Wiedziałem. Trzeba było poczekać, aż ojciec przywiezie drabinę. Ale korciło mnie, żeby zawiesić tę cholerną lampę już. Niestety szanowny tatuś, jak to on, nie spieszył się, miał czas.
Wstąpił do sąsiada na kawkę, potem nie mógł znaleźć kluczy do piwnicy, gdzie stała drabina… A ja czekałem jak idiota. W końcu ustawiłem jeden stołek na drugim, wdrapałem się na chwiejną konstrukcję i wziąłem się do montowania.
Zawiesiłem ciężką jak diabli lampę i zastanawiałem się, jak teraz zejdę, kiedy złośliwy los postanowił mi w tym pomóc. Zakolebało mną. Próbowałem jeszcze zamachać rękami i złapać równowagę, ale tylko chwyciłem zamontowany dopiero co żyrandol i razem z nim runąłem na podłogę.
Pewnie codziennie słyszy komplementy
Przytomność odzyskałem w karetce, którą wezwał sąsiad. Usłyszał huk i postanowił sprawdzić, co się dzieje. Dobrze, że nie zamknąłem drzwi na klucz i mógł wejść. Znalazł mnie leżącego bez ducha na podłodze, przygniecionego żyrandolem, z czoła ciekła mi krew, a ręka była wygięta pod dziwnym kątem.
W szpitalu okazało się, że rana na głowie wymaga szycia, wybity bark nastawienia, a złamana ręka – gipsu. I że powinienem zostać w szpitalu na obserwacji, bo mogłem się nabawić wstrząśnienia mózgu.
Zostałem więc w trzyosobowej sali. Nie trafiło mi się ciekawe towarzystwo. Jeden ze kolegów w niedoli był już starszym człowiekiem, przygłuchym i przytępiałym, leżał ze złamanym biodrem i nie przeszkadzał, ale na kompana do rozmów też się nie nadawał.
Drugi miał koło pięćdziesiątki, piwny brzuch i opinię na każdy temat. Ciągle odwiedzała go hałaśliwa rodzina, a gdy był sam, włączał telewizor i ustawiał na tak durne programy, że aż wstyd było komentować.
Jedynym plusem pobytu w szpitalu były pielęgniarki, a zwłaszcza jedna. Blondyneczka z zielonymi oczami, o delikatnych dłoniach.
Żałowałem, że nie może częściej zmieniać mi opatrunków i podawać leków. Chciałem z nią porozmawiać trochę dłużej, niż trwała standardowa wymiana zdań z pacjentami. Chciałem częściej słyszeć jej śmiech, a najlepiej, gdyby śmiała się, żartując ze mną, a nawet ze mnie.
Ile ja bym dał, żeby się ze mną umówiła…
– Siostro Marto, a umówi się ze mną siostra na kawę? – spytał brzuchaty sąsiad.
– Żeby mnie pana żona potem po mieście goniła? Boże broń! – roześmiała się i podała mu kubeczek z tabletkami.
– Ja nie mam żony, nikt by za siostrą nie biegał… – uśmiechnąłem się, biorąc od niej plastikowy kubeczek.
– Panowie, w pracy się nie umawiam, taką mam zasadę. Sprawiedliwą dla wszystkich – mrugnęła do nas i poszła z tacą do kolejnej sali.
Westchnąłem. Ile ja bym dał, żeby się ze mną umówiła… Nie rozumiałem, co się dzieje. Ciągnęło mnie do niej, choć przecież nic o niej nie wiedziałem. A ona pewnie takie zaproszenia słyszała codziennie, i to nieraz. Stąd ta zasada.
– Dzisiaj będzie pan mógł wyjść do domu – oznajmił lekarz podczas obchodu.
Co? Jak to? Nie chciałem iść do domu, rozstawać się z już z siostrą Martą! Musiałem coś wymyślić.
– A te zawroty głowy to same mi już w domu przejdą, tak?
– Jakie zawroty? – lekarz spojrzał na mnie uważniej.
Tak oto zyskałem jeszcze dwa–trzy dni na to, by porozmawiać chwilę z najładniejszą i najsympatyczniejszą z pielęgniarek.
– Jakie znowu zawroty głowy? – spytała po południu, kiedy przyniosła kolejną porcję leków.
– Na pani widok. Powiedziałem, że mi się kręci w głowie, żeby móc się jeszcze z panią zobaczyć. Więc proszę dać się zaprosić na tę kawę. Albo do kina, albo gdziekolwiek pani zechce – tokowałem bezwstydnie, acz niewprawnie. Ale raz kozie śmierć, nie miałem nic do stracenia.
– I oszukuje pan NFZ? Nieładnie.
– Dla pani warto.
– A słyszał pan o etyce? Nie mogę umówić się z pacjentem – pielęgniarka uśmiechnęła się uroczo, choć bezwzględnie, i poszła do kolejnej sali.
Przecież nie umawia się z pacjentami!
Szlag by to. Najwyraźniej miałem pecha, i w życiu, i w miłości. Wstrząśnienie mózgu, lekkie, ale zawsze, wybity bark, złamana ręka, sześć szwów na łbie, a do tego kosz od pielęgniarki. To zdecydowanie nie był mój czas.
Brawura, która kazała mi tokować, wyparowała, i teraz czułem się nieswojo w obecności siostry Marty. Nawet gdy wchodziła do naszej sali tylko na kilka minut i traktowała mnie jak wcześniej, czyli jak każdego innego pacjenta.
Gdy dostałem wypis, już nie kombinowałem, by dłużej pozostać w szpitalu. Gdzie cię nie proszą, tam kijem wynoszą. Spróbowałem, nie udało się, koniec romansowej historii. Zebrałem swoje rzeczy, ubrałem się i pożegnałem ze współtowarzyszami niedoli.
