazał się takim idiotą, że zatrzymał się na opuszczonym parkingu kilka kilometrów od mojej wsi, żeby zrobić „przegląd sprzętu”. Nie zauważył tylko, że parking, na którym stanął, należy do dość dużego zakładu i działa na nim kamera przemysłowa. Dlatego nagrało się, jak przekłada w bagażniku kanistry z benzyną…

Teraz Tomkowi grozi nawet do ośmiu lat więzienia. A wszystko dlatego, że wymyślił sobie, iż chciałby mieć w naszej wsi swój letni domek. Najlepiej pod lasem. Był pewien, że jak przyjdzie do Wojtków z dobrą finansową propozycją, to powinni być tym zachwyceni i od razu mu oddać swoją ziemię. Nie spodziewał się odmowy, którą weszli mu na ambicję. Tomek zawsze bowiem uważał, że pieniędzmi, które ma, wszystko da się załatwić.

Teraz nie tylko może pójść za kratki, to jeszcze będzie musiał zapłacić Wojtkowi i Marylce odszkodowanie za spalone mienie. Siano i słoma plus sama stodoła – ponad sto tysięcy złotych. Uderzy go to po kieszeni, ale jakoś mi go nie żal. Jak sobie pomyślę, że mógł przez swoją głupotę spalić jeszcze kawał lasu albo pół wsi, to uważam, że nie ma kary dla takiego drania.

Czytaj także:
„Mój sąsiad to gumowe ucho, wszędzie wciska swój wścibski nochal. Nie sądziłam, że ta menda uratuje mi kiedyś życie”
„Chuligani w patriotycznych bluzach nie mieli szacunku dla prawdziwego bohatera, którym był mój sąsiad”
„Byłam w kropce i nie wiedziałam, co zrobić. Sąsiad chwiał dać mi pomocną dłoń, lecz najpierw ja miałam >>dać<< mu coś innego”

Redakcja poleca

REKLAMA