„Wypadek zweryfikował moje życie. Narzeczona odeszła do sprawnego, a kumple rzucali mi litościwe spojrzenia”

Mężczyzna, który po wypadku stracił dziewczynę fot. Adobe Stock, Serhii
„Jestem taki sam jak ty. Co z tego, że nie chodzę? Mam takie same potrzeby i marzenia, jak ludzie, którzy poruszają się o własnych siłach. Wypadek wiele w moim życiu zmienił. Przede wszystkim zweryfikował moich przyjaciół. Nic już nie jest takie jak przedtem”.
/ 22.03.2022 14:31
Mężczyzna, który po wypadku stracił dziewczynę fot. Adobe Stock, Serhii

Pamiętam tamten dzień sprzed trzech lat. Wracałem z delegacji. Przez pół drogi wlokłem się jak żółw, bo pogoda była paskudna. Padał deszcz ze śniegiem, zero widoczności. Gdy zawieja ustała, postanowiłem przyśpieszyć. Droga była wąska, ale prosta, pusta… Rozpierała mnie duma.

Kilka godzin wcześniej udało mi się podpisać umowę na budowę sieci informatycznej w dużej firmie. Szef obiecał mi za to wysoką premię. Postanowiłem, że kupię za nią pierścionek zaręczynowy dla Edyty. Z wielkim brylantem. Układałem w głowie plan, jak się jej oświadczę…

Czas był już ku temu najwyższy. Spotykaliśmy się od  trzech lat, a kochaliśmy się tak samo mocno, jak na początku znajomości. „Czeka mnie wspaniałe, szczęśliwe życie” – rozmarzyłem się i jeszcze dodałem gazu. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w ramionach ukochanej.

I nagle, kilkadziesiąt metrów przed sobą zobaczyłem migające światła. Nacisnąłem hamulec, usłyszałem pisk opon. Ostatnie, co pamiętam, to wirujące przed oczami korony drzew.

A potem zapadła ciemność…

Ocknąłem się w szpitalu. Pierwsze, co zobaczyłem, to wielkie płaty tynku odchodzące z sufitu. Pomyślałem, że jeden z nich zaraz na mnie spadnie. Próbowałem się podnieść, ale nie mogłem. W ogóle nie czułem swojego ciała. Nie wiedziałem gdzie jestem, niczego nie pamiętałem. Zacząłem się bać.

– Synku, dzięki Bogu wreszcie się obudziłeś! Zaraz zawołam lekarza! – usłyszałem głos mamy.
Po chwili pochylała się nade mną. Na jej twarzy malowała się troska.

– Co się stało? – wyszeptałem z trudem.

– Jesteś w szpitalu, miałeś wypadek, ale teraz już wszystko będzie dobrze – uspokajała mnie.
Jej głos podziałał na mnie kojąco. Chyba zasnąłem. Obudził mnie lekarz.

– Panie Bartku, może pan mówić? Słyszy mnie pan? – zapytał.

– Tak… Co mi jest? – wykrztusiłem zachrypniętym głosem.

– Najgorsze za panem – odparł.

A potem usiadł obok mnie i zaczął opowiadać. Powoli wracała mi pamięć… Zanim skończył, już wiedziałem, że jestem sparaliżowany.

– Najważniejsze, że pan żyje. Proszę się nie poddawać. Rehabilitacja potrafi zdziałać cuda. Trzeba tylko wytrwałości i cierpliwości – dodał na koniec.

Nie zamierzałem się poddawać. Przecież czekało mnie wspaniałe życie… Jak mogłem z niego zrezygnować! Na szczęście nie byłem sam. Miałem rodziców, przyjaciół, no i oczywiście Edytę. Odwiedzali mnie w szpitalu, podnosili na duchu.

– Stary, wyjdziesz z tego. Jesteś młody, silny. Dasz radę – zapewniali koledzy.

Edyta przyjeżdżała do mnie co trzeci dzień. Pielęgnowała mnie, karmiła.

– Pamiętaj, że bardzo cię kocham – zapewniała, gdy zbliżał się koniec wizyty.

Myślałem wtedy, że w tym całym nieszczęściu mam jednak dużo szczęścia… Leżałem w szpitalu wiele tygodni. Dawałem z siebie wszystko, by wrócić do zdrowia. Przyniosło to efekty. Odzyskałem władzę w rękach. Były odrętwiałe, ale mogłem nimi poruszać. No i wreszcie przytulić Edytę. Odwiedzała mnie już wtedy znacznie rzadziej.

– Wybacz, kochanie, praca, obowiązki domowe… Czasem mam wrażenie, że doba jest za krótka – tłumaczyła.