Podziękowałem też pielęgniarkom i lekarzom, którzy byli akurat na oddziale, za opiekę i pomoc, i już miałem wychodzić, gdy usłyszałem:
– Już nas pan opuszcza, panie Robercie?
Głos, który śnił mi się po nocach, wypowiedział moje imię. Obróciłem się.
– Zawroty głowy ustąpiły? Tak całkiem? – dopytywała się, przekrzywiając głowę. Jakby flirtowała.
Hurra! Udało się!
Zdziwiony zmarszczyłem brwi, boją się mieć nadzieję. Wyciągnęła rękę z kieszeni fartucha i podała mi kartkę, złożoną na pół. Rozwinąłem. Był na niej jej numer telefonu.
– Jakby to kino było jednak nadal aktualne… – powiedziała.
– Przecież nie umawia się pani z pacjentami – bąknęłam, co mogło zabrzmieć, jakbym teraz ja dla odmiany zgrywał trudnego do zdobycia albo jakbym chował urazę. A ja byłem po prostu kosmicznie zaskoczony.
– Cóż… teraz już pan nim nie jest, prawda? – uśmiechnęła się.
Stałam jak kołek, patrząc, jak odchodzi miękkim krokiem, by zniknąć w jednej z sal. Wtedy otrzeźwiałem.
Wracałem do domu, lekki i radosny. Humoru nie psuł mi fakt, że przez kilka tygodni będę uziemiony w domu, z gipsem na prawej ręce. Nie przejmowałem się raną na czole, tuż przy linii włosów, po której zostanie mi blizna, ani pobolewającym barkiem.
Piękna Marta dała mi swój numer telefonu! Nie mogłem się doczekać, żeby do niej zadzwonić i umówić się na randkę. Musiałem jednak najpierw ogarnąć mieszkanie, wezwać elektryka do żyrandola, dokończyć sprzątanie po remoncie.
– Nie spieszył się pan, panie Robercie. Taka kara? – zażartowała.
– Musiałem dopiąć kilka spraw, doprowadzić się do porządku, choć gips jeszcze trochę ponoszę.
– Niespecjalnie razi mnie widok gipsu.
Ciężko mi było zasnąć tej nocy, oj, ciężko…
Poszliśmy do kina na komedię, bo dramatów miałem po szramę na czole. Po seansie zabrałem ją na kolację do cichej restauracji, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać. Potem był spacer, żebym mógł ją odprowadzić do domu, ale też dlatego, że… nie mogliśmy się nagadać. Na pożegnanie dostałem całusa w policzek.
A z każdą kolejną randką trudniej nam się było rozstawać, więc już po pół roku postanowiliśmy razem zamieszkać. Co nie znaczy, że zrobiło się lżej. Zabójcze zmiany, dodatkowe dyżury…
Bywało, że na jeden wspólny posiłek w ciągu dnia nie mogliśmy się załapać. Nie mówiąc o wzięciu urlopu w tym samym czasie, żeby gdzieś razem wyjechać. Ale dla Marty byłem gotów znieść wszystko. No bo jak się wreszcie pojawi, zajaśnieje jak słońce…
Wykrakałem: wybuchła pandemia. Marta pracowała niemal bez przerwy, często nocowała w szpitalu, bo szkoda jej było czasu na dojazdy, wolała złapać tę godzinę snu więcej i zaraz wracać na posterunek.
Cholernie się bałem, że się zarazi albo ktoś ją zaatakuje. Praca w służbie zdrowia to właśnie służba, jak w wojsku czy policji, i nie jest to najbezpieczniejsza robota na świecie.
Na szczęście chciała tego samego
Zawsze się o moją Martę martwiłem, ale teraz szalałem z niepokoju. Ja stukałem w klawisze z domu, wykonując swoje obowiązki zdalnie, ona stała na pierwszej linii frontu. Gdy Marta wróciła do domu aż na trzy dni, mocno ją przytuliłem.
– Pierścionek wybierzesz sobie sama, potem, ale jeśli wolisz niespodziankę, to ja coś znajdę, najwyżej wymienimy, po prostu chcę wiedzieć, chcę mieć pewność, że spędzisz ze mną resztę życia – mamrotałem nerwowo w jej włosy, tuląc ją do siebie w przedpokoju naszego wynajmowanego mieszkania.
Romantyczna sceneria, nie ma co. Ale wtedy miałem gdzieś romantyzm. Chciałem tylko gwarancji, że mogę ją nazywać moją kobietą, moją miłością, moją żoną.
Na szczęście chciała tego samego. Na nasz skromny ślub włożę garnitur, chociaż nie znoszę ubierać się oficjalnie. Ale czasem trzeba i wypada. Nawet jeśli twarze zasłonią nam maski, nie szkodzi. Wiem, co się pod nimi będzie kryło.
Uśmiech szczęścia widoczny w oczach, słyszalny w głosie. Swoją drogą, kto by myślał, że gdybym poczekał na ojca z wieszaniem żyrandola, nie wylądowałbym w szpitalu, gdzie trafiłem główną wygraną w miłosnym totolotku. Czasem niecierpliwość popłaca.
Czytaj także:
„Mój mąż wyszedł z domu i zniknął bez śladu. Uciekł z kochanką? Nie żyje? Wychodziłam z siebie czekając na jakiś znak”
„Spowodowałem wypadek, w którym zginął mój kolega. Nie poniosłem konsekwencji, ale wyrzuty sumienia nie dają mi spokoju”
„Mąż zostawił mnie z półrocznym dzieckiem. Ten drań powiedział mi, że jednak nie ma ochoty być ojcem”