Wróciłem do domu. Rodzice kupili mi wózek inwalidzki, wozili na rehabilitację, masaże. Ćwiczyłem jak szalony, nie traciłem nadziei, że odzyskam władzę także w nogach. Był lipiec, znajomi bawili się gdzieś na wakacjach. Edyta pojechała nad morze. Zostałem sam. Wierzyłem, że za rok, najdalej dwa pojedziemy tam razem. Będziemy spacerować po plaży, patrzeć, jak zachodzące słońce topi się w falach. Wierzyłem…

Nadeszła jesień. Zauważyłem, że krąg moich przyjaciół stopniał. Odwiedzali mnie już tylko nieliczni, ale i oni w końcu przestali przychodzić. Opuściła mnie też Edyta. Zadzwoniła pewnego dnia i powiedziała, że nie będziemy się więcej spotykać. Że ma innego...

– Pewnie lepszego, bo zdrowego? – wykrzyczałem jej wtedy w słuchawkę.

Myślałem, że oszaleję z rozpaczy

Coś we mnie pękło, umarło. Straciłem chęć do walki. Zresztą wiedziałem już wtedy, że nigdy nie będę chodzić. Od wypadku minął prawie rok i lekarze nie pozostawiali mi już złudzeń. Załamałem się. Przez kilka dni siedziałem w swoim pokoju i tępo gapiłem się w sufit.

„Po co mam żyć? Dla kogo?” – zastanawiałem się.

Nie wiem, jak by to wszystko się skończyło, gdyby nie rodzice. To oni wozili mnie do psychologa, zmusili do tego, bym wrócił na rehabilitację, to oni przekonali mnie, że nie warto się poddawać. Zawsze będę im za to bardzo wdzięczny.

Jakoś się pozbierałem, pogodziłem z tym, że nie będę chodzić. Oddzieliłem przeszłość grubą kreską i postanowiłem od nowa ułożyć sobie życie. Zacząłem od poszukiwania pracy. Przejrzałem ogłoszenia w internecie, wysłałem swoje CV do kilkunastu firm. Zaznaczyłem w nim, że jestem niepełnosprawny. Nikt się nie odezwał. I kiedy już prawie traciłem nadzieję, zadzwonił telefon. Zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną.

– Uprzedzam, że poruszam się na wózku – powiedziałem. Nie chciałem, żeby rodzice wieźli mnie na spotkanie na próżno.

– Ale głowę i ręce ma pan sprawne? – zapytał ktoś z drugiej strony.

– Owszem, sprawne – odparłem.

– Świetnie. Informatykowi to wystarczy – usłyszałem.

Roześmiałem się. Dwa tygodnie później podpisano ze mną umowę. Pracuję w tej firmie do dziś.
Zgrzeszyłbym, gdybym powiedział, że jest mi źle. Mam świetną pracę, niedawno kupiłem sobie samochód. Zapisałem się do klubu sportowego dla niepełnosprawnych. Mam niezłe osiągnięcia.

Wkurza mnie tylko, że jestem sam. Nie chodzi mi o dziewczynę, to nawet rozumiem, ale o przyjaciół. A właściwie ich brak. Czasami, w sobotni wieczór, siadam w oknie i patrzę na roześmianych ludzi wychodzących z imprezy w knajpce naprzeciwko. Wspominam…

Kiedyś ja też tak się bawiłem! Niedawno próbowałem nawiązać kontakt ze starymi znajomymi. Ciągle słyszałem: „Zdzwonimy się”, „Wpadnę któregoś dnia”. Nie dzwonili, nie wpadali...

Ostatnio, gdy wracałem z pracy, spotkałem kolegę. Zaproponowałem kawę. Niby miło rozmawialiśmy, ale zauważyłem, że przez cały czas był spięty.

– Czy coś jest nie tak? – spytałem.

– Nie, nie – speszył się.

Widziałem jednak, że się nade mną lituje, że mu głupio. Tak samo jest w pracy. Kiedy jadę wózkiem, ludzie schodzą mi z drogi, niektórzy pytają, czy mi pomóc. A ja chcę, żeby traktowali mnie normalnie. Jestem zwyczajnym facetem!

Chciałbym pojechać z nimi na piwo, zabawić się, pośmiać. Owszem, mam znajomych. Wśród niepełnosprawnych i rehabilitantów. Lubię ich, miło spędzam z nimi czas. Ale dlaczego inni, zdrowi unikają mnie jak ognia? Dlaczego gdy próbowałem wejść do nocnego klubu, patrzyli na mnie ze zdziwieniem? Przecież niczym się od nich nie różnię. Myślę i mówię jak oni.

Paraliż to nie dżuma, nie jest zaraźliwy. Więc dlaczego? Nie mogę chodzić. No i co z tego? Mam bardzo dobry wózek, wjadę nim praktycznie wszędzie. Nawet zatańczyć mogę. No więc, co jest nie tak? Czy ktoś mi to wreszcie wytłumaczy?

Czytaj także:
„Tolerowałam zdrady męża, dopóki kochanka nie zaszła w ciążę. Mścił się, uprzykrzał mi życie nawet po rozwodzie”
„Mój licealny prześladowca stał się moją wielką miłością. Tak niewiele dzieli nienawiść od zakochania”
„Zdradziłam ukochanego z pociągającym aktorem. Żałuję, że zniszczyłam swój szczęśliwy związek dla chwili ekstazy”

Redakcja poleca

REKLAMA